10737 lines
466 KiB
Plaintext
10737 lines
466 KiB
Plaintext
Adam Mickiewicz
|
|
Pan Tadeusz czyli ostatni zajazd na Litwie
|
|
|
|
|
|
Księga pierwsza
|
|
Gospodarstwo
|
|
|
|
Litwo! Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie:
|
|
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
|
|
Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie
|
|
Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie.
|
|
|
|
Panno święta, co Jasnej bronisz Częstochowy
|
|
I w Ostrej świecisz Bramie! Ty, co gród zamkowy
|
|
Nowogródzki ochraniasz z jego wiernym ludem!
|
|
Jak mnie dziecko do zdrowia powróciłaś cudem
|
|
(Gdy od płaczącej matki, pod Twoją opiekę
|
|
Ofiarowany, martwą podniosłem powiekę;
|
|
I zaraz mogłem pieszo, do Twych świątyń progu
|
|
Iść za wrócone życie podziękować Bogu),
|
|
Tak nas powrócisz cudem na Ojczyzny łono.
|
|
Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną
|
|
Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych,
|
|
Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych;
|
|
Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem,
|
|
Wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem;
|
|
Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała,
|
|
Gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała,
|
|
A wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą
|
|
Zieloną, na niej z rzadka ciche grusze siedzą.
|
|
|
|
Śród takich pól przed laty, nad brzegiem ruczaju,
|
|
Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju,
|
|
Stał dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany;
|
|
Świeciły się z daleka pobielane ściany,
|
|
Tym bielsze, że odbite od ciemnej zieleni
|
|
Topoli, co go bronią od wiatrów jesieni.
|
|
Dom mieszkalny niewielki, lecz zewsząd chędogi,
|
|
I stodołę miał wielką, i przy niej trzy stogi
|
|
Użątku, co pod strzechą zmieścić się nie może.
|
|
Widać, że okolica obfita we zboże,
|
|
I widać z liczby kopic, co wzdłuż i wszerz smugów
|
|
Świecą gęsto jak gwiazdy, widać z liczby pługów
|
|
Orzących wcześnie łany ogromne ugoru,
|
|
Czarnoziemne, zapewne należne do dworu,
|
|
Uprawne dobrze na kształt ogrodowych grządek:
|
|
Że w tym domu dostatek mieszka i porządek.
|
|
Brama na wciąż otwarta przechodniom ogłasza,
|
|
Że gościnna, i wszystkich w gościnę zaprasza.
|
|
|
|
Właśnie dwukonną bryką wjechał młody panek
|
|
I obiegłszy dziedziniec zawrócił przed ganek.
|
|
Wysiadł z powozu; konie porzucone same,
|
|
Szczypiąc trawę ciągnęły powoli pod bramę.
|
|
We dworze pusto: bo drzwi od ganku zamknięto
|
|
Zaszczepkami i kołkiem zaszczepki przetknięto.
|
|
Podróżny do folwarku nie biegł sług zapytać,
|
|
Odemknął, wbiegł do domu, pragnął go powitać.
|
|
Dawno domu nie widział, bo w dalekim mieście
|
|
Kończył nauki, końca doczekał nareszcie.
|
|
Wbiega i okiem chciwie ściany starodawne
|
|
Ogląda czule, jako swe znajome dawne.
|
|
Też same widzi sprzęty, też same obicia,
|
|
Z którymi się zabawiać lubił od powicia,
|
|
Lecz mniej wielkie, mniej piękne niż się dawniej zdały.
|
|
I też same portrety na ścianach wisiały:
|
|
Tu Kościuszko w czamarce krakowskiej, z oczyma
|
|
Podniesionymi w niebo, miecz oburącz trzyma;
|
|
Takim był, gdy przysięgał na stopniach ołtarzów,
|
|
Że tym mieczem wypędzi z Polski trzech mocarzów,
|
|
Albo sam na nim padnie. Dalej w polskiej szacie
|
|
Siedzi Rejtan, żałośny po wolności stracie;
|
|
W ręku trzyma nóż ostrzem zwrócony do łona,
|
|
A przed nim leży Fedon i żywot Katona.
|
|
Dalej Jasiński, młodzian piękny i posępny;
|
|
Obok Korsak, towarzysz jego nieodstępny:
|
|
Stoją na szańcach Pragi, na stosach Moskali,
|
|
Siekąc wrogów, a Praga już się wkoło pali.
|
|
Nawet stary stojący zegar kurantowy
|
|
W drewnianej szafie poznał, u wniścia alkowy;
|
|
I z dziecinną radością pociągnął za sznurek,
|
|
By stary Dąbrowskiego usłyszeć mazurek.
|
|
|
|
Biegał po całym domu i szukał komnaty,
|
|
Gdzie mieszkał dzieckiem będąc, przed dziesięciu laty.
|
|
Wchodzi, cofnął się, toczył zdumione źrenice
|
|
Po ścianach: w tej komnacie mieszkanie kobiéce!
|
|
Któż by tu mieszkał? Stary stryj nie był żonaty;
|
|
A ciotka w Petersburgu mieszkała przed laty.
|
|
To nie był ochmistrzyni pokój? Fortepiano?
|
|
Na nim nuty i książki; wszystko porzucano
|
|
Niedbale i bezładnie: nieporządek miły!
|
|
Niestare były rączki, co je tak rzuciły.
|
|
Tuż i sukienka biała, świeżo z kołka zdjęta
|
|
Do ubrania, na krzesła poręczu rozpięta;
|
|
A na oknach donice z pachnącymi ziołki,
|
|
Geranium, lewkonija, astry i fijołki.
|
|
Podróżny stanął w jednym z okien — nowe dziwo:
|
|
W sadzie, na brzegu niegdyś zarosłym pokrzywą,
|
|
Był maleńki ogródek ścieżkami porznięty,
|
|
Pełen bukietów trawy angielskiej i mięty.
|
|
Drewniany, drobny, w cyfrę powiązany płotek
|
|
Połyskał się wstążkami jaskrawych stokrotek;
|
|
Grządki, widać, że były świeżo polewane,
|
|
Tuż stało wody pełne naczynie blaszane,
|
|
Ale nigdzie nie widać było ogrodniczki;
|
|
Tylko co wyszła: jeszcze kołyszą się drzwiczki
|
|
Świeżo trącone, blisko drzwi ślad widać nóżki
|
|
Na piasku, bez trzewika była i pończoszki;
|
|
Na piasku drobnym, suchym, białym na kształt śniegu,
|
|
Ślad wyraźny, lecz lekki, odgadniesz, że w biegu
|
|
Chybkim był zostawiony nóżkami drobnemi
|
|
Od kogoś, co zaledwie dotykał się ziemi.
|
|
|
|
Podróżny długo w oknie stał patrząc, dumając,
|
|
Wonnymi powiewami kwiatów oddychając.
|
|
Oblicze aż na krzaki fijołkowe skłonił,
|
|
Oczyma ciekawymi po drożynach gonił
|
|
I znowu je na drobnych śladach zatrzymywał,
|
|
Myślał o nich i, czyje były, odgadywał.
|
|
Przypadkiem oczy podniósł, i tuż na parkanie
|
|
Stała młoda dziewczyna… Białe jej ubranie
|
|
Wysmukłą postać tylko aż do piersi kryje,
|
|
Odsłaniając ramiona i łabędzią szyję.
|
|
W takim Litwinka tylko chodzić zwykła z rana,
|
|
W takim nigdy nie bywa od mężczyzn widziana:
|
|
Więc choć świadka nie miała, założyła ręce
|
|
Na piersiach, przydawając zasłony sukience.
|
|
Włos w pukle nierozwity, lecz w węzełki małe
|
|
Pokręcony, schowany w drobne strączki białe,
|
|
Dziwnie ozdabiał głowę: bo od słońca blasku
|
|
Świecił się jak korona na świętych obrazku.
|
|
Twarzy nie było widać; zwrócona na pole
|
|
Szukała kogoś okiem, daleko, na dole;
|
|
Ujrzała, zaśmiała się i klasnęła w dłonie,
|
|
Jak biały ptak zleciała z parkanu na błonie,
|
|
I wionęła ogrodem, przez płotki, przez kwiaty,
|
|
I po desce opartej o ścianę komnaty…
|
|
Nim spostrzegł się, wleciała przez okno, świecąca,
|
|
Nagła, cicha i lekka, jak światłość miesiąca.
|
|
Nucąc chwyciła suknie, biegła do zwierciadła:
|
|
Wtem ujrzała młodzieńca i z rąk jej wypadła
|
|
Suknia, a twarz od strachu i dziwu pobladła.
|
|
Twarz podróżnego barwą spłonęła rumianą,
|
|
Jak obłok, gdy z jutrzenką napotka się raną.
|
|
Skromny młodzieniec oczy zmrużył i przysłonił,
|
|
Chciał coś mówić, przepraszać; tylko się ukłonił
|
|
I cofnął się. Dziewica krzyknęła boleśnie,
|
|
Niewyraźnie, jak dziecko przestraszone we śnie;
|
|
Podróżny zląkł się, spojrzał; lecz już jej nie było.
|
|
Wyszedł zmieszany i czuł, że mu serce biło
|
|
Głośno, i sam nie wiedział, czy go miało śmieszyć
|
|
To dziwaczne spotkanie, czy wstydzić, czy cieszyć.
|
|
|
|
Tymczasem na folwarku nie uszło baczności,
|
|
Że przed ganek zajechał któryś z nowych gości.
|
|
Już konie w stajnią wzięto, już im hojnie dano,
|
|
Jako w porządnym domu, i obrok, i siano:
|
|
Bo Sędzia nigdy nie chciał, według nowej mody,
|
|
Odsyłać koni gości Żydom do gospody.
|
|
Słudzy nie wyszli witać; ale nie myśl wcale,
|
|
Aby w domu Sędziego służono niedbale:
|
|
Słudzy czekają, nim się pan Wojski ubierze,
|
|
Który teraz za domem urządzał wieczerzę.
|
|
On pana zastępuje i on, w niebytności
|
|
Pana, zwykł sam przyjmować i zabawiać gości
|
|
(Daleki krewny pański i przyjaciel domu).
|
|
Widząc gościa, na folwark dążył po kryjomu,
|
|
Bo nie mógł wyjść spotykać w tkackim pudermanie;
|
|
Wdział więc jak mógł najprędzej niedzielne ubranie
|
|
Nagotowane z rana, bo od rana wiedział,
|
|
Że u wieczerzy będzie z mnóstwem gości siedział.
|
|
|
|
Pan Wojski poznał z dala, ręce rozkrzyżował
|
|
I z krzykiem podróżnego ściskał i całował.
|
|
Zaczęła się ta prędka, zmieszana rozmowa,
|
|
W której lat kilku dzieje chciano zamknąć w słowa
|
|
Krótkie i poplątane, w ciąg powieści, pytań,
|
|
Wykrzykników i westchnień, i nowych powitań.
|
|
Gdy się pan Wojski dosyć napytał, nabadał,
|
|
Na samym końcu dzieje tego dnia powiadał.
|
|
|
|
«Dobrze mój Tadeuszu, (bo tak nazywano
|
|
Młodzieńca, który nosił Kościuszkowskie miano
|
|
Na pamiątkę, że w czasie wojny się urodził)
|
|
Dobrze mój Tadeuszu, żeś się dziś nagodził
|
|
Do domu, właśnie kiedy mamy panien wiele.
|
|
Stryjaszek myśli wkrótce sprawić ci wesele;
|
|
Jest z czego wybrać; u nas towarzystwo liczne
|
|
Od dni kilku zbiera się na sądy graniczne,
|
|
Dla skończenia dawnego z panem Hrabią sporu.
|
|
I pan Hrabia ma jutro sam zjechać do dworu;
|
|
Podkomorzy już zjechał z żoną i z córkami.
|
|
Młodzież poszła do lasu bawić się strzelbami,
|
|
A starzy i kobiety żniwo oglądają
|
|
Pod lasem i tam pewnie na młodzież czekają.
|
|
Pójdziemy, jeśli zechcesz, i wkrótce spotkamy
|
|
Stryjaszka, Podkomorstwo i szanowne damy».
|
|
|
|
Pan Wojski z Tadeuszem idą pod las drogą,
|
|
I jeszcze się do woli nagadać nie mogą.
|
|
|
|
Słońce ostatnich kresów nieba dochodziło,
|
|
Mniej silnie, ale szerzej niż we dnie świeciło,
|
|
Całe zaczerwienione, jak zdrowe oblicze
|
|
Gospodarza, gdy prace skończywszy rolnicze
|
|
Na spoczynek powraca. Już krąg promienisty
|
|
Spuszcza się na wierzch boru i już pomrok mglisty,
|
|
Napełniając wierzchołki i gałęzie drzewa,
|
|
Cały las wiąże w jedno i jakoby zlewa;
|
|
I bór czernił się na kształt ogromnego gmachu,
|
|
Słońce nad nim czerwone jak pożar na dachu.
|
|
Wtem zapadło do głębi; jeszcze przez konary
|
|
Błysnęło, jako świeca przez okiennic szpary,
|
|
I zgasło. I wnet sierpy gromadnie dzwoniące
|
|
We zbożach, i grabliska suwane po łące,
|
|
Ucichły i stanęły: tak pan Sędzia każe,
|
|
U niego ze dniem kończą pracę gospodarze.
|
|
«Pan świata wie, jak długo pracować potrzeba;
|
|
Słońce, Jego robotnik, kiedy znijdzie z nieba,
|
|
Czas i ziemianinowi ustępować z pola».
|
|
Tak zwykł mawiać pan Sędzia, a Sędziego wola
|
|
Była Ekonomowi poczciwemu świętą;
|
|
Bo nawet wozy, w które już składać zaczęto
|
|
Kopę żyta, niepełne jadą do stodoły:
|
|
Cieszą się z niezwyczajnej ich lekkości woły.
|
|
|
|
Właśnie z lasu wracało towarzystwo całe,
|
|
Wesołe, lecz w porządku. Naprzód dzieci małe
|
|
Z dozorcą, potem Sędzia szedł z Podkomorzyną,
|
|
Obok pan Podkomorzy otoczon rodziną;
|
|
Panny tuż za starszymi, a młodzież na boku;
|
|
Panny szły przed młodzieżą o jakie pół kroku
|
|
(Tak każe przyzwoitość). Nikt tam nie rozprawiał
|
|
O porządku, nikt mężczyzn i dam nie ustawiał:
|
|
A każdy mimowolnie porządku pilnował;
|
|
Bo Sędzia w domu dawne obyczaje chował,
|
|
I nigdy nie dozwalał, by chybiano względu
|
|
Dla wieku, urodzenia, rozumu, urzędu.
|
|
Tym ładem, mawiał, domy i narody słyną,
|
|
Z jego upadkiem domy i narody giną.
|
|
Więc do porządku wykli domowi i słudzy;
|
|
I przyjezdny gość, krewny albo człowiek cudzy,
|
|
Gdy Sędziego nawiedził, skoro pobył mało,
|
|
Przyjmował zwyczaj, którym wszystko oddychało.
|
|
|
|
Krótkie były Sędziego z synowcem witania:
|
|
Dał mu poważnie rękę do pocałowania,
|
|
I w skroń ucałowawszy uprzejmie pozdrowił;
|
|
A choć przez wzgląd na gości niewiele z nim mówił,
|
|
Widać było z łez, które wylotem kontusza
|
|
Otarł prędko, jak kochał pana Tadeusza.
|
|
|
|
W ślad gospodarza wszystko ze żniwa i z boru,
|
|
I z łąk, i z pastwisk razem wracało do dworu.
|
|
Tu owiec trzoda becząc w ulice się tłoczy
|
|
I wznosi chmurę pyłu; dalej z wolna kroczy
|
|
Stado cielic tyrolskich z mosiężnymi dzwonki;
|
|
Tam konie rżące lecą ze skoszonej łąki:
|
|
Wszystko bieży ku studni, której ramię z drzewa
|
|
Raz wraz skrzypi i napój w koryta rozlewa.
|
|
|
|
Sędzia, choć utrudzony, chociaż w gronie gości,
|
|
Nie chybił gospodarskiej, ważnej powinności:
|
|
Udał się sam ku studni. Najlepiej z wieczora
|
|
Gospodarz widzi, w jakim stanie jest obora.
|
|
Dozoru tego nigdy sługom nie poruczy;
|
|
Bo Sędzia wie, że oko pańskie konia tuczy.
|
|
|
|
Wojski z Woźnym Protazym ze świecami w sieni
|
|
Stali i rozprawiali, nieco poróżnieni:
|
|
Bo w niebytność Wojskiego Woźny po kryjomu
|
|
Kazał stoły z wieczerzą powynosić z domu,
|
|
I ustawić co prędzej w pośrodku zamczyska,
|
|
Którego widne były pod lasem zwaliska.
|
|
Po cóż te przenosiny? Pan Wojski się krzywił
|
|
I przepraszał Sędziego; Sędzia się zadziwił,
|
|
Lecz stało się: już późno i trudno zaradzić,
|
|
Wolał gości przeprosić i w pustki prowadzić.
|
|
Po drodze Woźny ciągle Sędziemu tłumaczył,
|
|
Dlaczego urządzenie pańskie przeinaczył:
|
|
We dworze żadna izba nie ma obszerności
|
|
Dostatecznej dla tylu, tak szanownych gości,
|
|
W zamku sień wielka, jeszcze dobrze zachowana,
|
|
Sklepienie całe — wprawdzie pękła jedna ściana,
|
|
Okna bez szyb, lecz latem nic to nie zawadzi;
|
|
Bliskość piwnic wygodna służącej czeladzi.
|
|
Tak mówiąc na Sędziego mrugał; widać z miny,
|
|
Że miał i taił inne, ważniejsze przyczyny.
|
|
|
|
O dwa tysiące kroków zamek stał za domem,
|
|
Okazały budową, poważny ogromem,
|
|
Dziedzictwo starożytnej rodziny Horeszków;
|
|
Dziedzic zginął był w czasie krajowych zamieszków.
|
|
Dobra całe zniszczone sekwestrami rządu,
|
|
Bezładnością opieki, wyrokami sądu,
|
|
W cząstce spadły dalekim krewnym po kądzieli,
|
|
A resztę rozdzielono między wierzycieli.
|
|
Zamku żaden wziąć nie chciał, bo w szlacheckim stanie
|
|
Trudno było wyłożyć koszt na utrzymanie;
|
|
Lecz Hrabia, sąsiad bliski, gdy wyszedł z opieki,
|
|
Panicz bogaty, krewny Horeszków daleki,
|
|
Przyjechawszy z wojażu upodobał mury,
|
|
Tłumacząc, że gotyckiej są architektury;
|
|
Choć Sędzia z dokumentów przekonywał o tem,
|
|
Że architekt był majstrem z Wilna, nie zaś Gotem.
|
|
Dość, że Hrabia chciał zamku. Właśnie i Sędziemu
|
|
Przyszła nagle taż chętka, nie wiadomo czemu.
|
|
Zaczęli proces w ziemstwie, potem w głównym sądzie,
|
|
W senacie, znowu w ziemstwie i guberskim rządzie;
|
|
Wreszcie, po wielu kosztach i ukazach licznych,
|
|
Sprawa wróciła znowu do sądów granicznych.
|
|
|
|
Słusznie Woźny powiadał, że w zamkowej sieni
|
|
Zmieści się i palestra, i goście proszeni.
|
|
Sień wielka jak refektarz, z wypukłym sklepieniem
|
|
Na filarach, podłoga wysłana kamieniem,
|
|
Ściany bez żadnych ozdób, ale mur chędogi;
|
|
Sterczały wkoło sarnie i jelenie rogi
|
|
Z napisami, gdzie, kiedy te łupy zdobyte;
|
|
Tuż myśliwców herbowne klejnoty wyryte,
|
|
I stoi wypisany każdy po imieniu;
|
|
Herb Horeszków, Półkozic, jaśniał na sklepieniu.
|
|
|
|
Goście weszli w porządku i stanęli kołem.
|
|
Podkomorzy najwyższe brał miejsce za stołem;
|
|
Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt należy,
|
|
Idąc kłaniał się damom, starcom i młodzieży.
|
|
Przy nim stał kwestarz, Sędzia tuż przy bernardynie.
|
|
Bernardyn zmówił krótki pacierz po łacinie;
|
|
Mężczyznom dano wódkę; wtenczas wszyscy siedli,
|
|
I chołodziec litewski milcząc żwawo jedli.
|
|
|
|
Pan Tadeusz, choć młodzik, ale prawem gościa
|
|
Wysoko siadł przy damach obok jegomościa;
|
|
Między nim i stryjaszkiem jedno pozostało
|
|
Puste miejsce, jak gdyby na kogoś czekało.
|
|
Stryj nieraz na to miejsce i na drzwi poglądał,
|
|
Jakby czyjegoś przyjścia był pewny i żądał.
|
|
I Tadeusz wzrok stryja ku drzwiom odprowadzał,
|
|
I z nim na miejscu pustym oczy swe osadzał.
|
|
Dziwna rzecz! miejsca wkoło są siedzeniem dziewic,
|
|
Na które mógłby spojrzeć bez wstydu królewic,
|
|
Wszystkie zacnie zrodzone, każda młoda, ładna:
|
|
Tadeusz tam pogląda, gdzie nie siedzi żadna.
|
|
To miejsce jest zagadką; młodź lubi zagadki;
|
|
Roztargniony, do swojej nadobnej sąsiadki
|
|
Ledwo słów kilka wyrzekł, do Podkomorzanki;
|
|
Nie zmienia jej talerzów, nie nalewa szklanki,
|
|
I panien nie zabawia przez rozmowy grzeczne,
|
|
Z których by wychowanie poznano stołeczne;
|
|
To jedno puste miejsce nęci go i mami,
|
|
Już nie puste, bo on je napełnił myślami.
|
|
Po tym miejscu biegało domysłów tysiące,
|
|
Jako po deszczu żabki na samotnej łące;
|
|
Śród nich jedna króluje postać, jak w pogodę
|
|
Lilia jezior skroń białą wznosząca nad wodę.
|
|
|
|
Dano trzecią potrawę. Wtem pan Podkomorzy,
|
|
Wlawszy kropelkę wina w szklankę panny Róży,
|
|
A młodszej przysunąwszy z talerzem ogórki,
|
|
Rzekł: «Muszę ja wam służyć, moje panny córki,
|
|
Choć stary i niezgrabny». Zatem się rzuciło
|
|
Kilku młodych od stołu i pannom służyło.
|
|
Sędzia, z boku rzuciwszy wzrok na Tadeusza
|
|
I poprawiwszy nieco wylotów kontusza,
|
|
Nalał węgrzyna i rzekł: «Dziś, nowym zwyczajem,
|
|
My na naukę młodzież do stolicy dajem;
|
|
I nie przeczym, że nasi synowie i wnuki
|
|
Mają od starych więcej książkowej nauki;
|
|
Ale co dzień postrzegam, jak młodź cierpi na tem,
|
|
Że nie ma szkół uczących żyć z ludźmi i światem.
|
|
Dawniej na dwory pańskie jachał szlachcic młody;
|
|
Ja sam lat dziesięć byłem dworskim Wojewody,
|
|
Ojca Podkomorzego, mościwego pana
|
|
(Mówiąc, Podkomorzemu ścisnął za kolana);
|
|
On mnie radą do usług publicznych sposobił,
|
|
Z opieki nie wypuścił, aż człowiekiem zrobił.
|
|
W mym domu wiecznie będzie jego pamięć droga,
|
|
Co dzień za duszę jego proszę Pana Boga.
|
|
Jeślim tyle na jego nie korzystał dworze
|
|
Jak drudzy, i wróciwszy w domu ziemię orzę,
|
|
Gdy inni, więcej godni Wojewody względów,
|
|
Doszli potem najwyższych krajowych urzędów,
|
|
Przynajmniej tom skorzystał, że mi w moim domu
|
|
Nikt nigdy nie zarzuci, bym uchybił komu
|
|
W uczciwości, w grzeczności; a powiem to śmiało,
|
|
Grzeczność nie jest nauką łatwą ani małą.
|
|
Niełatwą, bo nie na tym kończy się, jak nogą
|
|
Zręcznie wierzgnąć, z uśmiechem witać lada kogo;
|
|
Bo taka grzeczność modna, zda mi się kupiecka,
|
|
Ale nie staropolska, ani też szlachecka.
|
|
Grzeczność wszystkim należy, lecz każdemu inna;
|
|
Bo nie jest bez grzeczności i miłość dziecinna,
|
|
I wzgląd męża dla żony przy ludziach, i pana
|
|
Dla sług swoich, a w każdej jest pewna odmiana.
|
|
Trzeba się długo uczyć, ażeby nie zbłądzić
|
|
I każdemu powinną uczciwość wyrządzić.
|
|
I starzy się uczyli; u panów rozmowa,
|
|
Była to historyja żyjąca krajowa,
|
|
A między szlachtą dzieje domowe powiatu.
|
|
Dawano przez to poznać szlachcicowi bratu,
|
|
Że wszyscy o nim wiedzą, lekce go nie ważą;
|
|
Więc szlachcic obyczaje swe trzymał pod strażą.
|
|
Dziś człowieka nie pytaj: co zacz? kto go rodzi?
|
|
Z kim on żył? co porabiał? Każdy gdzie chce wchodzi,
|
|
Byle nie szpieg rządowy i byle nie w nędzy.
|
|
Jak ów Wespazyjanus nie wąchał pieniędzy
|
|
I nie chciał wiedzieć, skąd są, z jakich rąk i krajów,
|
|
Tak nie chcą znać człowieka rodu, obyczajów!
|
|
Dość, że ważny i że się stempel na nim widzi,
|
|
Więc szanują przyjaciół jak pieniądze Żydzi».
|
|
|
|
To mówiąc, Sędzia gości obejrzał porządkiem;
|
|
Bo choć zawsze i płynnie mówił, i z rozsądkiem,
|
|
Wiedział, że niecierpliwa młodzież teraźniejsza,
|
|
Że ją nudzi rzecz długa, choć najwymowniejsza.
|
|
Ale wszyscy słuchali w milczeniu głębokiem.
|
|
Sędzia Podkomorzego zdał się radzić okiem;
|
|
Podkomorzy pochwałą rzeczy nie przerywał,
|
|
Ale częstym skinieniem głowy potakiwał.
|
|
Sędzia milczał, on jeszcze skinieniem przyzwalał;
|
|
Więc Sędzia jego puchar i swój kielich nalał,
|
|
I dalej mówił: «Grzeczność nie jest rzeczą małą:
|
|
Kiedy się człowiek uczy ważyć, jak przystało,
|
|
Drugich wiek, urodzenie, cnoty, obyczaje,
|
|
Wtenczas i swoją ważność zarazem poznaje:
|
|
Jak na szalach, żebyśmy nasz ciężar poznali,
|
|
Musim kogoś posadzić na przeciwnej szali.
|
|
Zaś godna jest waszmościów uwagi osobnej
|
|
Grzeczność, którą powinna młodź dla płci nadobnej;
|
|
Zwłaszcza gdy zacność domu, fortuny szczodroty
|
|
Objaśniają wrodzone wdzięki i przymioty.
|
|
Stąd droga do afektów i stąd się kojarzy
|
|
Wspaniały domów sojusz. Tak myślili starzy.
|
|
A zatem…» Tu Pan Sędzia nagłym zwrotem głowy
|
|
Skinął na Tadeusza, rzucił wzrok surowy:
|
|
Znać było, że przychodził już do wniosków mowy.
|
|
|
|
Wtem brząknął w tabakierę złotą Podkomorzy,
|
|
I rzekł: «Mój Sędzio, dawniej było jeszcze gorzéj!
|
|
Teraz, nie wiem, czy moda i nas starych zmienia,
|
|
Czy młodzież lepsza, ale widzę mniej zgorszenia.
|
|
Ach, ja pamiętam czasy, kiedy do ojczyzny,
|
|
Pierwszy raz zawitała moda francuszczyzny!
|
|
Gdy raptem paniczyki młode z cudzych krajów
|
|
Wtargnęli do nas hordą gorszą od Nogajów,
|
|
Prześladując w ojczyźnie Boga, przodków wiarę,
|
|
Prawa i obyczaje, nawet suknie stare.
|
|
Żałośnie było widzieć wyżółkłych młokosów,
|
|
Gadających przez nosy, a często bez nosów,
|
|
Opatrzonych w broszurki i w różne gazety,
|
|
Głoszących nowe wiary, prawa, toalety.
|
|
Miała nad umysłami wielką moc ta tłuszcza;
|
|
Bo Pan Bóg, kiedy karę na naród przypuszcza,
|
|
Odbiera naprzód rozum od obywateli.
|
|
I tak, mędrsi fircykom oprzeć się nie śmieli,
|
|
I zląkł ich się jak dżumy jakiej cały naród,
|
|
Bo już sam wewnątrz siebie czuł choroby zaród.
|
|
Krzyczano na modnisiów, a brano z nich wzory;
|
|
Zmieniano wiarę, mowę, prawa i ubiory.
|
|
Była to maszkarada, zapustna swawola,
|
|
Po której miał przyjść wkrótce wielki post — niewola!
|
|
|
|
Pamiętam, chociaż byłem wtenczas małe dziecię,
|
|
Kiedy do ojca mego, w Oszmiańskim powiecie,
|
|
Przyjechał pan Podczaszyc na francuskim wózku,
|
|
Pierwszy człowiek, co w Litwie chodził po francusku.
|
|
Biegali wszyscy za nim, jakby za rarogiem,
|
|
Zazdroszczono domowi, przed którego progiem
|
|
Stanęła Podczaszyca dwukolna dryndulka,
|
|
Która się po francusku zwała karyjulka:
|
|
Zamiast lokajów, w kielni siedziały dwa pieski,
|
|
A na kozłach Niemczysko chude na kształt deski;
|
|
Nogi miał długie, cienkie jak od chmielu tyki,
|
|
W pończochach, ze srebrnymi klamrami trzewiki,
|
|
Peruka z harbajtelem zawiązanym w miechu.
|
|
Starzy na on ekwipaż parskali ze śmiechu,
|
|
A chłopi żegnali się, mówiąc: że po świecie
|
|
Jeździ wenecki diabeł w niemieckiej karecie.
|
|
Sam Podczaszyc jaki był, opisywać długo;
|
|
Dosyć, że się nam zdawał małpą lub papugą
|
|
W wielkiej peruce, którą do złotego runa
|
|
On lubił porównywać, a my do kołtuna.
|
|
Jeśli kto i czuł wtenczas, że polskie ubranie
|
|
Piękniejsze jest niż obcej mody małpowanie,
|
|
Milczał; bo by krzyczała młodzież, że przeszkadza
|
|
Kulturze, że tamuje progresy, że zdradza!
|
|
Taka była przesądów owoczesnych władza!
|
|
|
|
Podczaszyc zapowiedział, że nas reformować,
|
|
Cywilizować będzie i konstytuować;
|
|
Ogłosił nam, że jacyś Francuzi wymówni
|
|
Zrobili wynalazek: iż ludzie są równi…
|
|
Choć o tym dawno w Pańskim pisano Zakonie,
|
|
I każdy ksiądz toż samo gada na ambonie.
|
|
Nauka dawną była, szło o jej pełnienie!
|
|
Lecz wtenczas panowało takie oślepienie,
|
|
Że nie wierzono rzeczom najdawniejszym w świecie,
|
|
Jeśli ich nie czytano w francuskiej gazecie.
|
|
Podczaszyc, mimo równość, wziął tytuł markiża;
|
|
Wiadomo, że tytuły przychodzą z Paryża,
|
|
A natenczas tam w modzie był tytuł markiża.
|
|
Jakoż, kiedy się moda odmieniła z laty,
|
|
Tenże sam markiż przybrał tytuł demokraty;
|
|
Wreszcie z odmienną modą, pod Napoleonem,
|
|
Demokrata przyjechał z Paryża baronem;
|
|
Gdyby żył dłużej, może nową alternatą,
|
|
Z barona przechrzciłby się kiedyś demokratą.
|
|
Bo Paryż częstą mody odmianą się chlubi;
|
|
A co Francuz wymyśli, to Polak polubi.
|
|
|
|
Chwała Bogu, że teraz, jeśli nasza młodzież
|
|
Wyjeżdża za granicę, to już nie po odzież,
|
|
Nie szukać prawodawstwa w drukarskich kramarniach
|
|
Lub wymowy uczyć się w paryskich kawiarniach.
|
|
Bo teraz Napoleon, człek mądry a prędki,
|
|
Nie daje czasu szukać mody i gawędki.
|
|
Teraz grzmi oręż, a nam starym serca rosną,
|
|
Że znowu o Polakach tak na świecie głośno;
|
|
Jest sława, a więc będzie i Rzeczpospolita!
|
|
Zawżdy z wawrzynów drzewo wolności wykwita.
|
|
Tylko smutno, że nam, ach, tak się lata wleką
|
|
W nieczynności! a oni tak zawsze daleko!
|
|
Tak długo czekać! nawet tak rzadka nowina —
|
|
Ojcze Robaku (ciszej rzekł do bernardyna),
|
|
Słyszałem, żeś zza Niemna odebrał wiadomość;
|
|
Może też co o naszym wojsku wie Jegomość?»
|
|
— «Nic a nic» odpowiedział Robak obojętnie,
|
|
(Widać było, że słuchał rozmowy niechętnie)
|
|
«Mnie polityka nudzi; jeżeli z Warszawy
|
|
Mam list, to rzecz zakonna, to są nasze sprawy
|
|
Bernardyńskie: cóż o tym gadać u wieczerzy;
|
|
Są tu świeccy, do których nic to nie należy».
|
|
|
|
Tak mówiąc, spojrzał zyzem, gdzie śród biesiadników
|
|
Siedział gość, Moskal; był to pan kapitan Ryków,
|
|
Stary żołnierz, stał w bliskiej wiosce na kwaterze,
|
|
Pan Sędzia go przez grzeczność prosił na wieczerzę.
|
|
Ryków jadł smaczno, mało wdawał się w rozmowę,
|
|
Lecz na wzmiankę Warszawy, rzekł podniósłszy głowę:
|
|
«Pan Podkomorzy! Oj wy! Pan zawsze ciekawy
|
|
O Bonaparta, zawsze wam tam do Warszawy!
|
|
He! Ojczyzna! Ja nie szpieg, a po polsku umiem, —
|
|
Ojczyzna! ja to czuję wszystko, ja rozumiem!
|
|
Wy Polaki, ja Ruski: teraz się nie bijem,
|
|
Jest armistycjum, to my razem jemy, pijem.
|
|
Często na awanpostach nasz z Francuzem gada,
|
|
Pije wódkę; jak krzykną ura! — kanonada.
|
|
Ruskie przysłowie: z kim się biję, tego lubię;
|
|
Gładź drużkę jak po duszy, a bij jak po szubie.
|
|
Ja mówię, będzie wojna u nas. Do Majora
|
|
Płuta, adiutant sztabu przyjechał zawczora:
|
|
Gotować się do marszu! Pójdziem, czy pod Turka,
|
|
Czy na Francuza; oj ten Bonapart figurka!
|
|
Bez Suwarowa to on może nas wytuza.
|
|
U nas w pułku gadano, jak szli na Francuza,
|
|
Że Bonapart czarował: no, tak i Suwarów
|
|
Czarował; tak były czary przeciw czarów.
|
|
Raz w bitwie, gdzie podział się? szukać Bonaparta,—
|
|
A on zmienił się w lisa, tak Suwarów w charta;
|
|
Tak Bonaparte znowu w kota się przerzuca,
|
|
Dalej drzeć pazurami, a Suwarów w kuca.
|
|
Obaczcież, co się stało w końcu z Bonapartą…»
|
|
Tu Ryków przerwał i jadł; wtem, z potrawą czwartą
|
|
Wszedł służący i raptem boczne drzwi otwarto.
|
|
|
|
Weszła nowa osoba przystojna i młoda.
|
|
Jej zjawienie się nagłe, jej wzrost i uroda,
|
|
Jej ubiór zwrócił oczy; wszyscy ją witali,
|
|
Prócz Tadeusza widać, że ją wszyscy znali.
|
|
Kibić miała wysmukłą, kształtną, pierś powabną,
|
|
Suknię materyjalną, różową, jedwabną,
|
|
Gors wycięty, kołnierzyk z koronek, rękawki
|
|
Krótkie; w ręku kręciła wachlarz dla zabawki
|
|
(Bo nie było gorąco); wachlarz pozłocisty
|
|
Powiewając rozlewał deszcz iskier rzęsisty;
|
|
Głowa do włosów, włosy pozwijane w kręgi,
|
|
W pukle, i przeplatane różowymi wstęgi,
|
|
Pośród nich brylant, niby zakryty od oczu,
|
|
Świecił się jako gwiazda w komety warkoczu:
|
|
Słowem, ubiór galowy; szeptali niejedni,
|
|
Że zbyt wykwintny na wieś i na dzień powszedni.
|
|
Nóżek, choć suknia krótka, oko nie zobaczy,
|
|
Bo biegła bardzo szybko, suwała się raczéj
|
|
Jako osóbki, które na trzykrólskie święta
|
|
Przesuwają w jasełkach ukryte chłopięta.
|
|
Biegła i wszystkich lekkim witając ukłonem,
|
|
Chciała usieść na miejscu sobie zostawionem:
|
|
Trudno było; bo krzeseł dla gości nie stało,
|
|
Na czterech ławach cztery ich rzędy siedziało:
|
|
Trzeba było rzęd ruszyć lub ławę przeskoczyć;
|
|
Zręcznie między dwie ławy umiała się wtłoczyć,
|
|
A potem, między rzędem siedzących i stołem,
|
|
Jak bilardowa kula toczyła się kołem.
|
|
W biegu dotknęła blisko naszego młodziana;
|
|
Uczepiwszy falbaną o czyjeś kolana,
|
|
Pośliznęła się nieco i w tym roztargnieniu
|
|
Na pana Tadeusza wsparła się ramieniu.
|
|
Przeprosiwszy go grzecznie, na miejscu swym siadła
|
|
Pomiędzy nim i stryjem, ale nic nie jadła;
|
|
Tylko się wachlowała, to wachlarza trzonek
|
|
Kręciła, to kołnierzyk z brabanckich koronek
|
|
Poprawiała, to lekkim dotknięciem się ręki
|
|
Muskała włosów pukle i wstąg jasnych pęki.
|
|
|
|
Ta przerwa rozmów trwała już minut ze cztery.
|
|
Tymczasem, w końcu stoła, naprzód ciche szmery,
|
|
A potem się zaczęły wpół głośne rozmowy;
|
|
Mężczyźni rozsądzali swe dzisiejsze łowy.
|
|
Asesora z Rejentem wzmogła się uparta
|
|
Coraz głośniejsza kłótnia o kusego charta,
|
|
Którego posiadaniem pan Rejent się szczycił
|
|
I utrzymywał, że on zająca pochwycił;
|
|
Asesor zaś dowodził na złość Rejentowi,
|
|
Że ta chwała należy chartu Sokołowi.
|
|
Pytano zdania innych; więc wszyscy dokoła
|
|
Brali stronę Kusego albo też Sokoła,
|
|
Ci jak znawcy, ci znowu jak naoczne świadki.
|
|
Sędzia na drugim końcu do nowej sąsiadki
|
|
Rzekł półgłosem: «Przepraszam, musieliśmy siadać,
|
|
Nie podobna wieczerzy na później odkładać:
|
|
Goście głodni, chodzili daleko na pole;
|
|
Myśliłem, że dziś z nami nie będziesz przy stole».
|
|
To rzekłszy, z Podkomorzym przy pełnym kielichu
|
|
O politycznych sprawach rozmawiał po cichu.
|
|
|
|
Gdy tak były zajęte stołu strony obie,
|
|
Tadeusz przyglądał się nieznanej osobie.
|
|
Przypomniał, że za pierwszym na miejsce wejrzeniem
|
|
Odgadnął zaraz, czyim miało być siedzeniem.
|
|
Rumienił się, serce mu biło nadzwyczajnie:
|
|
Więc rozwiązane widział swych domysłów tajnie!
|
|
Więc było przeznaczono, by przy jego boku
|
|
Usiadła owa piękność widziana w pomroku!
|
|
Wprawdzie zdała się teraz wzrostem dorodniejsza,
|
|
Bo ubrana, a ubiór powiększa i zmniejsza.
|
|
I włos u tamtej widział krótki, jasnozłoty,
|
|
A u tej krucze długie zwijały się sploty?
|
|
Kolor musiał pochodzić od słońca promieni,
|
|
Którymi przy zachodzie wszystko się czerwieni.
|
|
Twarzy wówczas nie dostrzegł, nazbyt rychło znikła;
|
|
Ale myśl twarz nadobną odgadywać zwykła:
|
|
Myślił, że pewnie miała czarniutkie oczęta,
|
|
Białą twarz, usta kraśne jak wiśnie bliźnięta;
|
|
U tej znalazł podobne oczy, usta, lica.
|
|
W wieku może by była największa różnica:
|
|
Ogrodniczka dziewczynką zdawała się małą,
|
|
A pani ta niewiastą już w latach dojrzałą;
|
|
Lecz młodzież o piękności metrykę nie pyta,
|
|
Bo młodzieńcowi młodą jest każda kobiéta,
|
|
Chłopcowi każda piękność zda się rówiennicą,
|
|
A niewinnemu każda kochanka dziewicą.
|
|
|
|
Tadeusz, chociaż liczył lat blisko dwadzieście,
|
|
I od dzieciństwa mieszkał w Wilnie, wielkim mieście,
|
|
Miał za dozorcę księdza, który go pilnował
|
|
I w dawnej surowości prawidłach wychował.
|
|
Tadeusz zatem przywiózł w strony swe rodzinne
|
|
Duszę czystą, myśl żywą i serce niewinne,
|
|
Ale razem niemałą chętkę do swawoli.
|
|
Z góry już robił projekt, że sobie pozwoli
|
|
Używać na wsi długo wzbronionej swobody;
|
|
Wiedział, że był przystojny, czuł się rześki, młody,
|
|
A w spadku po rodzicach wziął czerstwość i zdrowie.
|
|
Nazywał się Soplica: wszyscy Soplicowie
|
|
Są, jak wiadomo, krzepcy, otyli i silni,
|
|
Do żołnierki jedyni, w naukach mniej pilni.
|
|
|
|
Tadeusz się od przodków swoich nie odrodził:
|
|
Dobrze na koniu jeździł, pieszo dzielnie chodził,
|
|
Tępy nie był, lecz mało w naukach postąpił,
|
|
Choć stryj na wychowanie niczego nie skąpił;
|
|
On wolał z flinty strzelać albo szablą robić.
|
|
Wiedział, że go myślano do wojska sposobić,
|
|
Że ojciec w testamencie wyrzekł taką wolę;
|
|
Ustawicznie do bębna tęsknił, siedząc w szkole.
|
|
Ale stryj nagle pierwsze zamiary odmienił,
|
|
Kazał, aby przyjechał i aby się żenił
|
|
I objął gospodarstwo; przyrzekł na początek
|
|
Dać małą wieś, a potem cały swój majątek.
|
|
|
|
Te wszystkie Tadeusza cnoty i zalety
|
|
Ściągnęły wzrok sąsiadki, uważnej kobiety.
|
|
Zmierzyła jego postać kształtną i wysoką,
|
|
Jego ramiona silne, jego pierś szeroką,
|
|
I w twarz spojrzała, z której wytryskał rumieniec,
|
|
Ilekroć z jej oczyma spotkał się młodzieniec:
|
|
Bo z pierwszej lękliwości całkiem już ochłonął,
|
|
I patrzył wzrokiem śmiałym, w którym ogień płonął.
|
|
Również patrzyła ona: i cztery źrenice
|
|
Gorzały przeciw sobie jak roratne świéce.
|
|
|
|
Pierwsza z nim po francusku zaczęła rozmowę.
|
|
Wracał z miasta, ze szkoły: więc o książki nowe,
|
|
O autorów pytała Tadeusza zdania
|
|
I ze zdań wyciągała na nowo pytania.
|
|
Cóż, gdy potem zaczęła mówić o malarstwie,
|
|
O muzyce, o tańcach, nawet o rzeźbiarstwie,
|
|
Dowiodła, że zna równie pędzel, nuty, druki;
|
|
Aż osłupiał Tadeusz na tyle nauki!
|
|
Lękał się, by nie został pośmiewiska celem,
|
|
I jąkał się jak żaczek przed nauczycielem.
|
|
Szczęściem, że nauczyciel ładny i niesrogi;
|
|
Odgadnęła sąsiadka powód jego trwogi,
|
|
Wszczęła rzecz o mniej trudnych i mądrych przedmiotach,
|
|
O wiejskiego pożycia nudach i kłopotach,
|
|
I jak bawić się trzeba, i jak czas podzielić,
|
|
By życie uprzyjemnić i wieś rozweselić.
|
|
Tadeusz odpowiadał śmielej, szła rzecz daléj,
|
|
W pół godziny już byli z sobą poufali;
|
|
Zaczęli nawet małe żarciki i sprzeczki.
|
|
W końcu, stawiła przed nim trzy z chleba gałeczki.
|
|
Trzy osoby na wybór; wziął najbliższą sobie;
|
|
Podkomorzanki na to zmarszczyły się obie,
|
|
Sąsiadka zaśmiała się, lecz nie powiedziała
|
|
Kogo owa szczęśliwsza gałka oznaczała.
|
|
|
|
Inaczej bawiono się w drugim końcu stoła;
|
|
Bo tam, wzmogłszy się nagle, stronnicy Sokoła
|
|
Na partyję Kusego bez litości wsiedli.
|
|
Spór był wielki, już potraw ostatnich nie jedli;
|
|
Stojąc i pijąc obie kłóciły się strony,
|
|
A najstraszniej pan Rejent był zacietrzewiony:
|
|
Jak raz zaczął, bez przerwy rzecz swoją tokował,
|
|
I gestami ją bardzo dobitnie malował.
|
|
(Był dawniej adwokatem pan Rejent Bolesta,
|
|
Zwano go kaznodzieją, że zbyt lubił gesta).
|
|
Teraz ręce przy boku miał, w tył wygiął łokcie,
|
|
Spod ramion wytknął palce i długie paznokcie,
|
|
Przedstawiając dwa smycze chartów tym obrazem:
|
|
Właśnie rzecz kończył. «Wyczha! puściliśmy razem
|
|
Ja i Asesor, razem, jakoby dwa kurki
|
|
Jednym palcem spuszczone u jednej dwururki;
|
|
Wyczha! poszli, a zając jak struna, smyk w pole,
|
|
Psy tuż (to mówiąc, ręce ciągnął wzdłuż po stole
|
|
I palcami ruch chartów przedziwnie udawał)
|
|
Psy tuż, i hec od lasu odsadzili kawał;
|
|
Sokół smyk naprzód; rączy pies, lecz zagorzalec,
|
|
Wysadził się przed Kusym, o tyle, o palec:
|
|
Wiedziałem, że spudłuje. Szarak, gracz nie lada,
|
|
Czchał niby prosto w pole, za nim psów gromada;
|
|
Gracz szarak! Skoro poczuł wszystkie charty w kupie
|
|
Pstręk na prawo, koziołka, z nim w prawo psy głupie,
|
|
A on znowu fajt w lewo, jak wytnie dwa susy,
|
|
Psy za nim fajt na lewo: on w las, a mój Kusy
|
|
Cap!» Tak krzycząc, pan Rejent na stół pochylony,
|
|
Z palcami swymi zabiegł aż do drugiej strony,
|
|
I «cap!» Tadeuszowi wrzasnął tuż nad uchem:
|
|
Tadeusz i sąsiadka, tym głosu wybuchem
|
|
Znienacka przestraszeni właśnie w pół rozmowy,
|
|
Odstrychnęli od siebie mimowolnie głowy,
|
|
Jako wierzchołki drzewa powiązane społem
|
|
Gdy je wicher rozerwie; i ręce pod stołem
|
|
Blisko siebie leżące wstecz nagle uciekły,
|
|
I dwie twarze w jeden się rumieniec oblekły.
|
|
|
|
Tadeusz, by nie zdradzić swego roztargnienia:
|
|
«Prawda — rzekł — mój Rejencie, prawda bez wątpienia,
|
|
Kusy piękny chart z kształtu, jeśli równie chwytny…»
|
|
«Chwytny? — krzyknął pan Rejent — mój pies faworytny
|
|
Żeby nie miał być chwytny?…» Więc Tadeusz znowu
|
|
Cieszył się, że tak piękny pies nie ma narowu,
|
|
Żałował, że go tylko widział idąc z lasu,
|
|
I że przymiotów jego poznać nie miał czasu.
|
|
|
|
Na to zadrżał Asesor, puścił z rąk kieliszek,
|
|
Utopił w Tadeusza wzrok jak bazyliszek.
|
|
Asesor mniej krzykliwy i mniej był ruchawy
|
|
Od Rejenta, szczuplejszy i mały z postawy,
|
|
Lecz straszny na reducie, balu i sejmiku,
|
|
Bo powiadano o nim: ma żądło w języku;
|
|
Tak dowcipne żarciki umiał komponować,
|
|
Iżby je w kalendarzu można wydrukować,
|
|
Wszystkie złośliwe, ostre. Dawniej człek dostatni,
|
|
Schedę ojca swojego i majątek bratni
|
|
Wszystko strwonił na wielkim figurując świecie;
|
|
Teraz wszedł w służbę rządu, by znaczyć w powiecie.
|
|
Lubił bardzo myślistwo, już to dla zabawy,
|
|
Już to że odgłos trąbki i widok obławy
|
|
Przypominał mu jego lata młodociane,
|
|
Kiedy miał strzelców licznych i psy zawołane:
|
|
Teraz mu z całej psiarni dwa charty zostały,
|
|
I jeszcze z tych jednemu chciano przeczyć chwały!
|
|
Więc zbliżył się i z wolna gładząc faworyty
|
|
Rzekł z uśmiechem, a był to uśmiech jadowity:
|
|
«Chart bez ogona jest jak szlachcic bez urzędu,
|
|
Ogon też znacznie chartom pomaga do pędu:
|
|
A pan kusość uważasz za dowód dobroci?
|
|
Zresztą zdać się możemy na sąd pańskiej cioci.
|
|
Choć pani Telimena mieszkała w stolicy
|
|
I bawi się niedawno w naszej okolicy,
|
|
Lepiej zna się na łowach niż myśliwi młodzi:
|
|
Tak to nauka sama z latami przychodzi».
|
|
|
|
Tadeusz, na którego niespodzianie spadał
|
|
Grom taki, wstał zmieszany, chwilę nic nie gadał,
|
|
Lecz patrzał na rywala coraz straszniej, srożej…
|
|
Wtem, wielkim szczęściem, dwakroć kichnął Podkomorzy
|
|
«Wiwat!» krzyknęli wszyscy; on się wszystkim skłonił
|
|
I z wolna w tabakierę palcami zadzwonił.
|
|
Tabakiera ze złota, z brylantów oprawa,
|
|
A w środku jej był portret króla Stanisława.
|
|
Ojcu Podkomorzego sam król ją darował,
|
|
Po ojcu Podkomorzy godnie ją piastował;
|
|
Gdy w nią dzwonił, znak dawał, że miał głos zabierać.
|
|
Umilkli wszyscy i ust nie śmieli otwierać.
|
|
On rzekł: «Wielmożni szlachta bracia dobrodzieje,
|
|
Forum myśliwskim tylko są łąki i knieje;
|
|
Więc ja w domu podobnych spraw nie decyduję,
|
|
I posiedzenie nasze na jutro solwuję,
|
|
I dalszych replik stronom dzisiaj nie dozwolę.
|
|
Woźny! odwołaj sprawę, na jutro na pole.
|
|
Jutro i Hrabia z całym myślistwem tu zjedzie,
|
|
I waszeć z nami ruszysz, Sędzio mój sąsiedzie,
|
|
I pani Telimena, i panny, i panie,
|
|
Słowem, zrobim na urząd wielkie polowanie;
|
|
I Wojski towarzystwa nam też nie odmówi».
|
|
To mówiąc, tabakierę podawał starcowi.
|
|
|
|
Wojski na ostrym końcu śród myśliwych siedział,
|
|
Słuchał zmrużywszy oczy, słowa nie powiedział,
|
|
Choć młodzież nieraz jego zasięgała zdania,
|
|
Bo nikt lepiej nad niego nie znał polowania.
|
|
On milczał, szczyptę wziętą z tabakiery ważył
|
|
W palcach i długo dumał, nim ją w końcu zażył;
|
|
Kichnął, aż cała izba rozległa się echem,
|
|
I potrząsając głową, rzekł z gorzkim uśmiechem:
|
|
«O, jak mnie to starego i smuci, i dziwi!
|
|
Cóż by to o tym starzy mówili myśliwi,
|
|
Widząc że w tylu szlachty, w tylu panów gronie,
|
|
Mają sądzić się spory o charcim ogonie?
|
|
Cóż by rzekł na to stary Rejtan, gdyby ożył?
|
|
Wróciłby do Lachowicz i w grób się położył!
|
|
Co by rzekł wojewoda Niesiołowski stary,
|
|
Który ma dotąd pierwsze na świecie ogary,
|
|
I dwiestu strzelców trzyma obyczajem pańskim,
|
|
I ma sto wozów sieci w zamku Worończańskim,
|
|
A od tylu lat siedzi jak mnich na swym dworze,
|
|
Nikt go na polowanie uprosić nie może,
|
|
Białopiotrowiczowi samemu odmówił!
|
|
Bo cóż by on na waszych polowaniach łowił?
|
|
Piękna byłaby sława, ażeby pan taki
|
|
Wedle dzisiejszej mody jeździł na szaraki!
|
|
Za moich, panie, czasów, w języku strzeleckim,
|
|
Dzik, niedźwiedź, łoś, wilk, zwany był zwierzem szlacheckim
|
|
A zwierzę niemające kłów, rogów, pazurów,
|
|
Zostawiano dla płatnych sług i dworskich ciurów;
|
|
Żaden pan nigdy przyjąć nie chciałby do ręki
|
|
Strzelby, którą zhańbiono sypiąc w nią śrut cienki!
|
|
Trzymano wprawdzie chartów: bo z łowów wracając,
|
|
Trafia się, że spod konia mknie się biedak zając:
|
|
Puszczano wtenczas za nim dla zabawki smycze
|
|
I na konikach małe goniły panicze
|
|
Przed oczyma rodziców, którzy te pogonie
|
|
Ledwie raczyli widzieć, cóż kłócić się o nie!
|
|
Więc niech jaśnie wielmożny Podkomorzy raczy
|
|
Odwołać swe rozkazy i niech mi wybaczy,
|
|
Że nie mogę na takie jechać polowanie,
|
|
I nigdy na nim noga moja nie postanie!
|
|
Nazywam się Hreczecha, a od króla Lecha,
|
|
Żaden za zającami nie jeździł Hreczecha».
|
|
|
|
Tu śmiech młodzieży mowę Wojskiego zagłuszył.
|
|
Wstano od stołu, pierwszy Podkomorzy ruszył,
|
|
Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt należy,
|
|
Idąc kłaniał się damom, starcom i młodzieży;
|
|
Za nim szedł kwestarz, Sędzia tuż przy bernardynie.
|
|
Sędzia u progu rękę dał Podkomorzynie,
|
|
Tadeusz Telimenie, Asesor Krajczance,
|
|
A pan Rejent na końcu Wojskiej Hreczeszance.
|
|
|
|
Tadeusz z kilku gośćmi poszedł do stodoły,
|
|
A czuł się pomieszany, zły i niewesoły.
|
|
Rozbierał myślą wszystkie dzisiejsze wypadki:
|
|
Spotkanie się, wieczerzę przy boku sąsiadki;
|
|
A szczególniej mu słowo «ciocia» koło ucha
|
|
Brzęczało ciągle jako naprzykrzona mucha.
|
|
Pragnąłby u Woźnego lepiej się wypytać
|
|
O pani Telimenie, lecz go nie mógł schwytać;
|
|
Wojskiego też nie widział, bo zaraz z wieczerzy
|
|
Wszyscy poszli za gośćmi, jak sługom należy,
|
|
Urządzając we dworze izby do spoczynku.
|
|
Starsi i damy spały we dworskim budynku;
|
|
Młodzież Tadeuszowi prowadzić kazano,
|
|
W zastępstwie gospodarza, w stodołę na siano.
|
|
|
|
W pół godziny tak było głucho w całym dworze
|
|
jako po zadzwonieniu na pacierz w klasztorze;
|
|
Ciszę przerywał tylko głos nocnego stróża.
|
|
Usnęli wszyscy. Sędzia sam oczu nie zmruża;
|
|
Jako wódz gospodarstwa obmyśla wyprawę
|
|
W pole i w domu przyszłą urządza zabawę.
|
|
Dał rozkaz ekonomom, wójtom i gumiennym,
|
|
Pisarzom, ochmistrzyni, strzelcom i stajennym
|
|
I musiał wszystkie dzienne rachunki przezierać.
|
|
Nareszcie rzekł Woźnemu, że się chce rozbierać.
|
|
Woźny pas mu odwiązał, pas słucki, pas lity,
|
|
Przy którym świecą gęste kutasy jak kity,
|
|
Z jednej strony złotogłów w purpurowe kwiaty,
|
|
Na wywrót jedwab czarny posrebrzany w kraty;
|
|
Pas taki można równie kłaść na strony obie,
|
|
Złotą na dzień galowy, a czarną w żałobie.
|
|
Sam Woźny umiał pas ten odwiązywać, składać;
|
|
Właśnie tym się zatrudniał i kończył tak gadać:
|
|
|
|
«Cóż złego, że przeniosłem stoły do zamczyska?
|
|
Nikt na tym nic nie stracił, a pan może zyska.
|
|
Bo przecież o ten zamek dziś toczy się sprawa.
|
|
My od dzisiaj do zamku nabyliśmy prawa
|
|
I mimo całą strony przeciwnej zajadłość
|
|
Dowiodę, że zamczysko wzięliśmy w posiadłość.
|
|
Wszakże kto gości prosi w zamek na wieczerzę,
|
|
Dowodzi, że posiadłość tam ma albo bierze;
|
|
Nawet strony przeciwne weźmiemy na świadki:
|
|
Pamiętam za mych czasów podobne wypadki».
|
|
|
|
Już Sędzia spał. Więc Woźny cicho wszedł do sieni,
|
|
Siadł przy świecy i dobył książeczkę z kieszeni,
|
|
Która mu jak Ołtarzyk Złoty zawsze służy,
|
|
Której nigdy nie rzuca w domu i w podróży.
|
|
Była to trybunalska wokanda: tam rzędem
|
|
Stały spisane sprawy, które przed urzędem
|
|
Woźny sam głosem swoim przed laty wywołał,
|
|
Albo o których później dowiedzieć się zdołał.
|
|
Prostym ludziom wokanda zda się imion spisem;
|
|
Woźnemu jest obrazów wspaniałych zarysem.
|
|
Czytał więc i rozmyślał: Ogiński z Wizgirdem,
|
|
Dominikanie z Rymszą, Rymsza z Wysogirdem,
|
|
Radziwił z Wereszczaką, Giedroić z Rdułtowskim,
|
|
Obuchowicz z kahałem, Juraha z Piotrowskim,
|
|
Maleski z Mickiewiczem, a na koniec Hrabia
|
|
Z Soplicą; i czytając, z tych imion wywabia
|
|
Pamięć spraw wielkich, wszystkie procesu wypadki,
|
|
I stają mu przed oczy sąd, strony i świadki;
|
|
I ogląda sam siebie, jak w żupanie białym,
|
|
W granatowym kontuszu stał przed trybunałem,
|
|
Jedna ręka na szabli, a druga do stoła,
|
|
Przywoławszy dwie strony, «Uciszcie się!» woła.
|
|
Marząc i kończąc pacierz wieczorny, pomału
|
|
Usnął ostatni w Litwie woźny trybunału.
|
|
|
|
Takie były zabawy, spory w one lata
|
|
Śród cichej wsi litewskiej, kiedy reszta świata
|
|
We łzach i krwi tonęła; gdy ów mąż, bóg wojny,
|
|
Otoczon chmurą pułków, tysiącem dział zbrojny,
|
|
Wprzągłszy w swój rydwan orły złote obok srebrnych,
|
|
Od puszcz Libijskich łatał do Alpów podniebnych,
|
|
Ciskając grom po gromie, w Piramidy, w Tabor,
|
|
W Marengo, w Ulm, w Austerlitz. Zwycięstwo i Zabor
|
|
Biegły przed nim i za nim. Sława czynów tylu,
|
|
Brzemienna imionami rycerzy, od Nilu
|
|
Szła hucząc ku północy, aż u Niemna brzegów
|
|
Odbiła się, jak od skał, od Moskwy szeregów,
|
|
Które broniły Litwę murami żelaza
|
|
Przed wieścią dla Rosyi straszną jak zaraza.
|
|
|
|
Przecież nieraz nowina niby kamień z nieba
|
|
Spadała w Litwę. Nieraz dziad żebrzący chleba,
|
|
Bez ręki lub bez nogi, przyjąwszy jałmużnę,
|
|
Stanął i oczy wkoło obracał ostróżne.
|
|
Gdy nie widział we dworze rosyjskich żołnierzy
|
|
Ani jarmułek, ani czerwonych kołnierzy,
|
|
Wtenczas kim był, wyznawał: był legijonistą,
|
|
Przynosi kości stare na ziemię ojczystą,
|
|
Której już bronić nie mógł… Jak go wtenczas cała
|
|
Rodzina pańska, jak go czeladka ściskała,
|
|
Zanosząc się od płaczu! On za stołem siadał
|
|
I dziwniejsze od baśni historyje gadał.
|
|
On opowiadał, jako jenerał Dąbrowski,
|
|
Z ziemi włoskiej stara się przyciągnąć do Polski,
|
|
Jak on rodaków zbiera na lombardzkim polu;
|
|
Jak Kniaziewicz rozkazy daje z Kapitolu
|
|
I zwycięzca, wydartych potomkom cezarów
|
|
Rzucił w oczy Francuzów sto krwawych sztandarów,
|
|
Jak Jabłonowski zabiegł, aż kędy pieprz rośnie,
|
|
Gdzie się cukier wytapia i gdzie w wiecznej wiośnie
|
|
Pachnące kwitną lasy; z legiją Dunaju
|
|
Tam wódz Murzyny gromi, a wzdycha do kraju.
|
|
|
|
Mowy starca krążyły we wsi po kryjomu;
|
|
Chłopiec, co je posłyszał, znikał nagle z domu,
|
|
Lasami i bagnami skradał się tajemnie,
|
|
Ścigany od Moskali, skakał kryć się w Niemnie
|
|
I nurkiem płynął na brzeg Księstwa Warszawskiego,
|
|
Gdzie usłyszał głos miły: «Witaj nam kolego!»
|
|
Lecz nim odszedł, wyskoczył na wzgórek z kamienia
|
|
I Moskalom przez Niemen rzekł: «Do zobaczenia!»
|
|
Tak przekradł się Gorecki, Pac i Obuchowicz,
|
|
Piotrowski, Obolewski, Rożycki, Janowicz,
|
|
Mierzejewscy, Brochocki i Bernatowicze,
|
|
Kupść, Gedymin i inni, których nie policzę:
|
|
Opuszczali rodziców i ziemię kochaną,
|
|
I dobra, które na skarb carski zabierano.
|
|
|
|
Czasem do Litwy kwestarz z obcego klasztoru
|
|
Przyszedł, i kiedy bliżej poznał panów dworu,
|
|
Gazetę im pokazał, wyprutą z szkaplerza.
|
|
Tam stała wypisana i liczba żołnierza,
|
|
I nazwisko każdego wodza legijonu,
|
|
I każdego z nich opis zwycięstwa lub zgonu.
|
|
Po wielu latach pierwszy raz miała rodzina
|
|
Wieść o życiu, o chwale i o śmierci syna;
|
|
Brał dom żałobę, ale powiedzieć nie śmiano
|
|
Po kim była żałoba, tylko zgadywano
|
|
W okolicy; i tylko cichy smutek panów,
|
|
Lub cicha radość, była gazetą ziemianów.
|
|
|
|
Takim kwestarzem tajnym był Robak podobno:
|
|
Często on z panem Sędzią rozmawiał osobno;
|
|
Po tych rozmowach zawsze jakowaś nowina
|
|
Rozeszła się w sąsiedztwie. Postać bernardyna
|
|
Wydawała, że mnich ten nie zawsze w kapturze
|
|
Chodził i nie w klasztornym zestarzał się murze.
|
|
Miał on nad prawym uchem, nieco wyżej skroni,
|
|
Bliznę, wyciętej skóry na szerokość dłoni,
|
|
I w brodzie ślad niedawny lancy lub postrzału;
|
|
Ran tych nie dostał pewnie przy czytaniu mszału.
|
|
Ale nie tylko groźne wejrzenie i blizny,
|
|
Lecz sam ruch i głos jego miał coś żołnierszczyzny.
|
|
|
|
Przy mszy, gdy z wzniesionymi zwracał się rękami
|
|
Od ołtarza do ludu, by mówić: «Pan z wami»,
|
|
To nieraz tak się zręcznie skręcił jednym razem,
|
|
Jakby prawo w tył robił za wodza rozkazem,
|
|
I słowa liturgii takim wyrzekł tonem
|
|
Do ludu, jak oficer stojąc przed szwadronem:
|
|
Postrzegali to chłopcy służący mu do mszy.
|
|
Spraw także politycznych był Robak świadomszy,
|
|
Niźli żywotów świętych; a jeżdżąc po kweście,
|
|
Często zastanawiał się w powiatowym mieście.
|
|
Miał pełno interesów: to listy odbierał,
|
|
Których nigdy przy obcych ludziach nie otwierał,
|
|
To wysyłał posłańców, ale gdzie i po co
|
|
Nie powiadał; częstokroć wymykał się nocą
|
|
Do dworów pańskich, z szlachtą ustawicznie szeptał,
|
|
I okoliczne wioski dokoła wydeptał,
|
|
I w karczmach z wieśniakami rozprawiał niemało,
|
|
A zawsze o tym, co się w cudzych krajach działo.
|
|
Teraz Sędziego, który już spał od godziny,
|
|
Przychodzi budzić; pewnie ma jakieś nowiny.
|
|
|
|
|
|
Księga druga
|
|
Zamek
|
|
|
|
Kto z nas tych lat nie pomni, gdy, młode pacholę,
|
|
Ze strzelbą na ramieniu świszcząc szedł na pole,
|
|
Gdzie żaden wał, płot żaden nogi nie utrudza,
|
|
Gdzie, przestępując miedzę, nie poznasz, że cudza!
|
|
Bo na Litwie myśliwiec jak okręt na morzu,
|
|
Gdzie chcesz, jaką chcesz drogą, buja po przestworzu:
|
|
Czyli jak prorok patrzy w niebo, gdzie w obłoku
|
|
Wiele jest znaków widnych strzeleckiemu oku;
|
|
Czy jak czarownik gada z ziemią, która, głucha
|
|
Dla mieszczan, mnóstwem głosów szepce mu do ucha.
|
|
|
|
Tam derkacz wrzasnął z łąki, szukać go daremnie,
|
|
Bo on szybuje w trawie jako szczupak w Niemnie;
|
|
Tam ozwał się nad głową ranny wiosny dzwonek,
|
|
Również głęboko w niebie schowany skowronek;
|
|
Ówdzie orzeł szerokim skrzydłem przez obszary
|
|
Zaszumiał, strasząc wróble, jak kometa cary;
|
|
Zaś jastrząb, pod jasnymi wiszący błękity,
|
|
Trzepie skrzydłem jak motyl na szpilce przybity,
|
|
Aż ujrzawszy wśród łąki ptaka lub zająca,
|
|
Runie nań z góry jako gwiazda spadająca.
|
|
|
|
Kiedyż nam Pan Bóg wrócić z wędrówki dozwoli,
|
|
I znowu dom zamieszkać na ojczystej roli,
|
|
I służyć w jeździe, która wojuje szaraki,
|
|
Albo w piechocie, która nosi broń na ptaki,
|
|
Nie znać innych prócz kosy i sierpa rynsztunków,
|
|
I innych gazet, oprócz domowych rachunków!
|
|
|
|
Nad Soplicowem słońce weszło i już padło
|
|
Na strzechy i przez szpary w stodołę się wkradło;
|
|
I po ciemnozielonym, świeżym, wonnym sianie,
|
|
Z którego młodzież sobie zrobiła posłanie,
|
|
Rozpływały się złote, migające pręgi
|
|
Z otworu czarnej strzechy jak z warkocza wstęgi;
|
|
I słońce usta sennych promykiem poranka
|
|
Drażni jak dziewczę kłosem budzące kochanka.
|
|
Już wróble skacząc, świerkać zaczęły pod strzechą;
|
|
Już trzykroć gęgnął gąsior, a za nim jak echo
|
|
Odezwały się chórem kaczki i indyki
|
|
I słychać bydła w pole idącego ryki.
|
|
|
|
Wstała młodzież. Tadeusz jeszcze senny leży;
|
|
Bo też najpóźniej zasnął. Z wczorajszej wieczerzy
|
|
Wrócił tak niespokojny, że o kurów pianiu
|
|
Jeszcze oczu nie zmrużył, a na swym posłaniu
|
|
Tak kręcił się, że w siano jak w wodę utonął,
|
|
I spał twardo, aż zimny wiatr w oczy mu wionął,
|
|
Gdy skrzypiące stodoły drzwi otwarto z trzaskiem,
|
|
I bernardyn, ksiądz Robak, wszedł z węzlastym paskiem,
|
|
«Surge puer!» wołając i ponad barkami
|
|
Rubasznie wywijając pasek z ogórkami.
|
|
|
|
Już na dziedzińcu słychać myśliwskie okrzyki;
|
|
Wyprowadzają konie, zajeżdżają bryki,
|
|
Ledwie dziedziniec taką gromadę ogarnie,
|
|
Odezwały się trąby, otworzono psiarnie;
|
|
Zgraja chartów, wypadłszy, wesoło skowycze;
|
|
Widząc rumaki szczwaczów, dojeżdżaczów smycze,
|
|
Psy jak szalone cwałem śmigają po dworze,
|
|
Potem biegną i kładą szyje na obroże:
|
|
Wszystko to bardzo dobre polowanie wróży;
|
|
Nareszcie Podkomorzy dał rozkaz podróży.
|
|
|
|
Ruszyli szczwacze z wolna, jeden tuż za drugim;
|
|
Ale za bramą rzędem rozbiegli się długim.
|
|
W środku jechali obok Asesor z Rejentem;
|
|
A choć na siebie czasem patrzyli ze wstrętem,
|
|
Rozmawiali przyjaźnie, jak ludzie honoru
|
|
Idąc na rozstrzygnienie śmiertelnego sporu:
|
|
Nikt ze słów zawziętości ich poznać nie zdoła;
|
|
Pan Rejent wiódł Kusego, Asesor Sokoła.
|
|
Z tyłu damy w pojazdach; młodzieńcy, stronami
|
|
Cwałując tuż przy kołach, gadali z damami.
|
|
|
|
Ksiądz Robak po dziedzińcu wolnym chodził krokiem
|
|
Kończąc ranne pacierze; ale rzucał okiem
|
|
Na pana Tadeusza, marszczył się, uśmiechał,
|
|
Wreszcie kiwnął nań palcem, Tadeusz podjechał;
|
|
Robak palcem po nosie dawał mu znak groźby:
|
|
Lecz mimo Tadeusza pytania i prośby,
|
|
Ażeby mu wyraźnie, co chce, wytłumaczył,
|
|
Bernardyn odpowiedzieć ni spojrzeć nie raczył;
|
|
Kaptur tylko nasunął i pacierz swój kończył,
|
|
Więc Tadeusz odjechał i z gośćmi się złączył.
|
|
|
|
Właśnie wtenczas myśliwi smycze zatrzymali,
|
|
I wszyscy nieruchomi w miejscach swoich stali;
|
|
Jeden drugiemu ręką dawał znak milczenia,
|
|
A wszyscy obrócili oczy do kamienia,
|
|
Nad którym stał pan Sędzia. On zwierza obaczył
|
|
I rąk skinieniem swoje rozkazy tłumaczył.
|
|
Pojęli wszyscy: stoją, a środkiem po roli
|
|
Asesor i pan Rejent kłusują powoli.
|
|
Tadeusz, będąc bliższy, obydwu wyprzedził,
|
|
Stanął obok Sędziego i oczyma śledził.
|
|
Dawno już nie był w polu; na szarej przestrzeni
|
|
Trudno dojrzeć szaraka, zwłaszcza śród kamieni.
|
|
Pokazał mu pan Sędzia; siedział biedny zając,
|
|
Płaszcząc się pod kamieniem, uszy nadstawiając,
|
|
Okiem czerwonym spotkał myśliwców wejrzenie
|
|
I jakby urzeczony, czując przeznaczenie,
|
|
Ze strachu od ich oczu nie mógł zwrócić oka,
|
|
I pod opoką siedział martwy jak opoka.
|
|
Tymczasem kurz na roli rośnie coraz bliżéj;
|
|
Pędzi na smyczy Kusy, za nim Sokół chyży,
|
|
Tuż Asesor z Rejentem razem wrzaśli z tyłu:
|
|
«Wyczha, wyczha!» i z psami znikli w kłębach pyłu.
|
|
|
|
Kiedy tak za szarakiem goniono, tymczasem
|
|
Ukazał się pan Hrabia pod zamkowym lasem.
|
|
Wiedziano w okolicy, że ten pan nie może
|
|
Nigdy nigdzie stawić się w naznaczonej porze.
|
|
I dziś zaspał poranek; więc na sługi zrzędził,
|
|
Widząc myśliwców w polu cwałem do nich pędził.
|
|
Surdut swój angielskiego kroju, biały, długi,
|
|
Połami na wiatr puścił; z tyłu konno sługi,
|
|
W kapeluszach jak grzybki, czarnych, lśniących, małych,
|
|
W kurtkach, w butach stryflastych, w pantalonach białych:
|
|
Sługi, które pan Hrabia tym kształtem odzieje,
|
|
Nazywają się w jego pałacu dżokeje.
|
|
|
|
Cwałująca czereda zleciała na błonia,
|
|
Gdy Hrabia ujrzał zamek i zatrzymał konia.
|
|
Pierwszy raz widział zamek z rana i nie wierzył,
|
|
Że to były też same mury; tak odświeżył
|
|
I upięknił poranek zarysy budowy:
|
|
Zadziwił się pan Hrabia na widok tak nowy.
|
|
Wieża zdała się dwakroć wyższa, bo stercząca
|
|
Nad mgłą ranną; dach z blachy złocił się od słońca,
|
|
Pod nim błyszczała w kratach reszta szyb wybitych,
|
|
Łamiąc promienie wschodu w tęczach rozmaitych;
|
|
Niższe piętra oblała tumanu powłoka,
|
|
Rozpadliny i szczerby zakryła od oka;
|
|
Krzyk dalekich myśliwców wiatrami przygnany,
|
|
Odbijał się kilkakroć o zamkowe ściany:
|
|
Przysiągłbyś, że krzyk z zamku, że pod mgły zasłoną
|
|
Mury odbudowano i znów zaludniono.
|
|
|
|
Hrabia lubił widoki niezwykłe i nowe,
|
|
Zwał je romansowymi; mawiał, że ma głowę
|
|
Romansową: w istocie był wielkim dziwakiem.
|
|
Nieraz, pędząc za lisem albo za szarakiem,
|
|
Nagle stawał i w niebo poglądał żałośnie,
|
|
Jak kot, gdy ujrzy wróble na wysokiej sośnie;
|
|
Często bez psa, bez strzelby, błąkał się po gaju
|
|
Jak rekrut zbiegły; często siadał przy ruczaju
|
|
Nieruchomy, schyliwszy głowę nad potokiem,
|
|
Jak czapla wszystkie ryby chcąca pozrzeć okiem:
|
|
Takie były Hrabiego dziwne obyczaje.
|
|
Wszyscy mówili, że mu czegoś nie dostaje;
|
|
Szanowano go przecież, bo pan z prapradziadów,
|
|
Bogacz, dobry dla chłopów, ludzki dla sąsiadów,
|
|
Nawet dla Żydów.
|
|
|
|
Hrabski koń, zwrócony z drogi,
|
|
Prosto kłusował polem aż pod zamku progi.
|
|
Hrabia samotny wzdychał, poglądał na mury,
|
|
Wyjął papier, ołówek i kreślił figury.
|
|
Wtem, spojrzawszy w bok — ujrzał o dwadzieścia kroków
|
|
Człowieka, który, równie miłośnik widoków,
|
|
Z głową zadartą, ręce włożywszy w kieszenie,
|
|
Zdawało się, że liczył oczyma kamienie.
|
|
Poznał go zaraz, ale musiał kilka razy
|
|
Krzyknąć, nim głos Hrabiego usłyszał Gerwazy.
|
|
Szlachcic to był, służący dawnych zamku panów,
|
|
Pozostały ostatni z Horeszki dworzanów;
|
|
Starzec wysoki, siwy, twarz miał czerstwą, zdrową,
|
|
Zmarszczkami pooraną, posępną, surową.
|
|
Dawniej pomiędzy szlachtą z wesołości słynął;
|
|
Ale od bitwy, w której dziedzic zamku zginął,
|
|
Gerwazy się odmienił i już od lat wielu
|
|
Ani był na kiermaszu, ani na weselu;
|
|
Odtąd jego dowcipnych żartów nie słyszano,
|
|
I uśmiechu na jego twarzy nie widziano.
|
|
Zawsze nosił Horeszków liberyją dawną;
|
|
Kurtę z połami żółtą, galonem oprawną,
|
|
Który dziś żółty, dawniej zapewne był złoty,
|
|
Wkoło szyte jedwabiem herbowe klejnoty,
|
|
Półkozice: i stąd też cała okolica
|
|
Półkozicem przezwała starego szlachcica.
|
|
Czasem też od przysłowia, które bez ustanku
|
|
Powtarzał, nazywano go także Mopanku;
|
|
Czasem Szczerbcem, że całą łysinę miał w szczerbach;
|
|
Lecz on zwał się Rębajło, a o jego herbach
|
|
Nie wiadomo. Klucznikiem siebie tytułował,
|
|
Iż ten urząd na zamku przed laty piastował.
|
|
I dotąd nosił wielki pęk kluczy za pasem,
|
|
Uwiązany na taśmie ze srebrnym kutasem,
|
|
Choć nie miał co otwierać, bo zamku podwoje
|
|
Stały otworem. Przecież, wynalazł drzwi dwoje;
|
|
Sam je własnym nakładem naprawił i wstawił,
|
|
I drzwi tych odmykaniem codziennie się bawił.
|
|
W jednej z izb pustych, obrał mieszkanie dla siebie;
|
|
Mogąc żyć u Hrabiego na łaskawym chlebie,
|
|
Nie chciał, bo wszędzie tęsknił i czuł się niezdrowym,
|
|
Jeżeli nie oddychał powietrzem zamkowym.
|
|
|
|
Skoro ujrzał Hrabiego, czapkę z głowy schwycił,
|
|
I krewnego swych panów ukłonem zaszczycił,
|
|
Chyląc łysinę wielką, świecącą z daleka,
|
|
I naciętą od licznych kordów jak nasieka;
|
|
Gładził ją ręką, podszedł, i jeszcze raz nisko
|
|
Skłoniwszy się, rzekł smutnie: «Mopanku, panisko,
|
|
Daruj mnie, że tak mówię, jaśnie grafie panie,
|
|
To jest mój zwyczaj, nie zaś nieuszanowanie:
|
|
»mopanku« powiadali wszyscy Horeszkowie,
|
|
Ostatni Stolnik, pan mój, miał takie przysłowie…
|
|
Czyż to prawda, mopanku, że pan grosza skąpisz
|
|
Na proces i ten zamek Soplicom ustąpisz?
|
|
Nie wierzyłem, lecz w całym powiecie tak słychać».
|
|
Tu, poglądając w zamek, nie przestawał wzdychać.
|
|
|
|
«Cóż dziwnego — rzekł Hrabia — koszt wielki, a nuda
|
|
Jeszcze większa; chcę skończyć, lecz szlachcic maruda
|
|
Upiera się; przewidział, że mię znudzić może:
|
|
Dłużej też nie wytrzymam i dzisiaj broń złożę,
|
|
Przyjmę warunki zgody, jakie mi sąd poda…»
|
|
«Zgody? — krzyknął Gerwazy — z Soplicami zgoda?
|
|
Z Soplicami, mopanku?» — To mówiąc wykrzywił
|
|
Usta, jakby nad własną mową się zadziwił.
|
|
«Zgoda i Soplicowie! Mopanku, panisko,
|
|
Pan żartuje, co? Zamek, Horeszków siedlisko,
|
|
Ma pójść w ręce Sopliców? Niech pan tylko raczy
|
|
Zsiąść z konia. Pójdźmy w zamek. Niech no pan obaczy.
|
|
Pan sam nie wie, co robi. Niech się pan nie wzbrania,
|
|
Zsiadaj pan» — i przytrzymał strzemię do zsiadania.
|
|
|
|
Weszli w zamek; Gerwazy stanął w progu sieni:
|
|
«Tu — rzekł — dawni panowie dworem otoczeni,
|
|
Często siadali w krzesłach w poobiedniej porze.
|
|
Pan godził spory włościan lub w dobrym humorze
|
|
Gościom różne ciekawe historyje prawił,
|
|
Albo ich powieściami i żarty się bawił,
|
|
A młodzież na dziedzińcu biła się w palcaty,
|
|
Lub ujeżdżała pańskie tureckie bachmaty».
|
|
|
|
Weszli w sień. Rzekł Gerwazy: «W tej ogromnej sieni
|
|
Brukowanej nie znajdziesz pan tyle kamieni,
|
|
Ile tu pękło beczek wina w dobrych czasach;
|
|
Szlachta ciągnęła kufy z piwnicy na pasach,
|
|
Sproszona na sejm albo sejmik powiatowy,
|
|
Albo na imieniny pańskie, lub na łowy.
|
|
Podczas uczty na chorze tym kapela stała,
|
|
I w organ, i w rozliczne instrumenty grała;
|
|
A gdy wnoszono zdrowie, trąby jak w dniu sądnym
|
|
Grzmiały z choru; wiwaty szły ciągiem porządnym:
|
|
Pierwszy wiwat za zdrowie Króla Jegomości,
|
|
Potem prymasa, potem Królowej Jejmości,
|
|
Potem szlachty i całej Rzeczypospolitej,
|
|
A na koniec po piątej szklanicy wypitej,
|
|
Wnoszono: »Kochajmy się«. Wiwat bez przestanku,
|
|
Który dniem okrzykniony, brzmiał aż do poranku;
|
|
A już gotowe stały cugi i podwody,
|
|
Aby każdego odwieźć do jego gospody».
|
|
|
|
Przeszli już kilka komnat. Gerwazy w milczeniu,
|
|
Tu wzrok na ścianie wstrzymał, ówdzie na sklepieniu,
|
|
Przywołując pamiątkę tu smutną, tam miłą;
|
|
Czasem, jakby chciał mówić: «Wszystko się skończyło»,
|
|
Kiwnął żałośnie głową; czasem machnął ręką:
|
|
Widać, że mu wspomnienie samo było męką,
|
|
I że je chciał odpędzić. Aż się zatrzymali
|
|
Na górze, w wielkiej, niegdyś zwierciadlanej sali.
|
|
Dziś wydartych zwierciadeł stały puste ramy,
|
|
Okna bez szyb, z krużgankiem wprost naprzeciw bramy.
|
|
Tu wszedłszy, starzec głowę zadumaną skłonił
|
|
I twarz zakrył rękami; a gdy ją odsłonił,
|
|
Miała wyraz żałości wielkiej i rozpaczy.
|
|
Hrabia, chociaż nie wiedział, co to wszystko znaczy,
|
|
Poglądając w twarz starca czuł jakieś wzruszenie,
|
|
Rękę mu ścisnął; chwilę trwało to milczenie,
|
|
Przerwał je starzec, trzęsąc wzniesioną prawicą:
|
|
«Nie masz zgody, mopanku, pomiędzy Soplicą
|
|
I krwią Horeszków; w panu krew Horeszków płynie,
|
|
Jesteś krewnym Stolnika, po matce łowczynie,
|
|
Która się rodzi z drugiej córki kasztelana,
|
|
Który był, jak wiadomo, wujem mego pana.
|
|
Słuchaj pan historyi swej własnej rodzinnej,
|
|
Która się stała właśnie w tej izbie, nie innej.
|
|
|
|
Nieboszczyk pan mój, Stolnik, pierwszy pan w powiecie,
|
|
Bogacz i familiant, miał jedyne dziecię,
|
|
Córkę piękną jak anioł; więc się zalecało
|
|
Stolnikównie i szlachty, i paniąt niemało.
|
|
Między szlachtą był jeden wielki paliwoda,
|
|
Kłótnik, Jacek Soplica, zwany Wojewoda
|
|
Przez żart; w istocie wiele znaczył w województwie,
|
|
Bo rodzinę Sopliców miał jakby w dowództwie,
|
|
I trzystu ich kreskami rządził wedle woli,
|
|
Choć sam nic nie posiadał prócz kawałka roli,
|
|
Szabli i wielkich wąsów od ucha do ucha.
|
|
Owoż pan Stolnik nieraz wzywał tego zucha,
|
|
I ugaszczał w pałacu, zwłaszcza w czas sejmików,
|
|
Popularny dla jego krewnych i stronników.
|
|
Wąsal tak wzbił się w dumę łaskawym przyjęciem,
|
|
Że mu się uroiło zostać pańskim zięciem.
|
|
Do zamku nieproszony coraz częściej jeździł,
|
|
W końcu u nas jak w swoim domu się zagnieździł.
|
|
I już miał się oświadczać: lecz pomiarkowano,
|
|
I czarną mu polewkę do stołu podano.
|
|
Podobno Stolnikównie wpadł Soplica w oko,
|
|
Ale przed rodzicami taiła głęboko.
|
|
|
|
Było to za Kościuszki czasów; pan popierał
|
|
Prawo trzeciego maja i już szlachtę zbierał,
|
|
Aby konfederatom ciągnąć ku pomocy,
|
|
Gdy nagle Moskwa zamek opasała w nocy.
|
|
Ledwie był czas z moździerza na trwogę wypalić,
|
|
Podwoje dolne zamknąć i ryglem zawalić.
|
|
W zamku całym był tylko: pan Stolnik, ja, pani,
|
|
Kuchmistrz i dwóch kuchcików, wszyscy trzej pijani,
|
|
Proboszcz, lokaj, hajducy czterej, ludzie śmiali.
|
|
Więc za strzelby, do okien. Aż tu tłum Moskali,
|
|
Krzycząc: »Ura!«, od bramy wali po tarasie;
|
|
My im ze strzelb dziesięciu palnęli »A zasie«.
|
|
Nic tam nie było widać; słudzy bez ustanku
|
|
Strzelali z dolnych pięter, a ja i pan z ganku.
|
|
Wszystko szło pięknym ładem, choć w tak wielkiej trwodze:
|
|
Dwadzieścia strzelb leżało tu na tej podłodze;
|
|
Wystrzeliliśmy jedną, podawano drugą.
|
|
Ksiądz proboszcz zatrudniał się czynnie tą usługą,
|
|
I pani, i panienka, i nadworne panny:
|
|
Trzech było strzelców, a szedł ogień nieustanny.
|
|
Grad kul sypały z dołu moskiewskie piechury;
|
|
My z rzadka, ale celniej dogrzewali z góry.
|
|
Trzy razy aż pode drzwi to chłopstwo się wparło,
|
|
Ale za każdym razem trzech nogi zadarło,
|
|
Więc uciekli pod lamus; a już był poranek.
|
|
Pan Stolnik wesół wyszedł ze strzelbą na ganek,
|
|
I skoro spod lamusa Moskal łeb wychylił,
|
|
On dawał zaraz ognia, a nigdy nie mylił;
|
|
Za każdym razem czarny kaszkiet w trawę padał
|
|
I już się rzadko który zza ściany wykradał.
|
|
Stolnik, widząc strwożone swe nieprzyjaciele,
|
|
Myślił zrobić wycieczkę, porwał karabelę
|
|
I z ganku krzycząc sługom wydawał rozkazy;
|
|
Obróciwszy się do mnie, rzekł: »Za mną Gerwazy!«
|
|
Wtem strzelono spod bramy… Stolnik się zająknął,
|
|
Zaczerwienił się, zbladnął, chciał mówić, krwią chrząknął:
|
|
Postrzegłem wtenczas kulę, wpadła w piersi same.
|
|
Pan słaniając się, palcem ukazał na bramę:
|
|
Poznałem tego łotra Soplicę! poznałem!
|
|
Po wzroście i po wąsach! Jego to postrzałem
|
|
Zginął Stolnik, widziałem! Łotr jeszcze do góry
|
|
Wzniesioną trzymał strzelbę, jeszcze dym szedł z rury!
|
|
Wziąłem go na cel; zbójca stał jak skamieniały!
|
|
Dwa razy dałem ognia, i oba wystrzały
|
|
Chybiły: czym ze złości, czy z żalu źle mierzył…
|
|
Usłyszałem wrzask kobiet, spojrzałem — pan nie żył».
|
|
|
|
Tu Gerwazy umilknął i łzami się zalał,
|
|
Potem rzekł kończąc: «Moskal już wrota wywalał:
|
|
Bo po śmierci Stolnika stałem bezprzytomnie,
|
|
I nie widziałem, co się działo wokoło mnie.
|
|
Szczęściem, na odsiecz przyszedł nam Parafianowicz,
|
|
Przywiódłszy Mickiewiczów dwiestu z Horbatowicz,
|
|
Którzy są szlachta liczna i dzielna, człek w człeka,
|
|
A nienawidzą rodu Sopliców od wieka.
|
|
|
|
Tak zginął pan potężny, pobożny i prawy,
|
|
Który miał w domu krzesła, wstęgi i buławy,
|
|
Ojciec włościan, brat szlachty; i nie miał po sobie
|
|
Syna, który by zemstę poprzysiągł na grobie!
|
|
Ale miał sługi wierne. Ja w krew jego rany
|
|
Obmoczyłem mój rapier Scyzorykiem zwany
|
|
(Zapewne pan o moim słyszał Scyzoryku,
|
|
Sławnym na każdym sejmie, targu i sejmiku).
|
|
Przysiągłem wyszczerbić go na Sopliców karkach,
|
|
Ścigałem ich na sejmach, zajazdach, jarmarkach.
|
|
Dwóch zarąbałem w kłótni, dwóch na pojedynku;
|
|
Jednego podpaliłem w drewnianym budynku,
|
|
Kiedyśmy zajeżdżali z Rymszą Korelicze:
|
|
Upiekł się tam jak piskorz; a tych nie policzę,
|
|
Którym uszy obciąłem. Jeden tylko został,
|
|
Który dotąd ode mnie pamiątki nie dostał:
|
|
Rodzoniutki braciszek owego wąsala!
|
|
Żyje dotąd i z swoich bogactw się przechwala,
|
|
Zamku Horeszków tyka swych kopców krawędzią,
|
|
Szanowany w powiecie, ma urząd, jest Sędzią!
|
|
I pan mu zamek oddasz? Niecne jego nogi
|
|
Mają krew pana mego zetrzeć z tej podłogi?
|
|
O nie! Póki Gerwazy ma choć za grosz duszy,
|
|
I tyle sił, że jednym małym palcem ruszy
|
|
Scyzoryk swój wiszący dotychczas na ścianie,
|
|
Póty Soplica tego zamku nie dostanie!»
|
|
|
|
«O! — krzyknął Hrabia, ręce podnosząc do góry —
|
|
Dobre miałem przeczucie, żem lubił te mury!
|
|
Choć nie wiedziałem, że w nich taki skarb się mieści,
|
|
Tyle scen dramatycznych i tyle powieści!
|
|
Skoro zamek mych przodków Soplicom zagrabię,
|
|
Ciebie osadzę w murach jak mego burgrabię.
|
|
Twoja powieść, Gerwazy, zajęła mię mocno.
|
|
Szkoda, żeś mię nie przywiódł tu w godzinę nocną;
|
|
Udrapowany płaszczem, siadłbym na ruinach,
|
|
A ty byś mi o krwawych rozpowiadał czynach.
|
|
Szkoda, że masz niewielki dar opowiadania!
|
|
Nieraz takie słyszałem i czytam podania;
|
|
W Anglii i w Szkocyi każdy zamek lordów,
|
|
W Niemczech każdy dwór grafów był teatrem mordów.
|
|
W każdej dawnej, szlachetnej, potężnej rodzinie
|
|
Jest wieść o jakimś krwawym lub zdradzieckim czynie,
|
|
Po którym zemsta spływa na dziedziców w spadku:
|
|
W Polsce pierwszy raz słyszę o takim wypadku.
|
|
Czuję, że we mnie mężnych krew Horeszków płynie!
|
|
Wiem, co winienem sławie i mojej rodzinie.
|
|
Tak, muszę zerwać wszelkie z Soplicą układy,
|
|
Choćby do pistoletów przyszło lub do szpady!
|
|
Honor każe». Rzekł, ruszył uroczystym krokiem,
|
|
A Gerwazy szedł z tyłu w milczeniu głębokiem.
|
|
Przed bramą stanął Hrabia, sam do siebie gadał,
|
|
Poglądając na zamek prędko na koń wsiadał,
|
|
Tak samotną rozmowę kończąc roztargniony:
|
|
«Szkoda, że ten Soplica stary nie ma żony
|
|
Lub córki pięknej, której ubóstwiałbym wdzięki!
|
|
Kochając i nie mogąc otrzymać jej ręki,
|
|
Nowa by się w powieści zrobiła zawiłość:
|
|
Tu serce, tam powinność — tu zemsta, tam miłość!»
|
|
|
|
Tak szepcąc spiął ostrogi; koń leciał do dworu,
|
|
Gdy z drugiej strony strzelcy wyjeżdżali z boru.
|
|
Hrabia lubił myślistwo, ledwie strzelców zoczył,
|
|
Zapomniawszy o wszystkim, prosto ku nim skoczył,
|
|
Mijając bramę, ogród, płoty: gdy w zawrocie
|
|
Obejrzał się, i konia zatrzymał przy płocie.
|
|
|
|
Był sad. —
|
|
|
|
Drzewa owocne, zasadzone w rzędy,
|
|
Ocieniały szerokie pole; spodem grzędy.
|
|
Tu kapusta, sędziwe schylając łysiny,
|
|
Siedzi i zda się dumać o losach jarzyny;
|
|
Tam, plącząc stronki w marchwi zielonej warkoczu,
|
|
Wysmukły bób obraca na nią tysiąc oczu;
|
|
Owdzie podnosi złotą kitę kukuruza;
|
|
Gdzieniegdzie otyłego widać brzuch harbuza,
|
|
Który od swej łodygi aż w daleką stronę,
|
|
Wtoczył się jak gość między buraki czerwone.
|
|
|
|
Grzędy rozcięte miedzą; na każdym przykopie
|
|
Stoją jakby na straży w szeregach konopie,
|
|
Cyprysy jarzyn; ciche, proste i zielone,
|
|
Ich liście i woń służą grzędom za obronę,
|
|
Bo przez ich liście nie śmie przecisnąć się żmija,
|
|
A ich woń gąsienice i owad zabija.
|
|
Dalej maków białawe górują badyle;
|
|
Na nich, myślisz, iż rojem usiadły motyle
|
|
Trzepiotąc skrzydełkami, na których się mieni
|
|
Z rozmaitością tęczy blask drogich kamieni:
|
|
Tylą farb żywych, różnych, mak źrenicę mami.
|
|
W środku kwiatów, jak pełnia pomiędzy gwiazdami,
|
|
Krągły słonecznik licem wielkim, gorejącem,
|
|
Od wschodu do zachodu kręci się za słońcem.
|
|
|
|
Pod płotem wąskie, długie, wypukłe pagórki,
|
|
Bez drzew, krzewów i kwiatów: ogród na ogórki.
|
|
Pięknie wyrosły; liściem wielkim, rozłożystym,
|
|
Okryły grzędy jakby kobiercem fałdzistym.
|
|
Pośrodku szła dziewczyna w bieliznę ubrana,
|
|
W majowej zieloności tonąc po kolana;
|
|
Z grzęd zniżając się w bruzdy, zdała się nie stąpać,
|
|
Ale pływać po liściach, w ich barwie się kąpać.
|
|
Słomianym kapeluszem osłoniła głowę,
|
|
Od skroni powiewały dwie wstążki różowe
|
|
I kilka puklów światłych, rozwitych warkoczy;
|
|
Na ręku miała koszyk, w dół spuściła oczy,
|
|
Prawą rękę podniosła niby do chwytania,
|
|
Jako dziewczę, gdy rybki w kąpieli ugania
|
|
Bawiące się z jej nóżką, tak ona co chwila
|
|
Z rękami i koszykiem po owoc się schyla,
|
|
Który stopą nadtrąci lub dostrzeże okiem.
|
|
|
|
Pan Hrabia zachwycony tak cudnym widokiem
|
|
Stał cicho. Słysząc tętent towarzyszów w dali,
|
|
Ręką dał znak, ażeby wstrzymać konie; stali.
|
|
On patrzył z wyciągniętą szyją, jak dziobaty
|
|
Żuraw z dala od stada gdy odprawia czaty,
|
|
Stojąc na jednej nodze, z czujnymi oczyma,
|
|
I by nie zasnąć, kamień w drugiej nodze trzyma.
|
|
|
|
Zbudził Hrabiego szelest na plecach i skroni;
|
|
Był to bernardyn, kwestarz Robak, a miał w dłoni
|
|
Podniesione do góry węzłowate sznurki:
|
|
«Ogórków chcesz Waść — krzyknął — oto masz ogórki!
|
|
Wara, panie, od szkody; na tutejszej grzędzie
|
|
Nie dla Waszeci owoc, nic z tego nie będzie».
|
|
Potem palcem pogroził, kaptura poprawił,
|
|
I odszedł. Hrabia jeszcze chwilę w miejscu bawił,
|
|
Śmiejąc się i klnąc razem tej nagłej przeszkodzie.
|
|
Okiem powrócił w ogród, ale już w ogrodzie
|
|
Nie było jej; mignęła tylko śród okienka
|
|
Jej różowa wstążeczka i biała sukienka.
|
|
Widać na grzędach, jaką przeleciała drogą,
|
|
Bo liść zielony, w biegu potrącony nogą,
|
|
Podnosił się, drżał chwilę, aż się uspokoił,
|
|
Jak woda, którą ptaszek skrzydłami rozkroił.
|
|
A na miejscu, gdzie stała, tylko porzucony
|
|
Koszyk mały z rokity, denkiem wywrócony,
|
|
Pogubiwszy owoce na liściach zawisał,
|
|
I wśród fali zielonej jeszcze się kołysał.
|
|
|
|
Po chwili wszędzie było samotnie i głucho.
|
|
Hrabia oczy w dom utkwił i natężył ucho;
|
|
Zawsze dumał, a strzelcy zawsze nieruchomie
|
|
Za nim stali. Aż w cichym i samotnym domie
|
|
Wszczął się naprzód szmer, potem gwar i krzyk wesoły
|
|
Jak w ulu pustym, kiedy weń wlatują pszczoły.
|
|
Był to znak, że wracali goście z polowania,
|
|
I krzątała się służba około śniadania.
|
|
|
|
Jakoż po wszystkich izbach panował ruch wielki:
|
|
Roznoszono potrawy, sztućce i butelki.
|
|
Mężczyźni tak jak weszli, w swych zielonych strojach,
|
|
Z talerzami, z szklankami, chodząc po pokojach,
|
|
Jedli, pili lub wsparci na okien uszakach,
|
|
Rozprawiali o flintach, chartach i szarakach.
|
|
Podkomorstwo i Sędzia przy stole; a w kątku
|
|
Panny szeptały z sobą. Nie było porządku,
|
|
Jaki się przy obiadach i wieczerzach chowa;
|
|
Była to w staropolskim domu moda nowa:
|
|
Przy śniadaniach pan Sędzia, choć nierad, pozwalał
|
|
Na taki nieporządek, lecz go nie pochwalał.
|
|
|
|
Różne też były dla dam i mężczyzn potrawy:
|
|
Tu roznoszono tace z całą służbą kawy,
|
|
Tace ogromne, w kwiaty ślicznie malowane,
|
|
Na nich kurzące wonnie imbryki blaszane
|
|
I z porcelany saskiej złote filiżanki;
|
|
Przy każdej garnuszeczek mały do śmietanki.
|
|
Takiej kawy, jak w Polszcze, nie ma w żadnym kraju:
|
|
W Polszcze, w domu porządnym, z dawnego zwyczaju,
|
|
Jest do robienia kawy osobna niewiasta,
|
|
Nazywa się kawiarka; ta sprowadza z miasta,
|
|
Lub z wicin bierze ziarna w najlepszym gatunku
|
|
I zna tajne sposoby gotowania trunku,
|
|
Który ma czarność węgla, przejrzystość bursztynu,
|
|
Zapach moki i gęstość miodowego płynu.
|
|
Wiadomo, czym dla kawy jest dobra śmietana;
|
|
Na wsi nietrudno o nią: bo kawiarka z rana,
|
|
Przystawiwszy imbryki, odwiedza mleczarnie
|
|
I sama lekko świeży nabiału kwiat garnie
|
|
Do każdej filiżanki w osobny garnuszek,
|
|
Aby każdą z nich ubrać w osobny kożuszek.
|
|
|
|
Panie starsze, już wcześniej wstawszy, piły kawę;
|
|
Teraz drugą dla siebie zrobiły potrawę
|
|
Z gorącego, śmietaną bielonego piwa,
|
|
W którym twaróg gruzłami posiekany pływa.
|
|
|
|
Zaś dla mężczyzn wędliny leżą do wyboru:
|
|
Półgęski tłuste, kumpie, skrzydliki ozoru,
|
|
Wszystkie wyborne, wszystkie sposobem domowym
|
|
Uwędzone w kominie dymem jałowcowym;
|
|
W końcu wniesiono zrazy na ostatnie danie:
|
|
Takie bywało w domu Sędziego śniadanie.
|
|
|
|
We dwóch izbach dwa różne skupiły się grona:
|
|
Starszyzna przy stoliku małym zgromadzona
|
|
Mówiła o sposobach nowych gospodarskich,
|
|
O nowych coraz sroższych ukazach cesarskich;
|
|
Podkomorzy krążące o wojnie pogłoski
|
|
Oceniał i wyciągał polityczne wnioski.
|
|
Panna Wojska, włożywszy okulary sine,
|
|
Zabawiała kabałą z kart Podkomorzynę.
|
|
W drugiej izbie toczyła młodzież rzecz o łowach
|
|
W spokojniejszych i cichszych niż zwykle rozmowach:
|
|
Bo Asesor i Rejent, oba mówcy wielcy,
|
|
Pierwsi znawcy myślistwa i najlepsi strzelcy,
|
|
Siedzieli przeciw sobie mrukliwi i gniewni.
|
|
Oba dobrze poszczuli, oba byli pewni
|
|
Zwycięstwa swoich chartów: gdy pośród równiny
|
|
Znalazł się zagon chłopskiej niezżętej jarzyny.
|
|
Tam wpadł zając; już Kusy, już go Sokół imał,
|
|
Gdy Sędzia dojeżdżaczy na miedzy zatrzymał.
|
|
Musieli być posłuszni, chociaż w wielkim gniewie;
|
|
Psy powróciły same i nikt pewnie nie wie,
|
|
Czy zwierz uszedł, czy wzięty; nikt zgadnąć nie zdoła,
|
|
Czy wpadł w paszczę Kusego, czyli też Sokoła,
|
|
Czyli obydwu razem: różnie sądzą strony,
|
|
I spór na dalsze czasy trwał nierozstrzygniony.
|
|
|
|
Wojski stary od izby do izby przechodził,
|
|
Po obu stronach oczy roztargnione wodził,
|
|
Nie mieszał się w myśliwych ni w starców rozmowę
|
|
I widać, że czym innym zajętą miał głowę.
|
|
Nosił skórzaną plackę: czasem w miejscu stanie,
|
|
Duma długo i — muchę zabije na ścianie.
|
|
|
|
Tadeusz z Telimeną, pomiędzy izbami
|
|
Stojąc we drzwiach na progu, rozmawiali sami.
|
|
Niewielki oddzielał ich od słuchaczów przedział,
|
|
Więc szeptali. Tadeusz teraz się dowiedział:
|
|
Że ciocia Telimena jest bogata pani,
|
|
Że nie są kanonicznie z sobą powiązani
|
|
Zbyt bliskim pokrewieństwem; i nawet niepewno,
|
|
Czy ciocia Telimena jest synowca krewną,
|
|
Choć ją stryj zowie siostrą, bo wspólni rodzice
|
|
Tak ich kiedyś nazwali mimo lat różnicę;
|
|
Że potem ona żyjąc w stolicy czas długi
|
|
Wyrządziła niezmierne Sędziemu usługi;
|
|
Stąd ją Sędzia szanował bardzo i przed światem
|
|
Lubił, może z próżności, nazywać się bratem,
|
|
Czego mu Telimena przez przyjaźń nie wzbrania.
|
|
Ulżyły Tadeusza sercu te wyznania.
|
|
Wiele też innych rzeczy sobie oświadczyli;
|
|
A wszystko to się stało w jednej krótkiej chwili.
|
|
|
|
Ale w izbie na prawo, kusząc Asesora,
|
|
Rzekł Rejent mimojazdem: «Ja mówiłem wczora,
|
|
Że polowanie nasze udać się nie może:
|
|
Jeszcze zbyt wcześnie, jeszcze na pniu stoi zboże
|
|
I mnóstwo sznurów chłopskiej niezżętej jarzyny:
|
|
Stąd i Hrabia nie przybył mimo zaprosiny.
|
|
Hrabia na polowaniu bardzo dobrze zna się,
|
|
Nieraz gadał o łowów i miejscu, i czasie;
|
|
Hrabia chował się w obcych krajach od dzieciństwa
|
|
I powiada, że to jest znakiem barbarzyństwa
|
|
Polować, tak jak u nas, bez żadnego względu
|
|
Na artykuły ustaw, przepisy urzędu,
|
|
Nie szanując niczyich kopców ani miedzy,
|
|
Jeździć po cudzym gruncie, bez dziedzica wiedzy,
|
|
Wiosną równie jak latem zbiegać pola, knieje,
|
|
Zabijać nieraz lisa, właśnie gdy linieje,
|
|
Albo cierpieć, iż kotną samicę zajęczą
|
|
Charty w runi uszczują, a raczej zamęczą,
|
|
Z wielką szkodą zwierzyny. Stąd się Hrabia żali,
|
|
Że cywilizacyja większa u Moskali;
|
|
Bo tam o polowaniu są ukazy cara
|
|
I dozór policyi, i na winnych kara».
|
|
|
|
Telimena ku lewej izbie obrócona
|
|
Wachlując batystową chusteczką ramiona:
|
|
«Jak mamę kocham — rzekła — Hrabia się nie myli.
|
|
Znam ja dobrze Rosyją. Państwo nie wierzyli,
|
|
Gdy im nieraz mówiłam, jak tam z wielu względów
|
|
Godna pochwały czujność i srogość urzędów.
|
|
Byłam ja w Petersburku, nie raz, nie dwa razy!
|
|
Miłe wspomnienia! wdzięczne przeszłości obrazy!
|
|
Co za miasto! Nikt z panów nie był w Petersburku?
|
|
Chcecie może plan widzieć? Mam plan miasta w biurku.
|
|
Latem świat petersburski zwykł mieszkać na daczy,
|
|
To jest w pałacach wiejskich (dacza wioskę znaczy).
|
|
Mieszkałam w pałacyku, tuż nad Newą rzeką,
|
|
Niezbyt blisko od miasta i niezbyt daleko,
|
|
Na niewielkim, umyślnie sypanym pagórku:
|
|
Ach, co to był za domek! Plan mam dotąd w biurku.
|
|
Otóż, na me nieszczęście, najął dom w sąsiedztwie
|
|
Jakiś mały czynownik siedzący na śledztwie;
|
|
Trzymał kilkoro chartów: co to za męczarnie,
|
|
Gdy blisko mieszka mały czynownik i psiarnie!
|
|
Ilekroć z książką wyszłam sobie do ogrodu,
|
|
Użyć księżyca blasku, wieczornego chłodu
|
|
Zaraz i pies przyleciał, i kręcił ogonem,
|
|
I strzygł uszami, właśnie jakby był szalonym.
|
|
Nieraz się nalękałam. Serce mi wróżyło
|
|
Z tych psów jakieś nieszczęście: tak się też zdarzyło.
|
|
Bo gdym szła do ogrodu pewnego poranka,
|
|
Chart u nóg mych zadławił mojego kochanka
|
|
Bonończyka! Ach, była to rozkoszna psina,
|
|
Miałam ją w podarunku od księcia Sukina
|
|
Na pamiątkę; rozumna, żywa jak wiewiórka:
|
|
Mam jej portrecik, tylko nie chcę iść do biurka.
|
|
Widząc ją zadławioną, z wielkiej alteracji
|
|
Dostałam mdłości, spazmów, serca palpitacji.
|
|
Może by gorzej jeszcze z moim zdrowiem było;
|
|
Szczęściem, nadjechał właśnie z wizytą Kiryło
|
|
Gawrylicz Kozodusin, wielki łowczy dworu.
|
|
Pyta się o przyczynę tak złego humoru,
|
|
Każe wnet urzędnika przyciągnąć za uszy;
|
|
Staje pobladły, drżący i prawie bez duszy.
|
|
»Jak śmiesz — krzyknął Kiryło piorunowym głosem —
|
|
Szczuć wiosną łanię kotną tuż pod carskim nosem?«
|
|
Osłupiały czynownik darmo się zaklinał,
|
|
Że polowania dotąd jeszcze nie zaczynał,
|
|
Że z wielkiego łowczego wielkim pozwoleniem,
|
|
Zwierz uszczuty zda mu się być psem, nie jeleniem.
|
|
»Jak to? — krzyknął Kiryło — to śmiałbyś, hultaju,
|
|
Znać się lepiej na łowach i zwierząt rodzaju
|
|
Niźli ja, Kozodusin, carski jegermajster?
|
|
Niechajże nas rozsądzi zaraz policmajster!«
|
|
Wołają policmajstra, każą spisać śledztwo.
|
|
»Ja — rzecze Kozodusin — wydaję świadectwo,
|
|
Że to łania; on plecie, że to pies domowy:
|
|
Rozsądź nas, kto zna lepiej zwierzynę i łowy!«
|
|
Policmajster powinność służby swej rozumiał:
|
|
Bardzo się nad zuchwalstwem czynownika zdumiał
|
|
I odwiódłszy na stronę po bratersku radził,
|
|
By przyznał się do winy i tym grzech swój zgładził.
|
|
Łowczy udobruchany przyrzekł, że się wstawi
|
|
Do cesarza i wyrok nieco ułaskawi.
|
|
Skończyło się, że charty poszły na powrozy,
|
|
A czynownik na cztery tygodnie do kozy.
|
|
Zabawiła nas cały wieczór ta pustota;
|
|
Zrobiła się nazajutrz z tego anegdota,
|
|
Że w sądy o mym piesku wielki łowczy wdał się:
|
|
I nawet wiem z pewnością, że sam cesarz śmiał się».
|
|
|
|
Śmiech powstał w obu izbach. Sędzia z bernardynem
|
|
Grał w mariasza i właśnie z wyświeconym winem
|
|
Miał coś ważnego zadać: już ksiądz ledwo dyszał,
|
|
Kiedy Sędzia początek powieści posłyszał
|
|
I tak nią był zajęty, że z zadartą głową,
|
|
I z kartą podniesioną, do bicia gotową,
|
|
Siedział cicho i tylko bernardyna trwożył.
|
|
Aż gdy skończono powieść, pamfila położył,
|
|
I rzekł śmiejąc się: «Niech tam sobie kto chce chwali
|
|
Niemców cywilizcją, porządek Moskali;
|
|
Niechaj Wielkopolanie uczą się od Szwabów
|
|
Prawować się o lisa i przyzywać drabów,
|
|
By wziąć w areszt ogara, że wpadł w cudze gaje:
|
|
Na Litwie, chwała Bogu, stare obyczaje.
|
|
Mamy dosyć zwierzyny dla nas i sąsiedztwa,
|
|
I nie będziemy nigdy o to robić śledztwa;
|
|
I zboża mamy dosyć, psy nas nie ogłodzą,
|
|
Że po jarzynach albo po życie pochodzą:
|
|
Na morgach chłopskich bronię robić polowanie».
|
|
|
|
Ekonom z lewej izby rzekł: «Nie dziw, mospanie,
|
|
Bo też pan tak drogo płaci za taką zwierzynę.
|
|
Chłopy i radzi temu, kiedy w ich jarzynę
|
|
Wskoczy chart; niech otrząśnie dziesięć kłosów żyta:
|
|
To pan mu kopę oddasz i jeszcze nie kwita:
|
|
Często chłopi talara w przydatku dostali.
|
|
Wierz mi pan, że się chłopstwo bardzo rozzuchwali,
|
|
Jeśli…» — Reszty dowodów pana Ekonoma
|
|
Nie mógł usłyszeć Sędzia; bo pomiędzy dwoma
|
|
Rozprawami, wszczęło się dziesięć rozgoworów,
|
|
Anegdot, opowiadań i na koniec sporów.
|
|
|
|
Tadeusz z Telimeną, całkiem zapomniani,
|
|
Pamiętali o sobie. Rada była pani,
|
|
Że jej dowcip tak bardzo Tadeusza bawił;
|
|
Młodzieniec jej nawzajem komplementy prawił.
|
|
Telimena mówiła coraz wolniej, ciszéj,
|
|
I Tadeusz udawał, że jej nie dosłyszy
|
|
W tłumie rozmów: więc szepcąc tak zbliżył się do niéj,
|
|
Że uczuł twarzą lubą gorącość jej skroni;
|
|
Wstrzymując oddech, usty chwytał jej westchnienie
|
|
I okiem łowił wszystkie jej wzroku promienie.
|
|
|
|
Wtem pomiędzy ich usta mignęła znienacka
|
|
Naprzód mucha, a za nią tuż Wojskiego placka.
|
|
|
|
Na Litwie much dostatek. Jest pomiędzy nimi
|
|
Gatunek much osobny, zwanych szlacheckimi.
|
|
Barwą i kształtem całkiem podobne do innych,
|
|
Ale pierś mają szerszą, brzuch większy od gminnych,
|
|
Latając bardzo huczą i nieznośnie brzęczą,
|
|
A tak silne, że tkankę przebiją pajęczą,
|
|
Lub jeśli która wpadnie, trzy dni będzie bzykać,
|
|
Bo z pająkiem sam na sam może się borykać.
|
|
Wszystko to Wojski zbadał i jeszcze dowodził,
|
|
Że się z tych much szlacheckich pomniejszy lud rodził,
|
|
Że one tym są muchom, czym dla roju matki,
|
|
Że z ich wybiciem zginą owadów ostatki.
|
|
Prawda, że ochmistrzyni ani pleban wioski,
|
|
Nie uwierzyli nigdy w te Wojskiego wnioski
|
|
I trzymali inaczej o muszym rodzaju;
|
|
Lecz Wojski nie odstąpił dawnego zwyczaju:
|
|
Ledwo dostrzegł takową muchę, wnet ją gonił.
|
|
Właśnie mu teraz szlachcic nad uchem zadzwonił;
|
|
Po dwakroć Wojski machnął, zdziwił się, że chybił,
|
|
Trzeci raz machnął, tylko co okna nie wybił;
|
|
Aż mucha, odurzona od tyla łoskotu,
|
|
Widząc dwóch ludzi w progu broniących odwrotu,
|
|
Rzuciła się z rozpaczą pomiędzy ich lica;
|
|
I tam za nią mignęła Wojskiego prawica.
|
|
Raz tak był tęgi, że dwie odskoczyły głowy,
|
|
Jak rozdarte piorunem dwie drzewa połowy;
|
|
Uderzyły się mocno oboje w uszaki,
|
|
Tak, że obojgu sine zostały się znaki.
|
|
|
|
Szczęściem, nikt nie uważał; bo dotychczasowa
|
|
Żywa, głośna, lecz dosyć porządna rozmowa
|
|
Zakończyła się nagłym wybuchem hałasu.
|
|
Jak strzelcy, gdy na lisa zaciągną do lasu,
|
|
Słychać gdzieniegdzie trzask drzew, strzały, psiarni granie,
|
|
A wtem dojeżdżacz dzika ruszył niespodzianie,
|
|
Dał znak i wrzask powstaje w strzelców i psów tłuszczy,
|
|
Jak gdyby się ozwały wszystkie drzewa puszczy:
|
|
Tak dzieje się z rozmową. Z wolna się pomyka:
|
|
Aż natrafi na przedmiot wielki, jak na dzika.
|
|
Dzikiem rozmów strzeleckich, był ów spór zażarty
|
|
Rejenta z Asesorem o sławne ich charty.
|
|
Krótko trwał, lecz zrobili wiele w jedną chwilę;
|
|
Bo razem wyrzucili słów i obelg tyle,
|
|
Że wyczerpnęli sporu zwyczajne trzy części,
|
|
Przycinki, gniew, wyzwanie — i szło już do pięści.
|
|
|
|
Więc ku nim z drugiej izby wszyscy się porwali,
|
|
I tocząc się przeze drzwi na kształt bystrej fali,
|
|
Unieśli młodą parę stojącą na progu,
|
|
Podobną Janusowi, dwulicemu bogu.
|
|
|
|
Tadeusz z Telimeną nim na skroniach włosy
|
|
Poprawili, już groźne ucichły odgłosy.
|
|
Szmer zmieszany ze śmiechem śród ciżby się szerzył;
|
|
Nastąpił rozejm kłótni, kwestarz ją uśmierzył:
|
|
Człowiek stary, lecz krępy i bardzo pleczysty.
|
|
Właśnie kiedy Asesor podbiegł do jurysty,
|
|
Gdy już sobie gestami grozili szermierze,
|
|
On raptem porwał obu z tyłu za kołnierze
|
|
I dwakroć uderzywszy głowy obie mocne
|
|
Jedną o drugą, jako jaja wielkanocne,
|
|
Rozkrzyżował ramiona na kształt drogowskazu
|
|
I we dwa kąty izby rzucił ich od razu.
|
|
Chwilę z rozciągnionymi stał w miejscu rękami,
|
|
I «Pax, pax, pax vobiscum — krzyczał — pokój z wami!»
|
|
|
|
Zdziwiły się, zaśmiały nawet strony obie.
|
|
Przez szacunek, należny duchownej osobie,
|
|
Nie śmiano łajać mnicha; a po takiej probie,
|
|
Nikt też nie miał ochoty zaczynać z nim zwadę,
|
|
Zaś kwestarz Robak, skoro uciszył gromadę,
|
|
Widać było, że wcale tryumfu nie szukał,
|
|
Ani groził kłótnikom więcej, ani fukał;
|
|
Tylko poprawił kaptur, i ręce za pasem
|
|
Zatknąwszy, wyszedł cicho z pokoju.
|
|
|
|
Tymczasem
|
|
Podkomorzy i Sędzia między dwiema strony
|
|
Plac zajęli. Pan Wojski, jakby przebudzony
|
|
Z głębokiego dumania, w środku się postawił,
|
|
Wąsy siwe pokręcił, kapoty poprawił,
|
|
Iskrzyły mu się oczy (zawżdy postrzegano
|
|
Ten blask niezwykły, kiedy o łowach gadano),
|
|
Obiegał zgromadzenie ognistą źrenicą
|
|
I gdzie szmer jeszcze słyszał, jak ksiądz kropielnicą,
|
|
Tam uciszając machał swą placką ze skóry;
|
|
Wreszcie podniósłszy trzonek z powagą do góry,
|
|
Jak laskę marszałkowską, nakazał milczenie.
|
|
|
|
«Uciszcie się! — powtarzał — miejcie też baczenie,
|
|
Wy, co jesteście pierwsi myśliwi w powiecie,
|
|
Z gorszącej kłótni waszej co będzie? czy wiecie?
|
|
Oto młodzież, na której Ojczyzny nadzieje,
|
|
Która ma wsławiać nasze ostępy i knieje,
|
|
Która niestety, i tak zaniedbuje łowy,
|
|
Może do ich wzgardzenia weźmie pochop nowy.
|
|
Widząc, że ci, co innym mają dać przykłady,
|
|
Z łowów przynoszą tylko poswarki i zwady!
|
|
Miejcie też wzgląd powinny dla mych włosów siwych;
|
|
Bo znałem większych dawniej niźli wy myśliwych,
|
|
A sądziłem ich nieraz sądem polubownym.
|
|
Któż był w lasach litewskich Rejtanowi równym?
|
|
Czy obławę zaciągnąć, czy spotkać się z zwierzem,
|
|
Kto z Białopiotrowiczem porówna się Jerzym?
|
|
Gdzie jest dziś taki strzelec jak szlachcic Żegota,
|
|
Co kulą z pistoletu w biegu trafiał kota?
|
|
Terajewicza znałem, co idąc na dziki,
|
|
Nie brał nigdy innego oręża prócz piki;
|
|
Budrewicza, co chodził z niedźwiedziem w zapasy:
|
|
Takich mężów widziały niegdyś nasze lasy!
|
|
Jeśli do sporu przyszło, jakże spór godzili?
|
|
Oto obrali sędziów i zakład stawili.
|
|
Ogiński sto włók lasu raz przegrał o wilka;
|
|
Niesiołowskiemu borsuk kosztował wsi kilka!
|
|
I wy, panowie, pójdźcie za starych przykładem,
|
|
I rozstrzygnijcie spór wasz choć mniejszym zakładem.
|
|
Słowo wiatr, w sporach słownych nigdy nie masz końca;
|
|
Szkoda ust dłużej suszyć kłótnią o zająca.
|
|
Więc polubownych sędziów najpierwej obierzcie,
|
|
A co wyrzekną, temu sumiennie zawierzcie.
|
|
Ja uproszę Sędziego, ażeby nie bronił
|
|
Dojeżdżaczowi, choćby po pszenicy gonił;
|
|
I tuszę, że tę łaskę otrzymam od pana».
|
|
To wyrzekłszy, Sędziego ścisnął za kolana.
|
|
|
|
«Konia — zawołał Rejent — stawię konia z rzędem,
|
|
I opiszę się jeszcze przed ziemskim urzędem,
|
|
Iż ten pierścień Sędziemu w salarijum złożę».
|
|
«Ja — rzekł Asesor — stawię me złote obroże,
|
|
Jaszczurem wykładane, z kółkami ze złota,
|
|
I smycz tkany jedwabny, którego robota
|
|
Równie cudna jak kamień, co się na nim świeci.
|
|
Chciałem ten sprzęt zostawić w dziedzictwie dla dzieci,
|
|
Jeślibym się ożenił: ten sprzęt mnie darował
|
|
Książę Dominik, kiedym z nim razem polował
|
|
I z marszałkiem Sanguszką księciem, z jenerałem
|
|
Mejenem, i gdy wszystkich na charty wyzwałem.
|
|
Tam, bezprzykładną w dziejach polowania sztuką,
|
|
Uszczułem sześć zajęcy pojedynczą suką.
|
|
Polowaliśmy wtenczas na Kupiskim błoniu;
|
|
Książę Radziwiłł nie mógł dosiedzieć na koniu:
|
|
Zsiadł i, objąwszy sławną mą charcicę Kanię,
|
|
Trzykroć jej w samą głowę dał pocałowanie,
|
|
A potem trzykroć ręką klasnąwszy po pysku,
|
|
Rzekł: »Mianuję cię odtąd księżną na Kupisku«.
|
|
Tak Napoleon daje wodzom swoim księstwa
|
|
Od miejsc, na których wielkie odnieśli zwycięstwa».
|
|
|
|
Telimena, znudzona zbyt długimi swary,
|
|
Chciała wyjść na dziedziniec, lecz szukała pary;
|
|
Wzięła koszyczek z kołka: «Panowie, jak widzę,
|
|
Chcecie zostać w pokoju, ja idę na rydze;
|
|
Kto łaska, proszę za mną» — rzekła, koło głowy
|
|
Obwijając czerwony szal kaszemirowy;
|
|
Córeczkę Podkomorstwa wzięła w jedną rękę,
|
|
A drugą podchyliła do kostek sukienkę.
|
|
Tadeusz milczkiem za nią na grzyby pośpieszył.
|
|
|
|
Zamiar przechadzki bardzo Sędziego ucieszył;
|
|
Widział sposób rozjęcia krzykliwego sporu,
|
|
A więc krzyknął: «Panowie, po grzyby do boru!
|
|
Kto z najpiękniejszym rydzem do stołu przybędzie,
|
|
Ten obok najpiękniejszej panienki usiędzie:
|
|
Sam ją sobie wybierze. Jeśli znajdzie dama,
|
|
Najpiękniejszego chłopca weźmie sobie sama».
|
|
|
|
|
|
Księga trzecia
|
|
Umizgi
|
|
|
|
Hrabia wracał do siebie; lecz konia wstrzymywał,
|
|
Głową coraz w tył kręcił, w ogród się wpatrywał.
|
|
I raz mu się zdawało, że znowu z okienka
|
|
Błysnęła tajemnicza, bieluchna sukienka
|
|
I coś lekkiego znowu upadło z wysoka,
|
|
I przeleciawszy cały ogród w mgnieniu oka,
|
|
Pomiędzy zielonymi świeciło ogórki:
|
|
Jako promień słoneczny, wykradłszy się z chmurki,
|
|
Kiedy śród roli padnie na krzemienia skibę
|
|
Lub śród zielonej łąki w drobną wody szybę.
|
|
|
|
Hrabia zsiadł z konia, sługi odprawił do domu,
|
|
A sam ku ogrodowi ruszył po kryjomu.
|
|
Dobiegł wkrótce parkanu, znalazł w nim otwory
|
|
I wcisnął się po cichu, jak wilk do obory.
|
|
Nieszczęściem, trącił krzaki suchego agrestu:
|
|
Ogrodniczka, jak gdyby zlękła się szelestu,
|
|
Oglądała się wkoło, lecz nic nie spostrzegła;
|
|
Przecież ku drugiej stronie ogrodu pobiegła.
|
|
A Hrabia bokiem, między wielkie końskie szczawie,
|
|
Między liście łopuchu, na rękach, po trawie,
|
|
Skacząc jak żaba, cicho przyczołgał się blisko,
|
|
Wytknął głowę i ujrzał cudne widowisko.
|
|
|
|
W tej części sadu rosły tu i ówdzie wiśnie,
|
|
Śród nich zboże w gatunkach zmieszanych umyślnie:
|
|
Pszenica, kukuruza, bób, jęczmień wąsaty,
|
|
Proso, groszek, a nawet krzewiny i kwiaty.
|
|
Domowemu to ptactwu taki ochmistrzyni
|
|
Wymyśliła ogródek: sławna gospodyni,
|
|
Zwała się Kokosznicka, z domu Jendykowi-
|
|
czówna. Jej wynalazek epokę stanowi
|
|
W domowym gospodarstwie; dziś powszechnie znany,
|
|
Lecz w owych czasach jeszcze za nowość podany,
|
|
Przyjęty pod sekretem od niewielu osób,
|
|
Nim go wydał kalendarz, pod tytułem: Sposób
|
|
Na jastrzębie i kanie, albo nowy środek
|
|
Wychowywania drobiu — był to ów ogrodek.
|
|
|
|
Jakoż, zaledwie kogut, co odprawia warty,
|
|
Stanie i nieruchomie dzierżąc dziób zadarty,
|
|
I głowę grzebieniastą pochyliwszy bokiem,
|
|
Aby tym łacniej w niebo mógł celować okiem,
|
|
Dostrzeże wiszącego jastrzębia śród chmury,
|
|
Krzyknie: zaraz w ten ogród chowają się kury,
|
|
Nawet gęsi i pawie, i w nagłym przestrachu
|
|
Gołębie, gdy nie mogą schronić się na dachu.
|
|
|
|
Teraz w niebie żadnego nie widziano wroga;
|
|
Tylko skwarzyła słońca letniego pożoga.
|
|
Od niej ptaki w zbożowym ukryły się lasku;
|
|
Tamte leżą w murawie, te kąpią się w piasku.
|
|
|
|
Śród ptaszych głów sterczały główki ludzkie małe,
|
|
Odkryte; włosy na nich krótkie, jak len białe;
|
|
Szyje nagie do ramion; a pomiędzy nimi
|
|
Dziewczyna głową wyższa, z włosami dłuższymi.
|
|
Tuż za dziećmi paw siedział i piór swych obręcze
|
|
Szeroko rozprzestrzenił w różnofarbną tęczę,
|
|
Na której główki białe, jak na tle obrazku,
|
|
Rzucone w ciemny błękit, nabierały blasku.
|
|
Obrysowane wkoło kręgiem pawich oczu
|
|
Jak wiankiem gwiazd, świeciły w zbożu jak w przezroczu,
|
|
Pomiędzy kukuruzy złocistymi laski,
|
|
I angielską trawicą posrebrzaną w paski,
|
|
I szczyrem koralowym, i zielonym ślazem;
|
|
Których kształty i barwy mieszały się razem
|
|
Niby krata ze srebra i złota pleciona,
|
|
A powiewna od wiatru jak lekka zasłona.
|
|
|
|
Nad gęstwą różnofarbnych kłosów i badylów
|
|
Wisiała jak baldachim jasna mgła motylów,
|
|
Zwanych babkami, których poczwórne skrzydełka
|
|
Lekkie jak pajęczyna, przejrzyste jak szkiełka,
|
|
Gdy w powietrzu zawisną, zaledwo widome,
|
|
I chociaż brzęczą, myślisz, że są nieruchome.
|
|
|
|
Dziewczyna powiewała podniesioną w ręku
|
|
Szarą kitką, podobną do piór strusich pęku;
|
|
Nią zdała się oganiać główki niemowlęce
|
|
Od złotego motylów deszczu. W drugiej ręce
|
|
Coś u niej rogatego, złocistego świeci,
|
|
Zdaje się, że naczynie do karmienia dzieci:
|
|
Bo je zbliżała dzieciom do ust po kolei;
|
|
Miało zaś kształt złotego rogu Amaltei.
|
|
|
|
Tak zatrudniona, przecież obracała głowę
|
|
Na pamiętne szelestem krzaki agrestowe,
|
|
Nie wiedząc, że napastnik już z przeciwnej strony
|
|
Przybliżył się, czołgając jak wąż przez zagony,
|
|
Aż wyskoczył z łopuchu. Spojrzała — stał blisko,
|
|
O cztery grzędy od niej, i kłaniał się nisko.
|
|
Już głowę odwróciła i wzniosła ramiona,
|
|
I zrywała się lecieć jak kraska spłoszona,
|
|
I już lekkie jej stopy wionęły nad liściem,
|
|
Kiedy dzieci, przelękłe podróżnego wniściem
|
|
I ucieczką dziewczyny, wrzasnęły okropnie.
|
|
Posłyszała, uczuła, że jest nieroztropnie
|
|
Dziatwę małą, przelękłą i samą porzucić:
|
|
Wracała, wstrzymując się, lecz musiała wrócić,
|
|
Jak niechętny duch, wróżka przyzwany zaklęciem,
|
|
Przybiegła z najkrzykliwszym bawić się dziecięciem,
|
|
Siadła przy nim na ziemi, wzięła je na łono;
|
|
Drugie głaskała ręką i mową pieszczoną;
|
|
Aż się uspokoiły, objąwszy w rączęta
|
|
Jej kolana i tuląc główki jak pisklęta
|
|
pod skrzydło matki. Ona rzekła: «Czy to pięknie
|
|
Tak krzyczeć? Czy to grzecznie? Ten pan się zalęknie.
|
|
Ten pan nie przyszedł straszyć; to nie dziad szkaradny,
|
|
To gość, dobry pan, patrzcie tylko jaki ładny».
|
|
|
|
Sama spojrzała: Hrabia uśmiechnął się mile,
|
|
I widocznie był wdzięczny jej za pochwał tyle;
|
|
Postrzegła się, umilkła, oczy opuściła
|
|
I jako róży pączek cała się spłoniła.
|
|
|
|
W istocie był to piękny pan: słusznej urody,
|
|
Twarz miał pociągłą, blade lecz świeże jagody,
|
|
Oczy modre, łagodne, włos długi, białawy;
|
|
Na włosach listki ziela i kosmyki trawy,
|
|
Które Hrabia oberwał pełznąc przez zagony,
|
|
Zieleniły się jako wieniec rozpleciony.
|
|
|
|
«O ty — rzekł — jakimkolwiek uczczę cię imieniem,
|
|
Bóstwem jesteś czy nimfą, duchem czy widzeniem!
|
|
Mów: własna li cię wola na ziemię sprowadza,
|
|
Obca li więzi ciebie na padole władza?
|
|
Ach, domyślam się, — pewnie wzgardzony miłośnik,
|
|
Jaki pan możny, albo opiekun zazdrośnik,
|
|
W tym cię parku zamkowym jak zaklętą strzeże!
|
|
Godna, by o cię bronią walczyli rycerze,
|
|
Byś została romansów heroiną smutnych!
|
|
Odkryj mi, piękna, tajnie twych losów okrutnych!
|
|
Znajdziesz wybawiciela. Odtąd twym skinieniem,
|
|
Jak rządzisz sercem moim, tak rządź mym ramieniem».
|
|
Wyciągnął ramię.
|
|
|
|
Ona z rumieńcem dziewiczym,
|
|
Ale z rozweselonym słuchała obliczem.
|
|
Jak dziecię lubi widzieć obrazki jaskrawe
|
|
I w liczmanach błyszczących znajduje zabawę,
|
|
Nim rozezna ich wartość: tak się słuch jej pieści
|
|
Z dźwięcznymi słowy, których nie pojęła treści.
|
|
Na koniec zapytała: «Skąd tu pan przychodzi?
|
|
I czego tu po grzędach szuka pan dobrodziéj?»
|
|
|
|
Hrabia oczy roztworzył. Zmieszany, zdziwiony,
|
|
Milczał; wreszcie, zniżając swej rozmowy tony:
|
|
«Przepraszam — rzekł — panienko! Widzę, żem pomieszał
|
|
Zabawy! Ach, przepraszam: jam właśnie pośpieszał
|
|
Na śniadanie: już późno, chciałem na czas zdążyć;
|
|
Panienka wie, że drogą trzeba wkoło krążyć,
|
|
Przez ogród zdaje mi się jest do dworu prościéj».
|
|
Dziewczyna rzekła: «Tędy droga jegomości;
|
|
Tylko grząd psuć nie trzeba. Tam, między murawą
|
|
Ścieżka». — «W lewo — zapytał Hrabia — czy na prawo?»
|
|
Ogrodniczka, podniósłszy błękitne oczęta,
|
|
Zdawała się go badać ciekawością zdjęta:
|
|
Bo dom o tysiąc kroków widny jak na dłoni,
|
|
A Hrabia drogi pyta? Ale Hrabia do niéj
|
|
Chciał koniecznie coś mówić i szukał powodu
|
|
Rozmowy: «Panna mieszka tu? blisko ogrodu?
|
|
Czy na wsi? Jak to było, żem panny we dworze
|
|
Nie widział? czy niedawno tu? przyjezdna może?»
|
|
Dziewczę wstrząsnęło głową. — «Przepraszam, panienko,
|
|
Czy nie tam pokój panny, gdzie owe okienko?»
|
|
|
|
Myślił zaś w duchu: jeśli nie jest heroiną
|
|
Romansów, jest młodziuchną, prześliczną dziewczyną.
|
|
Zbyt często wielka dusza, myśl wielka ukryta
|
|
W samotności, jak róża śród lasów rozkwita;
|
|
Dosyć ją wynieść na świat, postawić przed słońcem,
|
|
Aby widzów zdziwiła jasnych barw tysiącem!
|
|
|
|
Ogrodniczka tymczasem powstała w milczeniu,
|
|
Podniosła jedno dziecię zwisłe na ramieniu,
|
|
Drugie wzięła za rękę, a kilkoro przodem
|
|
Zaganiając jak gąski, szła dalej ogrodem.
|
|
|
|
Odwróciwszy się rzekła: «Czy też pan nie może
|
|
Rozbiegłe moje ptastwo wpędzić nazad w zboże?»
|
|
«Ja, ptastwo pędzać?» krzyknął Hrabia z zadziwieniem;
|
|
Ona tymczasem znikła, zakryta drzew cieniem.
|
|
Chwilę jeszcze z szpaleru, przez majowe zwoje,
|
|
Przeświecało coś na wskroś jakby oczu dwoje.
|
|
|
|
Samotny Hrabia długo jeszcze stał w ogrodzie.
|
|
Dusza jego, jak ziemia po słońca zachodzie,
|
|
Ostygała powoli, barwy brała ciemne;
|
|
Zaczął marzyć, lecz sny miał bardzo nieprzyjemne.
|
|
Zbudził się, sam nie wiedząc, na kogo się gniewał:
|
|
Niestety, mało znalazł! nadto się spodziewał!
|
|
Bo gdy zagonem pełzał ku owej pasterce,
|
|
Paliło mu się w głowie, skakało w nim serce;
|
|
Tyle wdzięków w tajemnej nimfie upatrywał,
|
|
W tyle ją cudów ubrał, tyle odgadywał!
|
|
Wszystko znalazł inaczej: prawda, że twarz ładną,
|
|
Kibić miała wysmukłą, ale jak nieskładną!
|
|
A owa pulchność liców i rumieńca żywość,
|
|
Malująca zbyteczną, prostacką szczęśliwość!
|
|
Znak, że myśl jeszcze drzemie, że serce nieczynne!
|
|
I owe odpowiedzi, tak wiejskie, tak gminne!
|
|
«Po cóż się łudzić — krzyknął — zgaduję po czasie:
|
|
Moja nimfa tajemna pono gęsi pasie!»
|
|
|
|
Z nimfy zniknieniem, całe czarowne przezrocze
|
|
Zmieniło się. Te wstęgi, te kraty urocze
|
|
Złote, srebrne: niestety! więc to była słoma?
|
|
|
|
Hrabia z załamanymi poglądał rękoma
|
|
Na snopek uwiązanej trawami mietlicy,
|
|
Którą brał za pęk strusich piór w ręku dziewicy.
|
|
Nie zapomniał naczynia: złocista konewka,
|
|
Ów rożek Amaltei, była to marchewka!
|
|
Widział ją w ustach dziecka pożeraną chciwie:
|
|
Więc było po uroku! po czarach! po dziwie!
|
|
|
|
Tak chłopiec, kiedy ujrzy cykoryi kwiaty,
|
|
Wabiące dłoń miękkimi, lekkimi bławaty,
|
|
Chce je pieścić, zbliża się, dmuchnie: i z podmuchem
|
|
Cały kwiat na powietrzu rozleci się puchem,
|
|
A w ręku widzi tylko badacz zbyt ciekawy
|
|
Nagą łodygę szarozielonawej trawy.
|
|
|
|
Hrabia wcisnął na oczy kapelusz i wracał
|
|
Tamtędy, kędy przyszedł; ale drogę skracał,
|
|
Stąpając po jarzynach, kwiatach i agreście,
|
|
Aż, przeskoczywszy parkan, odetchnął nareście!
|
|
Przypomniał, że dziewczynie mówił o śniadaniu;
|
|
Może już wszyscy wiedzą o jego spotkaniu
|
|
W ogrodzie, blisko domu? może szukać wyślą?
|
|
Postrzegli, że uciekał? kto wie, co pomyślą?
|
|
Więc wypadało wrócić. Chyląc się u płotów
|
|
Około miedz i zielska, po tysiącach zwrotów
|
|
Rad był przecież, że wyszedł w końcu na gościniec,
|
|
Który prosto prowadził na dworski dziedziniec.
|
|
Szedł przy płocie, a głowę odwracał od sadu.
|
|
Jak złodziej od spichlerza, aby nie dać śladu,
|
|
Że go myśli nawiedzić albo już nawiedził:
|
|
Tak Hrabia był ostrożny, choć go nikt nie śledził;
|
|
Patrzył w stronę przeciwną ogrodu, na prawo.
|
|
|
|
Był gaj z rzadka zarosły, wysłany murawą.
|
|
Po jej kobiercach, na wskroś białych pniów brzozowych,
|
|
Pod namiotem obwisłych gałęzi majowych,
|
|
Snuło się mnóstwo kształtów, których dziwne ruchy,
|
|
Niby tańce, i dziwny ubiór: istne duchy
|
|
Błądzące po księżycu. Tamci w czarnych, ciasnych,
|
|
Ci w długich, rozpuszczonych szatach jak śnieg jasnych;
|
|
Tamten pod kapeluszem jak obręcz szerokim,
|
|
Ten z gołą głową; inni jak gdyby obłokiem
|
|
Obwiani, idąc, na wiatr puszczają zasłony,
|
|
Ciągnące się za głową, jak komet ogony.
|
|
Każdy w innej postawie: ten przyrósł do ziemi,
|
|
Tylko oczyma kręci na dół spuszczonemi;
|
|
Ów, patrząc wprost przed siebie, niby senny kroczy,
|
|
Jak po linie, ni w prawo, ni w lewo nie zboczy;
|
|
Wszyscy zaś ciągle w różne schylają się strony
|
|
Aż do ziemi, jak gdyby wybijać pokłony.
|
|
Jeżeli się przybliżą albo się spotkają,
|
|
Ani mówią do siebie, ani się witają,
|
|
Głęboko zadumani, w sobie pogrążeni.
|
|
Hrabia widział w nich obraz elizejskich cieni,
|
|
Które, chociaż boleściom, troskom niedostępne,
|
|
Błąkają się spokojne, ciche, lecz posępne.
|
|
|
|
Któż by zgadnął, że owi tak mało ruchomi,
|
|
Owi milczący ludzie — są nasi znajomi,
|
|
Sędziowscy towarzysze? Z hucznego śniadania
|
|
Wyszli na uroczysty obrzęd grzybobrania.
|
|
Jako ludzie rozsądni, umieją miarkować
|
|
Mowy i ruchy swoje, aby je stosować
|
|
W każdej okoliczności do miejsca i czasu.
|
|
Dlatego, nim ruszyli za Sędzią do lasu,
|
|
Wzięli postawy tudzież ubiory odmienne,
|
|
Służące do przechadzki opończe płócienne,
|
|
Którymi osłaniają po wierzchu kontusze,
|
|
A na głowy słomiane wdziali kapelusze.
|
|
Stąd biali wyglądają jak czyśćcowe dusze.
|
|
Młodzież także przebrana, oprócz Telimeny
|
|
I kilku po francusku chodzących.
|
|
|
|
Tej sceny
|
|
Hrabia nie pojął; nie znał wiejskiego zwyczaju:
|
|
Więc zdziwiony niezmiernie biegł pędem do gaju.
|
|
|
|
Grzybów było w bród. Chłopcy biorą krasnolice,
|
|
Tyle w pieśniach litewskich sławione *lisice*,
|
|
Co są godłem panieństwa: bo czerw ich nie zjada,
|
|
I dziwna, żaden owad na nich nie usiada.
|
|
Panienki za wysmukłym gonią *borowikiem*,
|
|
Którego pieśń nazywa grzybów pułkownikiem.
|
|
Wszyscy dybią na *rydza*; ten wzrostem skromniejszy
|
|
I mniej sławny w piosenkach, za to najsmaczniejszy,
|
|
Czy świeży, czy solony, czy jesiennej pory,
|
|
Czy zimą. Ale Wojski zbierał *muchomory*.
|
|
|
|
Inne pospólstwo grzybów, pogardzone w braku
|
|
Dla szkodliwości albo niedobrego smaku,
|
|
Lecz nie są bez użytku: one zwierza pasą
|
|
I gniazdem są owadów i gajów okrasą.
|
|
Na zielonym obrusie łąk, jako szeregi
|
|
Naczyń stołowych sterczą: tu z krągłymi brzegi
|
|
*Surojadki* srebrzyste, żółte i czerwone,
|
|
Niby czareczki różnym winem napełnione;
|
|
*Koźlak*, jak przewrócone kubka dno wypukłe,
|
|
*Lejki*, jako szampańskie kieliszki wysmukłe,
|
|
*Bielaki* krągłe, białe, szerokie i płaskie,
|
|
Jakby mlekiem nalane filiżanki saskie,
|
|
I kulista, czarniawym pyłkiem napełniona
|
|
*Purchawka*, jak pieprzniczka; zaś innych imiona,
|
|
Znane tylko w zajęczym lub wilczym języku,
|
|
Od ludzi nieochrzczone; a jest ich bez liku.
|
|
Ni wilczych, ni zajęczych nikt dotknąć nie raczy;
|
|
A kto schyla się ku nim, gdy błąd swój obaczy,
|
|
Zagniewany, grzyb złamie albo nogą kopnie:
|
|
Tak szpecąc trawę, czyni bardzo nieroztropnie.
|
|
|
|
Telimena ni wilczych, ni ludzkich nie zbiera.
|
|
Roztargniona, znudzona, dokoła spoziera,
|
|
Z głową w górę zadartą. Więc pan Rejent w gniewie
|
|
Mówił o niej, że grzybów szukała na drzewie;
|
|
Asesor ją złośliwiej równał do samicy,
|
|
Która miejsca na gniazdo szuka w okolicy.
|
|
|
|
Jakoż zdała się szukać samotności, ciszy.
|
|
Oddalała się z wolna od swych towarzyszy,
|
|
I szła lasem na wzgórek pochyło wyniosły,
|
|
Ocieniony, bo drzewa gęściej na nim rosły.
|
|
W środku szarzał się kamień; strumień spod kamienia
|
|
Szumiał, tryskał i zaraz, jakby szukał cienia,
|
|
Chował się między gęste i wysokie zioła,
|
|
Które wodą pojone bujały dokoła;
|
|
Tam ów bystry swawolnik, spowijany w trawy
|
|
I liściem podesłany, bez ruchu, bez wrzawy,
|
|
Niewidzialny i ledwie dosłyszany szepce,
|
|
Jako dziecię krzykliwe złożone w kolebce,
|
|
Gdy matka nad nim zwiąże firanki majowe
|
|
I liścia makowego nasypie pod głowę.
|
|
Miejsce piękne i ciche: tu się często schrania
|
|
Telimena, zowiąc je *Świątynią dumania*.
|
|
|
|
Stanąwszy nad strumieniem, rzuciła na trawnik
|
|
Z ramion swój szal powiewny, czerwony jak krwawnik;
|
|
I podobna pływaczce, która do kąpieli
|
|
Zimnej schyla się, nim się zanurzyć ośmieli,
|
|
Klęknęła i powoli chyliła się bokiem;
|
|
Wreszcie, jakby porwana koralu potokiem,
|
|
Upadła nań i cała wzdłuż się rozpostarła.
|
|
Łokcie na trawie, skronie na dłoniach oparła,
|
|
Z głową na dół skłonioną; na dole u głowy,
|
|
Błysnął francuskiej książki papier welinowy;
|
|
Nad alabastrowymi stronicami księgi,
|
|
Wiły się czarne pukle i różowe wstęgi.
|
|
|
|
W szmaragdzie bujnych traw, na krwawnikowym szalu,
|
|
W sukni długiej, jak gdyby w powłoce koralu,
|
|
Od której odbijał się włos z jednego końca,
|
|
Z drugiego czarny trzewik; po bokach błyszcząca
|
|
Śnieżną pończoszką, chustką, białością rąk, lica,
|
|
Wydawała się z dala jak pstra gąsienica,
|
|
Gdy wpełźnie na zielony liść klonu.
|
|
|
|
Niestety!
|
|
Wszystkie tego obrazu wdzięki i zalety
|
|
Darmo czekały znawców, nikt nie zważał na nie,
|
|
Tak mocno zajmowało wszystkich grzybobranie.
|
|
Tadeusz przecież zważał i w bok strzelał okiem,
|
|
I nie śmiejąc iść prosto, przysuwał się bokiem:
|
|
Jak strzelec, gdy w ruchomej gałęzistej szopie,
|
|
Usiadłszy na dwóch kołach, podjeżdża na dropie,
|
|
Albo na siewki idąc, przy koniu się kryje,
|
|
Strzelbę złoży na siodle lub pod końską szyję,
|
|
Niby to bronę włóczy, niby jedzie miedzą,
|
|
A coraz się przybliża, kędy ptaki siedzą:
|
|
Tak skradał się Tadeusz.
|
|
|
|
Sędzia czaty zmieszał
|
|
I przeciąwszy mu drogę, do źródła pośpieszał.
|
|
Z wiatrem igrały białe poły sarafana
|
|
I wielka chustka w pasie końcem uwiązana;
|
|
Słomiany, podwiązany kapelusz od ruchu
|
|
Nagłego chwiał się z wiatrem jako liść łopuchu,
|
|
Spadając to na barki, to znowu na oczy;
|
|
W ręku ogromna laska: tak pan Sędzia kroczy.
|
|
Schyliwszy się i ręce obmywszy w strumieniu,
|
|
Usiadł przed Telimeną na wielkim kamieniu,
|
|
I, wsparłszy się oburącz na gałkę słoniową
|
|
Trzciny ogromnej, z taką ozwał się przemową:
|
|
|
|
«Widzi aśćka, od czasu jak tu u nas gości
|
|
Tadeuszek, niemało mam niespokojności.
|
|
Jestem bezdzietny, stary; ten dobry chłopczyna,
|
|
Wszak to moja na świecie pociecha jedyna,
|
|
Przyszły dziedzic fortunki mojej. Z łaski nieba,
|
|
Zostawię mu kęs niezły szlacheckiego chleba;
|
|
Już mu też czas obmyśleć los, postanowienie;
|
|
Ale zważaj no, aśćka, moje utrapienie!
|
|
Wiesz, że pan Jacek, brat mój, Tadeusza ociec,
|
|
Dziwny człowiek, zamiarów jego trudno dociec,
|
|
Nie chce wracać do kraju, Bóg wie gdzie się kryje,
|
|
Nawet nie chce synowi oznajmić, że żyje,
|
|
A ciągle nim zarządza. Naprzód w legijony
|
|
Chciał go posyłać; byłem okropnie zmartwiony.
|
|
Potem zgodził się przecie, by w domu pozostał
|
|
I żeby się ożenił. Jużbyć żony dostał;
|
|
Partyję upatrzyłem. Nikt z obywateli
|
|
Nie wyrówna z imienia ani z parenteli
|
|
Podkomorzemu; jego starsza córka Anna
|
|
Jest na wydaniu, piękna i posażna panna;
|
|
Chciałem zagaić». Na to Telimena zbladła,
|
|
Złożyła książkę, wstała nieco i usiadła.
|
|
|
|
«Jak mamę kocham — rzekła — czy to, panie bracie,
|
|
Jest w tym sens jaki, czy wy Boga w sercu macie?
|
|
To myślisz Tadeusza zostać dobrodziejem,
|
|
Jeśli młodego chłopca zrobisz grykosiejem?
|
|
Świat mu zawiążesz! wierz mi, kląć was kiedyś będzie!
|
|
Zakopać taki talent w lasach i na grzędzie!
|
|
Wierz mi, ile poznałam, pojętne to dziecię,
|
|
Warto, żeby na wielkim przetarło się świecie.
|
|
Dobrze brat zrobi, gdy go do stolicy wyśle,
|
|
Na przykład do Warszawy? Lub wie brat, co myślę…
|
|
Żeby do Peterburka? Ja pewnie tej zimy
|
|
Pojadę tam dla sprawy; razem ułożymy,
|
|
Co zrobić z Tadeuszem. Znam tam wiele osób,
|
|
Mam wpływy: to najlepszy kreacyi sposób.
|
|
Za mą pomocą, znajdzie wstęp w najpierwsze domy,
|
|
A kiedy będzie ważnym osobom znajomy,
|
|
Dostanie urząd, order; wtenczas niech porzuci
|
|
Służbę, jeżeli zechce, niech do domu wróci,
|
|
Mając już i znaczenie, i znajomość świata.
|
|
I cóż brat myśli o tym?» — «Jużci, w młode lata —
|
|
Rzekł Sędzia — nieźle chłopcu trochę się przewietrzyć,
|
|
Obejrzeć się na świecie, między ludźmi przetrzéć;
|
|
Ja za młodu niemało świata objechałem:
|
|
Byłem w Piotrkowie, w Dubnie, to za trybunałem
|
|
Jadąc jako palestrant, to własne swe sprawy
|
|
Forytując, jeździłem nawet do Warszawy.
|
|
Człek niemało skorzystał! Chciałbym i synowca
|
|
Wysłać pomiędzy ludzi, prosto jak wędrowca,
|
|
Jak czeladnika, który terminuje lata,
|
|
Ażeby nabył trochę znajomości świata.
|
|
Nie dla rang ni orderów! Proszę uniżenie,
|
|
Ranga moskiewska, order: cóż to za znaczenie?
|
|
Któryż to z dawnych panów, ba, nawet dzisiejszych,
|
|
Między szlachtą w powiecie nieco zamożniejszych,
|
|
Dba o podobne fraszki? Przecież są w estymie
|
|
U ludzi; bo szanujem w nich ród, dobre imię,
|
|
Albo urząd, lecz ziemski, przyznany wyborem
|
|
Obywatelskim, nie zaś czyimś tam faworem».
|
|
|
|
Telimena przerwała: «Jeśli brat tak myśli,
|
|
Tym lepiej, więc go jako wojażera wyślij».
|
|
|
|
«Widzi siostra — rzekł Sędzia, skrobiąc smutnie głowę —
|
|
Chciałbym bardzo: cóż, kiedy mam trudności nowe!
|
|
Pan Jacek nie wypuszcza z opieki swej syna,
|
|
I przysłał mi tu właśnie na kark bernardyna
|
|
Robaka, który przybył z tamtej strony Wisły,
|
|
Przyjaciel brata, wszystkie wie jego zamysły;
|
|
A więc o Tadeusza już wyrzekli losie,
|
|
I chcą, by się ożenił, aby pojął Zosię,
|
|
Wychowankę waćpani. Oboje dostaną,
|
|
Oprócz fortunki mojej, z łaski Jacka wiano
|
|
W kapitałach; wiesz aśćka, że ma kapitały,
|
|
I z łaski jego mam też fundusz prawie cały:
|
|
Ma więc prawo rozrządzać… aśćka pomyśl o tem,
|
|
Żeby się to zrobiło najmniejszym kłopotem.
|
|
Trzeba ich z sobą poznać. Prawda, bardzo młodzi,
|
|
Szczególnie Zosia mała, lecz to nic nie szkodzi.
|
|
Czas by już Zośkę wreszcie wydobyć z zamknięcia.
|
|
Bo wszakci to już pono wyrasta z dziecięcia».
|
|
|
|
Telimena zdziwiona i prawie wylękła
|
|
Podnosiła się coraz, na szalu uklękła;
|
|
Zrazu słuchała pilnie, potem dłoni ruchem
|
|
Przeczyła, ręką żwawo wstrząsając nad uchem,
|
|
Odpędzając jak owad nieprzyjemne słowa
|
|
Na powrót w usta mówcy —
|
|
|
|
«A! a! to rzecz nowa!
|
|
Czy to Tadeuszowi szkodzi, czy nie szkodzi —
|
|
Rzekła z gniewem — sądź o tym sam waćpan dobrodziéj!
|
|
Mnie nic do Tadeusza; sami o nim radźcie,
|
|
Zróbcie go ekonomem lub w karczmie posadźcie,
|
|
Niech szynkuje lub z lasu niech zwierzynę znosi:
|
|
Z nim sobie, co zechcecie, zróbcie. Lecz do Zosi?
|
|
Co waćpaństwu do Zosi? Ja jej ręką rządzę,
|
|
Ja sama! Że pan Jacek dawał był pieniądze
|
|
Na wychowanie Zosi, i że jej wyznaczył
|
|
Małą pensyjkę roczną, więcej przyrzec raczył,
|
|
Toć jej jeszcze nie kupił. Zresztą, państwo wiecie,
|
|
I dotąd jeszcze o tym wiadomo na świecie,
|
|
Że hojność państwa dla nas nie jest bez powodu,
|
|
Winni coś Soplicowie dla Horeszków rodu».
|
|
(Tej części mowy Sędzia słuchał z niepojętem
|
|
Pomieszaniem, żałością i widocznym wstrętem;
|
|
Jakby lękał się reszty mowy, głowę skłonił,
|
|
I ręką potakując, mocno się zapłonił.)
|
|
|
|
Telimena kończyła: «Byłam jej piastunką,
|
|
Jestem krewną, jedyną Zosi opiekunką.
|
|
Nikt oprócz mnie nie będzie myślił o jej szczęściu».
|
|
«A jeśli ona szczęście znajdzie w tym zamęściu? —
|
|
Rzekł Sędzia wzrok podnosząc. — Jeśli Tadeuszka
|
|
Podoba?» — «Czy podoba? to na wierzbie gruszka!
|
|
Podoba, nie podoba: a to mi rzecz ważna!
|
|
Zosia nie będzie, prawda, partyja posażna;
|
|
Ale też nie jest z lada wsi, lada szlachcianka,
|
|
Idzie z jaśnie wielmożnych, jest wojewodzianka,
|
|
Rodzi się z Horeszkówny; małżonka dostanie!
|
|
Staraliśmy się tyle o jej wychowanie!
|
|
Chybaby tu zdziczała». Sędzia pilnie słuchał,
|
|
Patrząc w oczy; zdało się, że się udobruchał,
|
|
Bo rzekł dosyć wesoło: «No, to i cóż robić!
|
|
Bóg widzi, szczerze chciałem interesu dobić;
|
|
Tylko bez gniewu. Jeśli aśćka się nie zgodzi,
|
|
Aśćka ma prawo; smutno: gniewać się nie godzi.
|
|
Radziłem, bo brat kazał; nikt tu nie przymusza.
|
|
Gdy aśćka rekuzuje pana Tadeusza,
|
|
Odpisuję Jackowi, że nie z mojej winy
|
|
Nie dojdą Tadeusza z Zosią zaręczyny.
|
|
Teraz sam będę radzić. Pono z Podkomorzym
|
|
Zagaimy swatowstwo i resztę ułożym».
|
|
|
|
Przez ten czas Telimena ostygła z zapału:
|
|
«Ja nic nie rekuzuję, braciszku, pomału!
|
|
Sam mówiłeś, że jeszcze za wcześnie — zbyt młodzi, —
|
|
Rozpatrzmy się, czekajmy, nic to nie zaszkodzi,
|
|
Poznajmy z sobą państwo młodych, będziem zważać;
|
|
Nie można szczęścia drugich tak na traf narażać.
|
|
Ostrzegam tylko wcześnie: niech brat Tadeusza
|
|
Nie namawia, kochać się w Zosi nie przymusza;
|
|
Bo serce nie jest sługa, nie zna co to pany,
|
|
I nie da się przemocą okuwać w kajdany».
|
|
|
|
Za czym Sędzia, powstawszy, odszedł zamyślony.
|
|
Pan Tadeusz z przeciwnej przybliżył się strony,
|
|
Udając, że szukanie grzybów tam go zwabia.
|
|
W tymże kierunku z wolna posuwa się Hrabia.
|
|
|
|
Hrabia podczas Sędziego sporów z Telimeną
|
|
Stał za drzewami, mocno zdziwiony tą sceną.
|
|
Dobył z kieszeni papier i ołówek, sprzęty,
|
|
Które zawsze miał z sobą, i na pień wygięty,
|
|
Rozpiąwszy kartkę, widać, że obraz malował,
|
|
Mówiąc sam z sobą: «Jakbyś umyślnie grupował:
|
|
Ten na głazie, ta w trawie; grupa malownicza!
|
|
Głowy charakterowe! z kontrastem oblicza!»
|
|
|
|
Podchodził, wstrzymywał się, lornetkę przecierał,
|
|
Oczy chustką obwiewał i coraz spozierał:
|
|
«Miałożby to cudowne, śliczne widowisko
|
|
Zginąć albo zmienić się, gdy podejdę blisko?
|
|
Ten aksamit traw, będzież to mak i botwinie?
|
|
W nimfie tej czyż obaczę jaką ochmistrzynię?»
|
|
|
|
Choć Hrabia Telimenę już dawniej widywał
|
|
W domu Sędziego, w którym dosyć często bywał,
|
|
Lecz mało ją uważał: zadziwił się zrazu,
|
|
Rozeznając w niej model swojego obrazu.
|
|
Miejsca piękność, postawy wdzięk i gust ubrania
|
|
Zmieniły ją, zaledwo była do poznania.
|
|
W oczach świeciły jeszcze niezagasłe gniewy;
|
|
Twarz, ożywiona wiatru świeżymi powiewy,
|
|
Sporem z Sędzią i nagłym przybyciem młodzieńców,
|
|
Nabrała mocnych, żywszych niż zwykle rumieńców.
|
|
|
|
«Pani — rzekł Hrabia — racz mej śmiałości darować;
|
|
Przychodzę i przepraszać, i razem dziękować.
|
|
Przepraszać, że jej kroków śledziłem ukradkiem;
|
|
I dziękować, że byłem jej dumania świadkiem.
|
|
Tyle ją obraziłem! winienem jej tyle!
|
|
Przerwałem chwilę dumań; winienem ci chwile
|
|
Natchnienia, chwile błogie! Potępiaj człowieka;
|
|
Ale sztukmistrz twojego przebaczenia czeka!
|
|
Na wielem się odważył, na więcej odważę:
|
|
Sądź!» — tu ukląkł i podał swoje pejzaże.
|
|
|
|
Telimena sądziła malowania proby
|
|
Tonem grzecznej, lecz sztukę znającej osoby;
|
|
Skąpa w pochwały, lecz nie szczędziła zachętu:
|
|
«Brawo — rzekła — winszuję, niemało talentu.
|
|
Tylko pan nie zaniedbuj; szczególniej potrzeba
|
|
Szukać pięknej natury! O, szczęśliwe nieba
|
|
Krajów włoskich! różowe cezarów ogrody!
|
|
Wy, klasyczne Tyburu spadające wody!
|
|
I straszne Pauzylipu skaliste wydroże!
|
|
To, Hrabio, kraj malarzów! U nas, żal się Boże!…
|
|
Dziecko muz, w Soplicowie oddane na mamki,
|
|
Umrze pewnie. Mój Hrabio, oprawię to w ramki,
|
|
Albo w album umieszczę, do rysunków zbiorku,
|
|
Które zewsząd skupiałam: mam ich dosyć w biurku».
|
|
|
|
Zaczęli więc rozmowę o niebios błękitach,
|
|
Morskich szumach i wiatrach wonnych, i skał szczytach,
|
|
Mieszając tu i ówdzie, podróżnych zwyczajem,
|
|
Śmiech i urąganie się nad ojczystym krajem.
|
|
|
|
A przecież wokoło nich ciągnęły się lasy
|
|
Litewskie, tak poważne i tak pełne krasy!
|
|
Czeremchy oplatane dzikich chmielów wieńcem,
|
|
Jarzębiny ze świeżym pasterskim rumieńcem,
|
|
Leszczyna jak menada z zielonymi berły,
|
|
Ubranymi jak w grona, w orzechowe perły;
|
|
A niżej dziatwa leśna: głóg w objęciu kalin,
|
|
Ożyna czarne usta tuląca do malin.
|
|
Drzewa i krzewy liśćmi wzięły się za ręce,
|
|
Jak do tańca stające panny i młodzieńce
|
|
Wkoło pary małżonków. Stoi pośród grona
|
|
Para, nad całą leśną gromadą wzniesiona
|
|
Wysmukłością kibici i barwy powabem:
|
|
Brzoza biała, kochanka, z małżonkiem swym grabem.
|
|
A dalej, jakby starce na dzieci i wnuki
|
|
Patrzą, siedząc w milczeniu, tu sędziwe buki,
|
|
Tam matrony topole i mchami brodaty
|
|
Dąb, włożywszy pięć wieków na swój kark garbaty,
|
|
Wspiera się, jak na grobów połamanych słupach,
|
|
Na dębów, przodków swoich, skamieniałych trupach.
|
|
|
|
Pan Tadeusz kręcił się, nudząc niepomału
|
|
Długą rozmową, w której nie mógł brać udziału.
|
|
Aż, gdy zaczęto sławić cudzoziemskie gaje,
|
|
I wyliczać z kolei wszystkich drzew rodzaje:
|
|
Pomarańcze, cyprysy, oliwki, migdały,
|
|
Kaktusy, aloesy, mahonie, sandały,
|
|
Cytryny, bluszcz, orzechy włoskie, nawet figi,
|
|
Wysławiając ich kształty, kwiaty i łodygi:
|
|
Tadeusz nie przestawał dąsać się i zżymać,
|
|
Na koniec nie mógł dłużej od gniewu wytrzymać.
|
|
|
|
Był on prostak, lecz umiał czuć wdzięk przyrodzenia,
|
|
I patrząc w las ojczysty, rzekł pełen natchnienia:
|
|
«Widziałem w botanicznym wileńskim ogrodzie,
|
|
Owe sławione drzewa rosnące na wschodzie
|
|
I na południu, w owej pięknej włoskiej ziemi;
|
|
Któreż równać się może z drzewami naszemi?
|
|
Czy aloes z długimi jak konduktor pałki?
|
|
Czy cytryna, karlica z złocistymi gałki,
|
|
Z liściem lakierowanym, krótka i pękata,
|
|
Jako kobieta mała, brzydka, lecz bogata?
|
|
Czy zachwalony cyprys długi, cienki, chudy,
|
|
Co zdaje się być drzewem nie smutku, lecz nudy?
|
|
Mówią, że bardzo smutnie wygląda na grobie;
|
|
Jest to jak lokaj Niemiec we dworskiej żałobie,
|
|
Nieśmiejący rąk podnieść ani głowy skrzywić,
|
|
Aby się etykiecie niczym nie sprzeciwić.
|
|
|
|
«Czyż nie piękniejsza nasza poczciwa brzezina,
|
|
Która jako wieśniaczka, kiedy płacze syna,
|
|
Lub wdowa męża, ręce załamie, roztoczy
|
|
Po ramionach do ziemi strumienie warkoczy!
|
|
Niema z żalu, postawą jak wymownie szlocha!
|
|
Czemuż pan Hrabia, jeśli w malarstwie się kocha,
|
|
Nie maluje drzew naszych, pośród których siedzi?
|
|
Prawdziwie, będą z pana żartować sąsiedzi,
|
|
Że mieszkając na żyznej litewskiej równinie,
|
|
Malujesz tylko jakieś skały i pustynie».
|
|
|
|
«Przyjacielu — rzekł Hrabia — piękne przyrodzenie
|
|
Jest formą, tłem, materią; a duszą — natchnienie,
|
|
Które na wyobraźni unosi się skrzydłach,
|
|
Poleruje się gustem, wspiera na prawidłach.
|
|
Nie dość jest przyrodzenia, nie dosyć zapału:
|
|
Sztukmistrz musi ulecieć w sfery ideału!
|
|
Nie wszystko, co jest piękne, wymalować da się!
|
|
Dowiesz się o tym wszystkim z książek w swoim czasie.
|
|
Co się tyczy malarstwa: do obrazu trzeba
|
|
Punktów widzenia, grupy, ansamblu i nieba,
|
|
Nieba włoskiego! Stąd też w kunszcie pejzażów,
|
|
Włochy były, są, będą, ojczyzną malarzów!
|
|
Stąd też, oprócz Brejgela (lecz nie van der Helle,
|
|
Ale pejzażysty: bo są dwaj Brejgele)
|
|
I oprócz Ruisdala, na całej północy
|
|
Gdzież był pejzażysta który pierwszej mocy?
|
|
Niebios, niebios potrzeba». — «Nasz malarz Orłowski,
|
|
Przerwała Telimena — miał gust soplicowski.
|
|
(Trzeba wiedzieć, że to jest Sopliców choroba,
|
|
Że im oprócz ojczyzny nic się nie podoba).
|
|
Orłowski, który życie strawił w Peterburku,
|
|
Sławny malarz (mam jego kilka szkiców w biurku)
|
|
Mieszkał tuż przy cesarzu, na dworze, jak w raju:
|
|
A nie uwierzy Hrabia, jak tęsknił po kraju!
|
|
Lubił ciągle wspominać swej młodości czasy,
|
|
Wystawiał wszystko w Polszcze: ziemię, niebo, lasy…»
|
|
|
|
«I miał rozum! — zawołał Tadeusz z zapałem. —
|
|
To państwa niebo włoskie, jak o nim słyszałem,
|
|
Błękitne, czyste: wszak to jak zamarzła woda;
|
|
Czyż nie piękniejsze stokroć wiatr i niepogoda?
|
|
U nas dość głowę podnieść: ileż to widoków!
|
|
Ileż scen i obrazów z samej gry obłoków!
|
|
Bo każda chmura inna: na przykład jesienna
|
|
Pełznie jak żółw leniwa, ulewą brzemienna,
|
|
I z nieba aż do ziemi spuszcza długie smugi,
|
|
Jak rozwite warkocze, to są deszczu strugi;
|
|
Chmura z gradem, jak balon szybko z wiatrem leci,
|
|
Krągła, ciemnobłękitna, w środku żółto świeci,
|
|
Szum wielki słychać wkoło; nawet te codzienne,
|
|
Patrzcie państwo, te białe chmurki, jak odmienne!
|
|
Zrazu jak stada dzikich gęsi lub łabędzi,
|
|
A z tyłu wiatr jak sokół do kupy je pędzi:
|
|
Ściskają się, grubieją, rosną — nowe dziwy!
|
|
Dostają krzywych karków, rozpuszczają grzywy,
|
|
Wysuwają nóg rzędy i po niebios sklepie
|
|
Przelatują jak tabun rumaków po stepie:
|
|
Wszystkie białe jak srebro, zmieszały się… nagle
|
|
Z ich karków rosną maszty, z grzyw szerokie żagle,
|
|
Tabun zmienia się w okręt i wspaniale płynie
|
|
Cicho, z wolna po niebios błękitnej równinie!»
|
|
|
|
Hrabia i Telimena poglądali w górę;
|
|
Tadeusz jedną ręką pokazał im chmurę,
|
|
A drugą ścisnął z lekka rączkę Telimeny.
|
|
Kilka już upłynęło minut cichej sceny;
|
|
Hrabia rozłożył papier na swym kapeluszu
|
|
I wydobył ołówek. Wtem przykry dla uszu
|
|
Odezwał się dzwon dworski i zaraz śród lasu
|
|
Cichego pełno było krzyku i hałasu.
|
|
|
|
Hrabia, kiwnąwszy głową, rzekł poważnym tonem:
|
|
«Tak to na świecie wszystko los zwykł kończyć dzwonem!…
|
|
Rachunki myśli wielkiej, plany wyobraźni,
|
|
Zabawki niewinności, uciechy przyjaźni,
|
|
Wylania się serc czułych: gdy spiż z dala ryknie,
|
|
Wszystko miesza się, zrywa, mąci się i niknie!»
|
|
Tu, obróciwszy czuły wzrok ku Telimenie,
|
|
«Cóż zostaje?» A ona mu rzekła: «Wspomnienie!»
|
|
I chcąc Hrabiego nieco ułagodzić smutek,
|
|
Podała mu urwany kwiatek niezabudek.
|
|
Hrabia go ucałował i na pierś przyszpilał;
|
|
Tadeusz z drugiej strony krzak ziela rozchylał,
|
|
Widząc, że się ku niemu tym zielem przewija
|
|
Coś białego: była to rączka jak lilija;
|
|
Pochwycił ją, całował i usty po cichu
|
|
Utonął w niej jak pszczoła w liliji kielichu.
|
|
Uczuł na ustach zimno; znalazł klucz i biały
|
|
Papier w trąbkę zwiniony; był to listek mały.
|
|
Porwał, schował w kieszenie; nie wie, co klucz znaczy,
|
|
Lecz mu to owa biała kartka wytłumaczy.
|
|
|
|
Dzwon wciąż dzwonił i echem z głębi cichych lasów
|
|
Odezwało się tysiąc krzyków i hałasów.
|
|
Odgłos to był szukania i nawoływania,
|
|
Hasło zakończonego na dziś grzybobrania;
|
|
Odgłos nie smutny wcale ani pogrzebowy,
|
|
Jak się Hrabiemu zdało: owszem, obiadowy.
|
|
Dzwon ten, w każde południe krzyczący z poddasza,
|
|
Gości i czeladź domu na obiad zaprasza:
|
|
Tak było w dawnych licznych dworach we zwyczaju
|
|
I zostało się w domu Sędziego. Więc z gaju
|
|
Wychodziła gromada, niosąca krobeczki,
|
|
Koszyki uwiązane końcami chusteczki,
|
|
Pełne grzybów; a panny w jednym ręku niosły,
|
|
Jako wachlarz zwiniony, *borowik* rozrosły,
|
|
W drugim związane razem jakby polne kwiatki,
|
|
*Opieńki* i rozlicznej barwy *surojadki*.
|
|
Wojski miał *muchomora*. Z próżnymi przychodzi
|
|
Rękami Telimena; z nią panicze młodzi.
|
|
|
|
Goście weszli w porządku i stanęli kołem.
|
|
Podkomorzy najwyższe brał miejsce za stołem:
|
|
Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt należy,
|
|
Idąc kłaniał się starcom, damom i młodzieży;
|
|
Obok stał kwestarz; Sędzia tuż przy bernardynie.
|
|
Bernardyn zmówił krótki pacierz po łacinie;
|
|
Podano w kolej wódkę: za czym wszyscy siedli,
|
|
I chołodziec litewski milczkiem żwawo jedli.
|
|
|
|
Obiadowano ciszej, niż się zwykle zdarza;
|
|
Nikt nie gadał, pomimo wezwań gospodarza.
|
|
Strony biorące udział w wielkiej o psów zwadzie,
|
|
Myśliły o jutrzejszej walce i zakładzie;
|
|
Myśl wielka zwykle usta do milczenia zmusza.
|
|
Telimena, mówiąca wciąż do Tadeusza,
|
|
Musiała ku Hrabiemu nieraz się odwrócić,
|
|
Nawet na Asesora nieraz okiem rzucić:
|
|
Tak ptasznik patrzy w sidło, kędy szczygły zwabia,
|
|
I razem w pastkę wróblą. Tadeusz i Hrabia,
|
|
Obadwa radzi z siebie, obadwa szczęśliwi,
|
|
Obaj pełni nadziei, więc niegadatliwi.
|
|
Hrabia na kwiatek dumne opuszczał wejrzenie,
|
|
A Tadeusz ukradkiem spozierał w kieszenie,
|
|
Czy ów kluczyk nie uciekł? Ręką nawet chwytał
|
|
I kręcił kartkę, której dotąd nie przeczytał.
|
|
Sędzia Podkomorzemu węgrzyna, szampana
|
|
Dolewał, służył pilnie, ściskał za kolana,
|
|
Ale do rozmawiania z nim nie miał ochoty
|
|
I widać, że czuł jakieś tajemne kłopoty.
|
|
|
|
Przemijały w milczeniu talerze i dania;
|
|
Przerwał nareszcie nudny tok obiadowania
|
|
Gość niespodziany, szybko wpadając, gajowy;
|
|
Nie zważał nawet, że czas właśnie obiadowy,
|
|
Pobiegł do pana; widać z postawy i z miny,
|
|
Że ważnej i niezwykłej jest posłem nowiny.
|
|
Ku niemu oczy całe zwróciło zebranie.
|
|
On, odetchnąwszy nieco, rzekł: «Niedźwiedź, mospanie!»
|
|
Resztę wszyscy odgadli: że źwierz z *matecznika*
|
|
Wyszedł, że w zaniemeńską puszczę się przemyka,
|
|
Że go trzeba wnet ścigać, wszyscy wraz uznali,
|
|
Choć ani się radzili, ani namyślali;
|
|
Spólną myśl widać było z uciętych wyrazów,
|
|
Z gestów żywych, z wydanych rozlicznych rozkazów,
|
|
Które, wychodząc tłumnie, razem z ust tak wielu,
|
|
Dążyły przecież wszystkie do jednego celu.
|
|
|
|
«Na wieś! — zawołał Sędzia — hej! konno, setnika!
|
|
Jutro na brzask obława, lecz na ochotnika;
|
|
Kto wystąpi z oszczepem, temu z robocizny
|
|
Wytrącić dwa szarwarki i pięć dni pańszczyzny».
|
|
|
|
«W skok — krzyknął Podkomorzy — okulbaczyć siwą,
|
|
Dobiec w cwał do mojego dworu; wziąć co żywo
|
|
Dwie pjawki, które w całej okolicy słyną,
|
|
Pies zowie się Sprawnikiem, a suka Strapczyną;
|
|
Zakneblować im pyski, zawiązać je w miechu,
|
|
I przystawić je tutaj konno dla pośpiechu».
|
|
«Wańka! — krzyknął na chłopca Asesor po rusku —
|
|
Tasak mój sanguszkowski pociągnąć na brusku:
|
|
Wiesz, tasak co od księcia miałem w podarunku;
|
|
Pas opatrzyć, czy kula jest w każdym ładunku».
|
|
«Strzelby — krzyknęli wszyscy — mieć na pogotowiu!»
|
|
Asesor wołał ciągle: «Ołowiu, ołowiu!
|
|
Formę do kul mam w torbie». — «Do księdza plebana
|
|
Dać znać — dodał pan Sędzia — żeby jutro z rana
|
|
Mszę miał w kaplicy leśnej: króciuchna oferta
|
|
Za myśliwych, msza zwykła świętego Huberta».
|
|
|
|
Po wydanych rozkazach nastało milczenie;
|
|
Każdy dumał i rzucał dokoła wejrzenie,
|
|
Jak gdyby kogoś szukał; z wolna wszystkich oczy
|
|
Sędziwa twarz Wojskiego ciągnie i jednoczy:
|
|
Znak to był, że szukają na przyszłą wyprawę
|
|
Wodza i że Wojskiemu oddają buławę.
|
|
Wojski powstał, zrozumiał towarzyszów wolę,
|
|
I uderzywszy ręką poważnie po stole,
|
|
Pociągnął złocistego z zanadrza łańcuszka,
|
|
Na którym wisiał gruby zegarek jak gruszka:
|
|
«Jutro — rzekł — pół do piątej, przy leśnej kaplicy
|
|
Stawią się bracia strzelcy, wiara obławnicy».
|
|
|
|
Rzekł i ruszył od stołu, za nim szedł gajowy;
|
|
Oni obmyślić mają i urządzić łowy.
|
|
|
|
Tak wodze, gdy na jutro bitwę zapowiedzą,
|
|
Żołnierze po obozie broń czyszczą i jedzą,
|
|
Lub na płaszczach i siodłach śpią próżni kłopotu,
|
|
A wodze śród cichego dumają namiotu.
|
|
|
|
Przerwał się obiad, dzień zszedł na kowaniu koni,
|
|
Karmieniu psów, zbieraniu i czyszczeniu broni;
|
|
U wieczerzy, zaledwo kto przysiadł do stoła;
|
|
Nawet strona Kusego z partyją Sokoła,
|
|
Przestała dawnym wielkim zatrudniać się sporem:
|
|
Pobrawszy się pod ręce, Rejent z Asesorem
|
|
Wyszukują ołowiu. Reszta spracowana
|
|
Szła spać wcześnie, ażeby przebudzić się z rana.
|
|
|
|
|
|
Księga czwarta
|
|
Dyplomatyka i łowy
|
|
|
|
Rówienniki litewskich wielkich kniaziów, drzewa
|
|
Białowieży, Świtezi, Ponar, Kuszelewa!
|
|
Których cień spadał niegdyś na koronne głowy
|
|
Groźnego Witenesa, wielkiego Mindowy,
|
|
I Giedymina, kiedy na Ponarskiej Górze,
|
|
Przy ognisku myśliwskim, na niedźwiedziej skórze
|
|
Leżał, słuchając pieśni mądrego Lizdejki,
|
|
A Wilii widokiem i szumem Wilejki
|
|
Ukołysany, marzył o wilku żelaznym,
|
|
i zbudzony, za bogów rozkazem wyraźnym
|
|
Zbudował miasto Wilno, które w lasach siedzi
|
|
Jak wilk pośrodku żubrów, dzików i niedźwiedzi.
|
|
Z tego to miasta Wilna, jak z rzymskiej wilczycy,
|
|
Wyszedł Kiejstut i Olgierd, i Olgierdowicy,
|
|
Równie myśliwi wielcy jak sławni rycerze,
|
|
Czyli wroga ścigali, czyli dzikie źwierzę.
|
|
Sen myśliwski nam odkrył tajnie przyszłych czasów:
|
|
Że Litwie trzeba zawsze żelaza i lasów.
|
|
|
|
Knieje! do was ostatni przyjeżdżał na łowy
|
|
Ostatni król, co nosił kołpak Witoldowy,
|
|
Ostatni z Jagiellonów wojownik szczęśliwy,
|
|
I ostatni na Litwie monarcha myśliwy.
|
|
Drzewa moje ojczyste! jeśli Niebo zdarzy,
|
|
Bym wrócił was oglądać, przyjaciele starzy,
|
|
Czyli was znajdę jeszcze? czy dotąd żyjecie?
|
|
Wy, koło których niegdyś pełzałem jak dziecię;
|
|
Czy żyje wielki Baublis, w którego ogromie
|
|
Wiekami wydrążonym, jakby w dobrym domie,
|
|
Dwunastu ludzi mogło wieczerzać za stołem?
|
|
Czy kwitnie gaj Mendoga pod farnym kościołem?
|
|
I tam na Ukrainie czy się dotąd wznosi
|
|
Przed Hołowińskch domem, nad brzegami Rosi,
|
|
Lipa tak rozrośniona, że pod jej cieniami
|
|
Sto młodzieńców, sto panien szło w taniec parami?
|
|
|
|
Pomniki nasze! ileż co rok was pożera
|
|
Kupiecka lub rządowa, moskiewska siekiera!
|
|
Nie zostawia przytułku ni leśnym śpiewakom,
|
|
Ni wieszczom, którym cień wasz tak miły jak ptakom.
|
|
Wszak lipa czarnoleska, na głos Jana czuła,
|
|
Tyle rymów natchnęła! Wszak ów dąb gaduła
|
|
Kozackiemu wieszczowi tyle cudów śpiewa!
|
|
|
|
Ja ileż wam winienem, o domowe drzewa!
|
|
Błahy strzelec, uchodząc szyderstw towarzyszy
|
|
Za chybioną źwierzynę, ileż w waszej ciszy
|
|
Upolowałem dumań, gdy w dzikim ostępie,
|
|
Zapomniawszy o łowach, usiadłem na kępie,
|
|
A koło mnie srebrzył się tu mech siwobrody,
|
|
Zlany granatem czarnej, zgniecionej jagody,
|
|
A tam się czerwieniły wrzosiste pagórki,
|
|
Strojne w brusznice jakby w koralów paciórki.
|
|
Wokoło była ciemność; gałęzie u góry
|
|
Wisiały jak zielone, gęste, niskie chmury;
|
|
Wicher kędyś nad sklepem szalał nieruchomym,
|
|
Jękiem, szumami, wyciem, łoskotami, gromem:
|
|
Dziwny, odurzający hałas! Mnie się zdało,
|
|
Że tam nad głową morze wiszące szalało.
|
|
|
|
Na dole jak ruiny miast: tu wywrót dębu
|
|
Wysterka z ziemi na kształt ogromnego zrębu;
|
|
Na nim oparte, jak ścian i kolumn obłamy,
|
|
Tam gałęziste kłody, tu wpół zgniłe tramy
|
|
Ogrodzone parkanem traw. W środek tarasu
|
|
Zajrzeć straszno, tam siedzą gospodarze lasu,
|
|
Dziki, niedźwiedzie, wilki; u wrót leżą kości
|
|
Na pół zgryzione jakichś nieostrożnych gości.
|
|
Czasem wymkną się w górę przez trawy zielenie,
|
|
Jakby dwa wodotryski, dwa rogi jelenie,
|
|
I mignie między drzewa źwierz żółtawym pasem,
|
|
Jak promień, kiedy wpadłszy gaśnie między lasem.
|
|
|
|
I znowu cichość w dole. Dzięcioł na jedlinie
|
|
Stuka z lekka i dalej odlatuje, ginie,
|
|
Schował się, ale dziobem nie przestaje pukać,
|
|
Jak dziecko, gdy schowane woła, by go szukać.
|
|
Bliżej siedzi wiewiórka, orzech w łapkach trzyma,
|
|
Gryzie go; zawiesiła kitkę nad oczyma,
|
|
Jak pióro nad szyszakiem u kirasyjera:
|
|
Chociaż tak osłoniona, dokoła spoziera,
|
|
Dostrzegłszy gościa, skacze gajów tanecznica
|
|
Z drzew na drzewa, miga się jako błyskawica;
|
|
Na koniec w niewidzialny otwór pnia przepada,
|
|
Jak wracająca w drzewo rodzime dryjada.
|
|
Znowu cicho.
|
|
|
|
Wtem, gałąź wstrząsła się trącona,
|
|
I pomiędzy jarzębin rozsunione grona
|
|
Kraśniejsze od jarzębin zajaśniały lica:
|
|
To jagód lub orzechów zbieraczka, dziewica.
|
|
W krobeczce z prostej kory podaje zebrane
|
|
Bruśnice świeże jako jej usta rumiane.
|
|
Obok młodzieniec idzie, leszczynę nagina:
|
|
Chwyta w lot migające orzechy dziewczyna.
|
|
|
|
Wtem, usłyszeli odgłos rogów i psów granie:
|
|
Zgadują, że się ku nim zbliża polowanie,
|
|
I pomiędzy gałęzi gęstwę, pełni trwogi,
|
|
Zniknęli nagle z oczu jako leśne bogi.
|
|
|
|
W Soplicowie ruch wielki. Lecz ni psów hałasy,
|
|
Ani rżące rumaki, skrzypiące kolasy,
|
|
Ni odgłos trąb dających hasło polowania
|
|
Nie mogły Tadeusza wyciągnąć z posłania;
|
|
Ubrany padłszy w łóżko, spał jak bobak w norze.
|
|
Nikt z młodzieży nie myślał szukać go po dworze;
|
|
Każdy sobą zajęty śpieszył, gdzie kazano;
|
|
O towarzyszu sennym całkiem zapomniano.
|
|
|
|
On chrapał. Słońce w otwór, co śród okienicy
|
|
Wyrżnięty był w kształt serca, wpadło do ciemnicy
|
|
Słupem ognistym, prosto sennemu na czoło.
|
|
On jeszcze chciał zadrzemać i kręcił się wkoło,
|
|
Chroniąc się blasku. Nagle usłyszał stuknienie,
|
|
Przebudził się: wesołe było przebudzenie.
|
|
Czuł się rzeźwym jak ptaszek, z lekkością oddychał,
|
|
Czuł się szczęśliwym, sam się do siebie uśmiechał:
|
|
Myśląc o wszystkim, co mu wczora się zdarzyło,
|
|
Rumienił się i wzdychał, i serce mu biło.
|
|
Spojrzał w okno, o dziwy! W promieni przezroczu,
|
|
W owym sercu, błyszczało dwoje jasnych oczu,
|
|
Szeroko otworzonych, jak zwykle wejrzenie,
|
|
Kiedy z jasności dziennej przedziera się w cienie.
|
|
Ujrzał i małą rączkę, niby wachlarz z boku
|
|
Nadstawioną ku słońcu dla ochrony wzroku;
|
|
Palce drobne, zwrócone na światło różowe,
|
|
Czerwieniły się na wskroś jakby rubinowe.
|
|
Usta widział ciekawe, roztulone nieco,
|
|
I ząbki, co jak perły śród koralów świecą,
|
|
I lica, choć od słońca zasłaniane dłonią
|
|
Różową, same całe jak róże się płonią.
|
|
|
|
Tadeusz spał pod oknem; sam ukryty w cieniu,
|
|
Leżąc na wznak, cudnemu dziwił się zjawieniu
|
|
I miał je tuż nad sobą, ledwie nie na twarzy:
|
|
Nie wiedział, czy to jawa, czyli mu się marzy
|
|
Jedna z tych miłych, jasnych twarzyczek dziecinnych,
|
|
Które pomnim widziane we śnie lat niewinnych.
|
|
Twarzyczka schyliła się — ujrzał, drżąc z bojaźni
|
|
I radości, niestety! ujrzał najwyraźniej,
|
|
Przypomniał, poznał włos ów krótki, jasnozłoty,
|
|
W drobne, jako śnieg białe, zwity papiloty,
|
|
Niby srebrzyste strączki, co od słońca blasku
|
|
Świeciły jak korona na świętych obrazku.
|
|
|
|
Zerwał się i widzenie zaraz uleciało
|
|
Przestraszone łoskotem; czekał, nie wracało!
|
|
Tylko usłyszał znowu trzykrotne stukanie
|
|
I słowa: «Niech pan wstaje, czas na polowanie.
|
|
Pan zaspał». Skoczył z łóżka i obu rękami
|
|
Pchnął okienicę, że aż trzasła zawiasami
|
|
I rozwarłszy się w obie uderzyła ściany;
|
|
Wyskoczył, patrzył wkoło zdumiony, zmieszany,
|
|
Nic nie widział, nie dostrzegł niczyjego śladu.
|
|
Niedaleko od okna był parkan od sadu,
|
|
Na nim chmielowe liście i kwieciste wieńce
|
|
Chwiały się; czy je lekkie potrąciły ręce?
|
|
Czy wiatr ruszył? Tadeusz długo patrzył na nie,
|
|
Nie śmiał iść w ogród; tylko wsparł się na parkanie,
|
|
Oczy podniósł i z palcem do ust przyciśnionym
|
|
Kazał sam sobie milczeć, by słowem kwapionem
|
|
Nie rozerwał milczenia; potem w czoło stukał,
|
|
Niby do wspomnień dawnych uśpionych w nim pukał,
|
|
Na koniec, gryząc palce, do krwi się zadrasnął
|
|
I na cały głos: «Dobrze, dobrze mi tak!» wrzasnął.
|
|
|
|
We dworze, gdzie przed chwilą tyle było krzyku,
|
|
Teraz pusto i głucho jak na mogilniku:
|
|
Wszyscy ruszyli w pole. Tadeusz nadstawił
|
|
Uszu i ręce do nich jak trąbki przyprawił;
|
|
Słuchał, aż mu wiatr przyniósł, wiejący od puszczy,
|
|
Odgłosy trąb i wrzaski polującej tłuszczy.
|
|
|
|
Koń Tadeusza czekał w stajni osiodłany.
|
|
Wziął więc flintę, skoczył nań i jak opętany
|
|
Pędził ku karczmom, które stały przy kaplicy,
|
|
Kędy mieli się rankiem zebrać obławnicy.
|
|
|
|
Dwie chyliły się karczmy po dwóch stronach drogi,
|
|
Oknami wzajem sobie grożące jak wrogi.
|
|
Stara należy z prawa do zamku dziedzica;
|
|
Nową, na złość zamkowi, postawił Soplica.
|
|
W tamtej, jak w swym dziedzictwie, rej wodził Gerwazy,
|
|
W tej najwyższe za stołem brał miejsce Protazy.
|
|
|
|
Nowa karczma nie była ciekawa z pozoru.
|
|
Stara wedle dawnego zbudowana wzoru,
|
|
Który był wymyślony od tyryjskich cieśli,
|
|
A potem go Żydowie po świecie roznieśli:
|
|
Rodzaj architektury obcym budowniczym
|
|
Wcale nieznany; my go od Żydów dziedziczym.
|
|
|
|
Karczma z przodu jak korab, z tyłu jak świątynia:
|
|
Korab, istna Noego czworogranna skrzynia,
|
|
Znany dziś pod prostackim nazwiskiem stodoły;
|
|
Tam różne są zwierzęta, konie, krowy, woły,
|
|
Kozy brodate; w górze zaś ptactwa gromady,
|
|
I płazów choć po parze, są też i owady.
|
|
Część tylna, na kształt dziwnej świątyni stawiona,
|
|
Przypomina z pozoru ów gmach Salomona,
|
|
Który pierwsi ćwiczeni w budowań rzemieśle
|
|
Hiramscy na Syjonie wystawili cieśle.
|
|
Żydzi go naśladują dotąd we swych szkołach,
|
|
A szkół rysunek widny w karczmach i stodołach.
|
|
Dach z dranic i ze słomy, spiczasty, zadarty,
|
|
Pogięty jako kołpak żydowski podarty.
|
|
Ze szczytu wytryskują krużganku krawędzie,
|
|
Oparte na drewnianym licznych kolumn rzędzie.
|
|
Kolumny, co jest wielkie architektów dziwo,
|
|
Trwałe, chociaż wpół zgniłe i stawione krzywo,
|
|
Jako w wieży pizańskiej, nie podług modelów
|
|
Greckich, bo są bez podstaw i bez kapitelów.
|
|
Nad kolumnami biegą wpółokrągłe łuki,
|
|
Także z drzewa, gotyckiej naśladowstwo sztuki.
|
|
Z wierzchu ozdoby sztuczne, nie rylcem, nie dłutem,
|
|
Ale zręcznie ciesielskim wyrzezane sklutem,
|
|
Krzywe jak szabasowych ramiona świeczników;
|
|
Na końcu wiszą gałki, coś na kształt guzików,
|
|
Które Żydzi modląc się na łbach zawieszają
|
|
I które po swojemu cyces nazywają.
|
|
Słowem, z daleka karczma chwiejąca się, krzywa,
|
|
Podobna jest do Żyda, gdy się modląc kiwa:
|
|
Dach jak czapka, jak broda strzecha roztrzęsiona,
|
|
Ściany dymne i brudne jak czarna opona,
|
|
A z przodu rzeźba sterczy jak cyces na czole.
|
|
|
|
W środku karczmy jest podział jak w żydowskiej szkole:
|
|
Jedna część, pełna izbic ciasnych i podłużnych,
|
|
Służy dla dam wyłącznie i panów podróżnych;
|
|
W drugiej ogromna sala: koło każdej ściany
|
|
Ciągnie się wielonożny stół wąski, drewniany;
|
|
Przy nim stołki, choć niższe, podobne do stoła,
|
|
Jako dzieci do ojca.
|
|
|
|
Na stołkach dokoła
|
|
Siedziały chłopy, chłopki tudzież szlachta drobna,
|
|
Wszyscy rzędem; ekonom sam siedział z osobna.
|
|
Po rannej mszy z kaplicy, że była niedziela,
|
|
Zabawić się i wypić przyszli do Jankiela.
|
|
Przy każdym już szumiała siwą wódką czarka,
|
|
Ponad wszystkimi z butlą biegała szynkarka.
|
|
W środku arendarz Jankiel, w długim aż do ziemi
|
|
Szarafanie, zapiętym haftkami srebrnemi,
|
|
Rękę jedną za czarny pas jedwabny wsadził,
|
|
Drugą poważnie sobie siwą brodę gładził;
|
|
Rzucając wkoło okiem rozkazy wydawał,
|
|
Witał wchodzących gości, przy siedzących stawał
|
|
Zagajając rozmowę, kłótliwych zagadzał,
|
|
Lecz nie służył nikomu: tylko się przechadzał.
|
|
Żyd stary i powszechnie znany z poczciwości,
|
|
Od lat wielu dzierżawił karczmę, a nikt z włości,
|
|
Nikt ze szlachty nie zaniósł nań skargi do dworu.
|
|
O cóż skarżyć? Miał trunki dobre do wyboru,
|
|
Rachował się ostrożnie, lecz bez oszukaństwa,
|
|
Ochoty nie zabraniał, nie cierpiał pijaństwa,
|
|
Zabaw wielki miłośnik: u niego wesele
|
|
I chrzciny obchodzono, on w każdą niedzielę
|
|
Kazał do siebie ze wsi przychodzić muzyce,
|
|
Przy której i basetla była, i kozice.
|
|
|
|
Muzykę znał, sam słynął muzycznym talentem;
|
|
Z cymbałami, narodu swego instrumentem,
|
|
Chadzał niegdyś po dworach i graniem zdumiewał,
|
|
I pieśniami, bo biegle i uczenie śpiewał.
|
|
Chociaż Żyd, dosyć czystą miał polską wymowę,
|
|
Szczególniej zaś polubił pieśni narodowe;
|
|
Przywoził mnóstwo z każdej za Niemen wyprawy,
|
|
Kołomyjek z Halicza, mazurów z Warszawy;
|
|
Wieść, nie wiem czyli pewna, w całej okolicy
|
|
Głosiła, że on pierwszy przywiózł z zagranicy
|
|
I upowszechnił wówczas, w tamecznym powiecie,
|
|
Ową piosenkę, sławną dziś na całym świecie,
|
|
A którą po raz pierwszy na ziemi Auzonów
|
|
Wygrały Włochom polskie trąby legijonów.
|
|
Talent śpiewania bardzo na Litwie popłaca,
|
|
Jedna miłość u ludzi, wsławia i wzbogaca:
|
|
Jankiel zrobił majątek; syt zysków i chwały,
|
|
Zawiesił dźwięcznostrunne na ścianie cymbały;
|
|
Osiadłszy z dziećmi w karczmie, zatrudniał się szynkiem,
|
|
Przy tym w pobliskim mieście był też podrabinkiem,
|
|
A zawsze miłym wszędzie gościem i domowym
|
|
Doradcą; znał się dobrze na handlu zbożowym,
|
|
Na wicinnym: potrzebna jest znajomość taka
|
|
Na wsi. Miał także sławę dobrego Polaka.
|
|
|
|
On pierwszy zgodził kłótnie, często nawet krwawe,
|
|
Między dwiema karczmami: obie wziął w dzierżawę;
|
|
Szanowali go równie i starzy stronnicy
|
|
Horeszkowscy, i słudzy Sędziego Soplicy.
|
|
On sam powagę umiał utrzymać nad groźnym
|
|
Klucznikiem horeszkowskim i kłótliwym Woźnym;
|
|
Przed Jankielem tłumili dawne swe urazy
|
|
Gerwazy, groźny ręką, językiem Protazy.
|
|
|
|
Gerwazego nie było; ruszył na obławę,
|
|
Nie chcąc, aby tak ważną i trudną wyprawę
|
|
Odbył sam Hrabia, młody i niedoświadczony;
|
|
Poszedł więc z nim dla rady tudzież dla obrony.
|
|
|
|
Dziś miejsce Gerwazego, najdalsze od progu,
|
|
Między dwiema ławami, w samym karczmy rogu,
|
|
Zwane *pokuciem*, kwestarz ksiądz Robak zajmował.
|
|
Jankiel go tam posadził. Widać, że szanował
|
|
Wysoko bernardyna: bo skoro dostrzegał
|
|
Ubytek w jego szklance, natychmiast podbiegał
|
|
I rozkazał dolewać lipcowego miodu.
|
|
Słychać, że z bernardynem znali się za młodu,
|
|
Kędyś tam w cudzych krajach. Robak często chadzał
|
|
Nocą do karczmy, tajnie z Żydem się naradzał
|
|
O ważnych rzeczach; słychać było, że towary
|
|
Ksiądz przemycał — lecz potwarz ta niegodna wiary.
|
|
|
|
Robak, wsparty na stole, wpół głośno rozprawiał,
|
|
Tłum szlachty go otaczał i uszy nadstawiał,
|
|
I nosy ku księdzowskiej chylił tabakierze;
|
|
Brano z niej, i kichała szlachta jak moździerze.
|
|
|
|
«Reverendissime — rzekł kichnąwszy Skołuba —
|
|
To mi tabaka, co to idzie aż do czuba!
|
|
Od czasu jak nos dźwigam (tu głasnął nos długi)
|
|
Takiej nie zażywałem (tu kichnął raz drugi);
|
|
Prawdziwa bernardynka, pewnie z Kowna rodem,
|
|
Miasta sławnego w świecie tabaką i miodem.
|
|
Byłem tam lat już…» — Robak przerwał mu: «Na zdrowie
|
|
Wszystkim waszmościom, moi mościwi panowie!
|
|
Co się tabaki tyczy, hem, ona pochodzi
|
|
Z dalszej strony, niż myśli Skołuba dobrodziéj:
|
|
Pochodzi z Jasnej Góry. Księża paulinowie
|
|
Tabakę taką robią w mieście Częstochowie,
|
|
Kędy jest obraz tylu cudami wsławiony,
|
|
Bogarodzicy Panny, Królowej Korony
|
|
Polskiej… zowią ją dotąd i Księżną Litewską —
|
|
Koronęć jeszcze dotąd piastuje królewską…
|
|
Lecz na Litewskim Księstwie teraz syzma siedzi!»
|
|
«Z Częstochowy? — rzekł Wilbik. — Byłem tam w spowiedzi,
|
|
Kiedym na odpust chodził lat temu trzydzieście.
|
|
Czy to prawda, że Francuz gości teraz w mieście,
|
|
Że chce kościół rozwalać i skarbiec zabierze:
|
|
Bo to wszystko w Litewskim stoi Kuryjerze?»
|
|
«Nieprawda — rzekł bernardyn — nie! Pan Najjaśniejszy,
|
|
Napoleon, katolik jest najprzykładniejszy:
|
|
Wszak go papież namaścił, żyją z sobą w zgodzie
|
|
I nawracają ludzi w francuskim narodzie,
|
|
Który się trochę popsuł. Prawda, z Częstochowy
|
|
Oddano wiele srebra na skarb narodowy
|
|
Dla ojczyzny, dla Polski; sam Pan Bóg tak każe:
|
|
Skarbcem ojczyzny zawsze są Jego ołtarze.
|
|
Wszakże w Warszawskim Księstwie mamy sto tysięcy
|
|
Wojska polskiego, może wkrótce będzie więcéj:
|
|
A któż wojsko opłaci? czy nie wy, Litwini?
|
|
Wy tylko grosz dajecie do moskiewskiej skrzyni».
|
|
«Kat by dał — krzyknął Wilbik — gwałtem od nas biorą».
|
|
«Oj, dobrodzieju — chłopek ozwał się z pokorą,
|
|
Pokłoniwszy się księdzu i skrobiąc się w głowę —
|
|
Już to szlachcie, to jeszcze bieda przez połowę;
|
|
Lecz nas drą jak na łyka…» «Cham! — Skołuba krzyknął —
|
|
Głupi, tobieć to lepiej, tyś chłopie przywyknął,
|
|
Jak węgorz do odarcia: lecz nam *urodzonym*,
|
|
Nam wielmożnym, do złotych swobód wzwyczajonym!
|
|
Ach, bracia! wszak to dawniej szlachcic na zagrodzie…
|
|
(«Tak, tak — krzyknęli wszyscy — równy wojewodzie!»)
|
|
Dziś nam szlachectwa przeczą, każą nam drabować
|
|
Papiery, i szlachectwa papierem próbować».
|
|
«Jeszcze Waszeci mniejsza — zawołał Juraha —
|
|
Waszeć z pradziadów chłopów uszlachcony szlacha;
|
|
Ale ja, z kniaziów! Pytać u mnie o patenta,
|
|
Kiedym został szlachcicem? Sam Bóg to pamięta!
|
|
Niechaj Moskal w las idzie pytać się dębiny,
|
|
Kto jej dał patent rosnąć nad wszystkie krzewiny».
|
|
«Kniaziu — rzekł Żagiel — świeć waść baki lada komu,
|
|
Tu znajdziesz pono mitry i w niejednym domu».
|
|
«Waść ma krzyż w herbie — wołał Podhajski — to skryta
|
|
Aluzyja, że w rodzie bywał neofita».
|
|
«Fałsz — przerwał Birbasz — Przecież ja z tatarskich hrabiów
|
|
Pochodzę, a mam krzyże nad herbem Korabiów».
|
|
«Poraj — krzyknął Mickiewicz — z mitrą w polu złotym,
|
|
Herb książęcy, Stryjkowski gęsto pisze o tym».
|
|
|
|
Za czym wielkie powstały w całej karczmie szmery.
|
|
Ksiądz bernardyn uciekł się do swej tabakiery;
|
|
W kolej częstował mówców. Gwar zaraz ucichnął;
|
|
Każdy zażył przez grzeczność i kilkakroć kichnął.
|
|
Bernardyn, korzystając z przerwy, mówił daléj:
|
|
«Oj, wielcy ludzie od tej tabaki kichali!
|
|
Czy uwierzycie państwo, że z tej tabakiery,
|
|
Pan jenerał Dąbrowski zażył razy cztery?»
|
|
«Dąbrowski?» — zawołali. «Tak, tak, on, jenerał.
|
|
Byłem w obozie, gdy on Gdańsk Niemcom odbierał;
|
|
Miał coś pisać; bojąc się, ażeby nie zasnął,
|
|
Zażył, kichnął, dwakroć mię po ramieniu klasnął:
|
|
»Księże Robaku — mówił — księże bernardynie,
|
|
Obaczymy się w Litwie może nim rok minie;
|
|
Powiedz Litwinom, niech mnie czekają z tabaką
|
|
Częstochowską, nie biorę innej tylko taką».
|
|
|
|
Mowa księdza wzbudziła takie zadziwienie,
|
|
Taką radość, że całe huczne zgromadzenie
|
|
Milczało chwilę; potem na pół ciche słowa
|
|
Powtarzano: «Tabaka z Polski? Częstochowa?
|
|
Dąbrowski? Z ziemi włoskiej?…» Aż na koniec razem,
|
|
Jakby myśl z myślą, wyraz sam zbiegł się z wyrazem,
|
|
Wszyscy jednogłośnie, jak na dane hasło,
|
|
Krzyknęli: «Dąbrowskiego!» Wszystko razem wrzasło,
|
|
Wszystko się uścisnęło: chłop z tatarskim hrabią,
|
|
Mitra z Krzyżem, Poraje z Gryfem i z Korabią;
|
|
Zapomnieli wszystkiego, nawet bernardyna,
|
|
Tylko śpiewali krzycząc: «Wódki, miodu, wina!»
|
|
|
|
Długo się przysłuchiwał ksiądz Robak piosence,
|
|
Na koniec chciał ją przerwać; wziął w obydwie ręce
|
|
Tabakierkę, kichaniem melodyję zmieszał,
|
|
I nim się nastroili, tak mówić pośpieszał:
|
|
«Chwalicie mą tabakę, mości dobrodzieje;
|
|
Obaczcież, co się wewnątrz tabakierki dzieje».
|
|
Tu, wycierając chustką zabrudzone denko,
|
|
Pokazał malowaną armiję maleńką
|
|
Jak rój much; w środku jeden człowiek na rumaku,
|
|
Wielki jako chrząszcz, siedział, pewnie wódz orszaku;
|
|
Spinał konia, jak gdyby chciał skakać w niebiosa,
|
|
Jedną rękę na cuglach, drugą miał u nosa:
|
|
«Przypatrzcie się — rzekł Robak — tej groźnej postawie:
|
|
Zgadnijcie czyja? — Wszyscy patrzyli ciekawie.—
|
|
Wielki to człowiek, cesarz, ale nie Moskali,
|
|
Ich carowie tabaki nigdy nie bierali…»
|
|
«Wielki człowiek — zawołał Cydzik — a w kapocie?
|
|
Ja myśliłem, że wielcy ludzie chodzą w złocie:
|
|
Bo u Moskalów lada jenerał, mospanie,
|
|
To tak świeci się w złocie jak szczupak w szafranie».
|
|
«Ba — przerwał Rymsza — przecież widziałem za młodu
|
|
Kościuszkę, naczelnika naszego narodu:
|
|
Wielki człowiek! A chodził w krakowskiej sukmanie,
|
|
To jest czamarce». «W jakiej czamarce, mospanie? —
|
|
Odparł Wilbik. — To przecież zwano taratatką».
|
|
«Ale tamta z frędzlami, ta jest całkiem gładką» —
|
|
Krzyknął Mickiewicz. Zatem wszczynały się swary
|
|
O różnych taratatki kształtach i czamary.
|
|
|
|
Przemyślny Robak, widząc, że się tak rozpryska
|
|
Rozmowa, jął ją znowu zbierać do ogniska,
|
|
Do swojej tabakiery; częstował, kichali,
|
|
Życzyli sobie zdrowia, on rzecz ciągnął daléj:
|
|
«Gdy cesarz Napoleon w potyczce zażywa
|
|
Raz po raz, to znak pewny, że bitwę wygrywa.
|
|
Na przykład pod Austerlitz: Francuzi tak stali
|
|
Z armatami, a na nich biegła ćma Moskali.
|
|
Cesarz patrzył i milczał. Co Francuzi strzelą,
|
|
To Moskale pułkami jak trawa się ścielą:
|
|
Pułk za pułkiem cwałował i spadał z kulbaki;
|
|
Co pułk spadnie, to cesarz zażyje tabaki.
|
|
Aż w końcu, Aleksander ze swoim braciszkiem
|
|
Konstantym i z niemieckim cesarzem Franciszkiem,
|
|
W nogi z pola; więc cesarz, widząc, że po walce,
|
|
Spojrzał na nich, zaśmiał się i otrząsnął palce.
|
|
Otóż, jeśli kto z panów, coście tu przytomni,
|
|
Będzie w wojsku cesarza, niech to sobie wspomni».
|
|
|
|
«Ach — zawołał Skołuba — mój księże kwestarzu!
|
|
Kiedyż to będzie! Wszak to ile w kalendarzu
|
|
Jest świąt, na każde święto Francuzów nam wróżą:
|
|
Wygląda człek, wygląda, aż się oczy mrużą;
|
|
A Moskal jak nas trzymał, tak trzyma za szyję.
|
|
Pono nim słońce wnidzie, rosa oczy wyje».
|
|
|
|
«Mospanie — rzekł bernardyn — babska rzecz narzekać,
|
|
A żydowska rzecz ręce założywszy czekać,
|
|
Nim kto w karczmę zajedzie i do drzwi zapuka.
|
|
Z Napoleonem pobić Moskalów nie sztuka.
|
|
Jużci on Szwabom skórę trzy razy wymłócił,
|
|
Brzydkie Prusactwo zdeptał, Anglików wyrzucił
|
|
Het za morze, Moskalom zapewne wygodzi;
|
|
Ale co stąd wyniknie, wie asan dobrodziéj?
|
|
Oto, szlachta litewska wtenczas na koń wsiędzie
|
|
I szable weźmie, kiedy bić się z kim nie będzie;
|
|
Napoleon sam wszystkich pobiwszy, nareszcie
|
|
Powie: »Obejdę się ja bez was, kto jesteście?«
|
|
Więc nie dość gościa czekać, nie dość i zaprosić,
|
|
Trzeba czeladkę zebrać i stoły pownosić,
|
|
A przed ucztą potrzeba dom oczyścić z śmieci,
|
|
Oczyścić dom, powtarzam, oczyścić dom, dzieci!»
|
|
|
|
Nastąpiło milczenie, potem głosy w tłumie:
|
|
«Jakże to dom oczyścić, jak to ksiądz rozumie?
|
|
Jużci my wszystko zrobim, na wszystko gotowi;
|
|
Tylko niech ksiądz dobrodziej jaśniej się wysłowi».
|
|
|
|
Ksiądz poglądał za okno, przerwawszy rozmowę;
|
|
Ujrzał coś ciekawego, z okna wytknął głowę,
|
|
Po chwili rzekł powstając: «Dziś czasu nie mamy;
|
|
Potem o tym obszerniej z sobą pogadamy.
|
|
Jutro będę dla sprawy w powiatowym mieście;
|
|
I do waszmościów z drogi zajadę po kweście».
|
|
|
|
«Niech też do Niehrymowa ksiądz na nocleg zdąży —
|
|
Rzekł ekonom — rad będzie księdzu pan chorąży;
|
|
Wszakże na Litwie stare powiada przysłowie:
|
|
Szczęśliwy człowiek, jako kwestarz w Niehrymowie!»
|
|
«I do nas — rzekł Zubkowski — wstąp jeżeli łaska;
|
|
Znajdzie się tam półsztuczek płótna, masła faska,
|
|
Baran lub krówka; wspomnij księże na te słowa:
|
|
Szczęśliwy człowiek, trafił jak ksiądz do Zubkowa».
|
|
«I do nas» — rzekł Skołuba. «Do nas — Terajewicz —
|
|
Żaden bernardyn głodny nie wyszedł z Pucewicz».
|
|
Tak cała szlachta prośbą i obietnicami
|
|
Przeprowadzała księdza; on już był za drzwiami.
|
|
|
|
On już pierwej przez okno ujrzał Tadeusza,
|
|
Który leciał gościńcem, w cwał, bez kapelusza,
|
|
Z głową schyloną, bladym, posępnym obliczem,
|
|
A konia ustawicznie bódł i kropił biczem.
|
|
Ten widok bardzo księdza bernardyna zmieszał,
|
|
Więc za młodzieńcem kroki szybkimi pośpieszał
|
|
Do wielkiej puszczy, która, jako oko sięga,
|
|
Czerniła się na całym brzegu widnokręga.
|
|
|
|
Któż zbadał puszcz litewskich przepastne krainy,
|
|
Aż do samego środka, do jądra gęstwiny?
|
|
Rybak ledwie u brzegów nawiedza dno morza;
|
|
Myśliwiec krąży koło puszcz litewskich łoża,
|
|
Zna je ledwie po wierzchu, ich postać, ich lice:
|
|
Lecz obce mu ich wnętrzne serca tajemnice;
|
|
Wieść tylko albo bajka wie, co się w nich dzieje.
|
|
Bo gdybyś przeszedł bory i podszyte knieje,
|
|
Trafisz w głębi na wielki wał pniów, kłód, korzeni,
|
|
Obronny trzęsawicą, tysiącem strumieni
|
|
I siecią zielsk zarosłych, i kopcami mrowisk,
|
|
Gniazdami os, szerszeniów, kłębami wężowisk.
|
|
Gdybyś i te zapory zmógł nadludzkim męstwem,
|
|
Dalej spotkać się z większym masz niebezpieczeństwem:
|
|
Dalej co krok czyhają, niby wilcze doły,
|
|
Małe jeziorka, trawą zarosłe na poły,
|
|
Tak głębokie, że ludzie dna ich nie dośledzą
|
|
(Wielkie jest podobieństwo, że diabły tam siedzą).
|
|
Woda tych studni sklni się, plamista rdzą krwawą,
|
|
A z wnętrza ciągle dymi, zionąc woń plugawą,
|
|
Od której drzewa wkoło tracą liść i korę;
|
|
Łyse, skarłowaciałe, robaczliwe, chore,
|
|
Pochyliwszy konary mchem kołtunowate
|
|
I pnie garbiąc, brzydkimi grzybami brodate,
|
|
Siedzą wokoło wody jak czarownic kupa
|
|
Grzejąca się nad kotłem, w którym warzą trupa.
|
|
|
|
Za tymi jeziorkami już nie tylko krokiem,
|
|
Ale daremnie nawet zapuszczać się okiem,
|
|
Bo tam już wszystko mglistym zakryte obłokiem,
|
|
Co się wiecznie ze trzęskich oparzelisk wznosi.
|
|
A za tą mgłą na koniec (jak wieść gminna głosi)
|
|
Ciągnie się bardzo piękna, żyzna okolica,
|
|
Główna królestwa zwierząt i roślin stolica.
|
|
W niej są złożone wszystkich drzew i ziół nasiona,
|
|
Z których się rozrastają na świat ich plemiona;
|
|
W niej, jak w arce Noego, z wszelkich zwierząt rodu
|
|
Jedna przynajmniej para chowa się dla płodu.
|
|
W samym środku (jak słychać) mają swoje dwory
|
|
Dawny Tur, Żubr i Niedźwiedź, puszcz imperatory;
|
|
Około nich na drzewach gnieździ się Ryś bystry
|
|
I żarłoczny Rosomak jak czujne ministry;
|
|
Dalej zaś, jak podwładni szlachetni wasale,
|
|
Mieszkają Dziki, Wilki i Łosie rogale.
|
|
Nad głowami Sokoły i Orłowie dzicy,
|
|
Żyjący z pańskich stołów dworscy zausznicy.
|
|
Te pary zwierząt główne i patryjarchalne,
|
|
Ukryte w jądrze puszczy, światu niewidzialne,
|
|
Dzieci swe ślą dla osad za granicę lasu,
|
|
A sami we stolicy używają wczasu;
|
|
Nie giną nigdy bronią sieczną ani palną,
|
|
Lecz starzy umierają śmiercią naturalną.
|
|
Mają też i swój cmentarz, kędy bliscy śmierci,
|
|
Ptaki składają pióra, czworonogi sierci:
|
|
Niedźwiedź, gdy zjadłszy zęby, strawy nie przeżuwa,
|
|
Jeleń zgrzybiały, gdy już ledwie nogi suwa,
|
|
Zając sędziwy, gdy mu już krew w żyłach krzepnie,
|
|
Kruk, gdy już posiwieje, sokół, gdy oślepnie,
|
|
Orzeł, gdy mu dziób stary tak się w kabłąk skrzywi,
|
|
Że zamknięty na wieki już gardła nie żywi,
|
|
Idą na cmentarz. Nawet mniejszy zwierz, raniony
|
|
Lub chory, bieży umrzeć w swe ojczyste strony.
|
|
Stąd to w miejscach dostępnych, kędy człowiek gości,
|
|
Nie znajdują się nigdy martwych zwierząt kości.
|
|
Słychać, że tam w stolicy między zwierzętami
|
|
Dobre są obyczaje, bo rządzą się sami;
|
|
Jeszcze cywilizacją ludzką nie popsuci,
|
|
Nie znają praw własności, która świat nasz kłóci,
|
|
Nie znają pojedynków ni wojennej sztuki.
|
|
Jak ojce żyły w raju, tak dziś żyją wnuki,
|
|
Dzikie i swojskie razem, w miłości i zgodzie,
|
|
Nigdy jeden drugiego nie kąsa ni bodzie.
|
|
Nawet gdyby tam człowiek wpadł, chociaż niezbrojny,
|
|
Toby środkiem bestyi przechodził spokojny;
|
|
One by nań patrzyły tym wzrokiem zdziwienia,
|
|
Jakim w owym ostatnim szóstym dniu stworzenia
|
|
Ojce ich pierwsze, co się w ogrójcu gnieździły,
|
|
Patrzyły na Adama, nim się z nim skłóciły.
|
|
Szczęściem, człowiek nie zbłądzi do tego ostępu,
|
|
Bo Trud, i Trwoga, i Śmierć bronią mu przystępu.
|
|
|
|
Czasem tylko w pogoni zaciekłe ogary,
|
|
Wpadłszy niebacznie między bagna, mchy i jary,
|
|
Wnętrznej ich okropności rażone widokiem,
|
|
Uciekają skowycząc z obłąkanym wzrokiem;
|
|
I długo potem ręką pana już głaskane,
|
|
Drżą jeszcze u nóg jego strachem opętane.
|
|
Te puszcz stołeczne, ludziom nieznane tajniki,
|
|
W języku swoim strzelcy zowią: *mateczniki*.
|
|
|
|
Głupi niedźwiedziu! gdybyś w mateczniku siedział,
|
|
Nigdy by się o tobie Wojski nie dowiedział;
|
|
Ale czyli pasieki zwabiła cię wonność,
|
|
Czy uczułeś do owsa dojrzałego skłonność,
|
|
Wyszedłeś na brzeg puszczy, gdzie się las przerzedził,
|
|
I tam zaraz leśniczy bytność twą wyśledził,
|
|
I zaraz obsaczniki, chytre nasłał szpiegi,
|
|
By poznać, gdzie popasasz i gdzie masz noclegi.
|
|
Teraz Wojski z obławą, już od matecznika
|
|
Postawiwszy szeregi, odwrót ci zamyka.
|
|
|
|
Tadeusz się dowiedział, że niemało czasu
|
|
Już przeszło, jak ogary wpadły w otchłań lasu.
|
|
|
|
Cicho. Próżno myśliwi natężają ucha;
|
|
Próżno jak najciekawszej mowy każdy słucha
|
|
Milczenia, długo w miejscu nieruchomy czeka:
|
|
Tylko muzyka puszczy gra do nich z daleka.
|
|
Psy nurtują po puszczy, jak pod morzem nurki,
|
|
A strzelcy, obróciwszy do lasu dwururki,
|
|
Patrzą Wojskiego. Ukląkł, ziemię uchem pyta;
|
|
Jako w twarzy lekarza wzrok przyjaciół czyta
|
|
Wyrok życia lub zgonu miłej im osoby,
|
|
Tak strzelcy, ufni w sztuki Wojskiego sposoby,
|
|
Topili w nim spojrzenia nadziei i trwogi.
|
|
«Jest! jest!» — wyrzekł półgłosem, zerwał się na nogi.
|
|
On słyszał! Oni jeszcze słuchali; nareszcie
|
|
Słyszą: jeden pies wrzasnął, potem dwa, dwadzieście,
|
|
Wszystkie razem ogary rozpierzchnioną zgrają
|
|
Doławiają się, wrzeszczą, wpadły na trop, grają,
|
|
Ujadają. Już nie jest to powolne granie
|
|
Psów goniących zająca, lisa albo łanie;
|
|
Lecz wciąż wrzask krótki, częsty, ucinany, zjadły;
|
|
To nie na ślad daleki ogary napadły:
|
|
Na oko gonią. Nagle ustał krzyk pogoni,
|
|
Doszli zwierza. Wrzask znowu, skowyt: zwierz się broni
|
|
I zapewne kaleczy; śród ogarów grania
|
|
Słychać coraz to częściej jęk psiego konania.
|
|
|
|
Strzelcy stali i każdy ze strzelbą gotową
|
|
Wygiął się jak łuk naprzód z wciśnioną w las głową.
|
|
Nie mogą dłużej czekać! Już ze stanowiska
|
|
Jeden za drugim zmyka i w puszczę się wciska,
|
|
Chcą pierwsi spotkać źwierza: choć Wojski ostrzegał,
|
|
Choć Wojski stanowiska na koniu obiegał,
|
|
Krzycząc, że czy kto prostym chłopem, czy paniczem,
|
|
Jeżeli z miejsca zejdzie, dostanie w grzbiet smyczem!
|
|
Nie było rady! Wszyscy pomimo zakazu
|
|
W las pobiegli. Trzy strzelby huknęły od razu;
|
|
Potem wciąż kanonada, aż głośniej nad strzały
|
|
Ryknął niedźwiedź i echem napełnił las cały.
|
|
Ryk okropny, boleści, wściekłości, rozpaczy;
|
|
Za nim wrzask psów, krzyk strzelców, trąby dojeżdżaczy
|
|
Grzmiały ze środka puszczy. Strzelcy — ci w las śpieszą,
|
|
Tamci kurki odwodzą, a wszyscy się cieszą;
|
|
Jeden Wojski w żałości, krzyczy, że chybiono.
|
|
Strzelcy i obławnicy poszli jedną stroną
|
|
Na przełaj źwierza, między ostępem i puszczą,
|
|
A niedźwiedź, odstraszony psów i ludzi tłuszczą,
|
|
Zwrócił się nazad w miejsca mniej pilnie strzeżone
|
|
Ku polom, skąd już zeszły strzelcy rozstawione,
|
|
Gdzie tylko pozostali z mnogich łowczych szyków
|
|
Wojski, Tadeusz, Hrabia, z kilką obławników.
|
|
|
|
Tu las był rzadszy. Słychać z głębi ryk, trzask łomu;
|
|
Aż z gęstwy, jak z chmur, wypadł niedźwiedź na kształt gromu;
|
|
Wkoło psy gonią, straszą, rwą; on wstał na nogi
|
|
Tylne i spojrzał wkoło, rykiem strasząc wrogi,
|
|
I przednimi łapami to drzewa korzenie,
|
|
To pniaki osmalone, to wrosłe kamienie
|
|
Rwał, waląc w psów i w ludzi, aż wyłamał drzewo.
|
|
Kręcąc nim jak maczugą na prawo, na lewo,
|
|
Runął wprost na ostatnich strażników obławy:
|
|
Hrabię i Tadeusza. Oni bez obawy
|
|
Stoją w kroku, na źwierza wytknęli flint rury,
|
|
Jako dwa konduktory w łono ciemnej chmury;
|
|
Aż oba jednym razem pociągnęli kurki
|
|
(Niedoświadczeni!), razem zagrzmiały dwururki:
|
|
Chybili. Niedźwiedź skoczył; oni tuż utkwiony
|
|
Oszczep jeden chwycili czterema ramiony,
|
|
Wydzierali go sobie. Spojrzą, aż tu z pyska
|
|
Wielkiego, czerwonego dwa rzędy kłów błyska,
|
|
I łapa z pazurami już się na łby spuszcza;
|
|
Pobledli, w tył skoczyli i, gdzie rzednie puszcza,
|
|
Zmykali. Zwierz za nimi wspiął się, już pazury
|
|
Zahaczał, chybił, podbiegł, wspiął się znów do góry
|
|
I czarną łapą sięgał Hrabiego włos płowy.
|
|
Zdarłby mu czaszkę z mozgów jak kapelusz z głowy,
|
|
Gdy Asesor z Rejentem wyskoczyli z boków,
|
|
A Gerwazy biegł z przodu o jakie sto kroków,
|
|
Z nim Robak, choć bez strzelby — i trzej w jednej chwili
|
|
Jak gdyby na komendę razem wystrzelili.
|
|
Niedźwiedź wyskoczył w górę jak kot przed chartami
|
|
I głową na dół runął, i czterma łapami
|
|
Przewróciwszy się młyńcem, cielska krwawe brzemię
|
|
Waląc tuż pod Hrabiego, zbił go z nóg na ziemię.
|
|
Jeszcze ryczał, chciał jeszcze powstać, gdy nań wsiadły
|
|
Rozjuszona Strapczyna i Sprawnik zajadły.
|
|
|
|
Natenczas Wojski chwycił na taśmie przypięty
|
|
Swój róg bawoli, długi, cętkowany, kręty
|
|
Jak wąż boa, oburącz do ust go przycisnął,
|
|
Wzdął policzki jak banię, w oczach krwią zabłysnął,
|
|
Zasunął wpół powieki, wciągnął w głąb pół brzucha
|
|
I do płuc wysłał z niego cały zapas ducha,
|
|
I zagrał: róg jak wicher wirowatym dechem,
|
|
Niesie w puszczę muzykę i podwaja echem.
|
|
Umilkli strzelcy, stali szczwacze zadziwieni
|
|
Mocą, czystością, dziwną harmoniją pieni.
|
|
Starzec cały kunszt, którym niegdyś w lasach słynął,
|
|
Jeszcze raz przed uszami myśliwców rozwinął;
|
|
Napełnił wnet, ożywił knieje i dąbrowy,
|
|
Jakby psiarnię w nie wpuścił i rozpoczął łowy.
|
|
Bo w graniu była łowów historyja krótka:
|
|
Zrazu odzew dźwięczący, rześki — to pobudka;
|
|
Potem jęki po jękach skomlą — to psów granie;
|
|
A gdzieniegdzie ton twardszy jak grzmot — to strzelanie.
|
|
|
|
Tu przerwał, lecz róg trzymał; wszystkim się zdawało,
|
|
Że Wojski wciąż gra jeszcze, a to echo grało.
|
|
|
|
Zadął znowu. Myśliłbyś, że róg kształty zmieniał
|
|
I że w ustach Wojskiego to grubiał, to cieniał,
|
|
Udając głosy zwierząt: to raz w wilczą szyję
|
|
Przeciągając się, długo, przeraźliwie wyje;
|
|
Znowu jakby w niedźwiedzie rozwarłszy się gardło,
|
|
Ryknął; potem beczenie żubra wiatr rozdarło.
|
|
|
|
Tu przerwał, lecz róg trzymał; wszystkim się zdawało,
|
|
Że Wojski wciąż gra jeszcze, a to echo grało.
|
|
Wysłuchawszy rogowej arcydzieło sztuki,
|
|
Powtarzały je dęby dębom, bukom buki.
|
|
|
|
Dmie znowu. Jakby w rogu były setne rogi,
|
|
Słychać zmieszane wrzaski szczwania, gniewu, trwogi,
|
|
Strzelców, psiarni i zwierząt; aż Wojski do góry
|
|
Podniósł róg i tryumfu hymn uderzył w chmury.
|
|
|
|
Tu przerwał, lecz róg trzymał; wszystkim się zdawało,
|
|
Że Wojski wciąż gra jeszcze, a to echo grało.
|
|
Ile drzew, tyle rogów znalazło się w boru,
|
|
Jedne drugim pieśń niosą jak z choru do choru.
|
|
I szła muzyka coraz szersza, coraz dalsza,
|
|
Coraz cichsza i coraz czystsza, doskonalsza,
|
|
Aż znikła gdzieś daleko, gdzieś na niebios progu!
|
|
|
|
Wojski obiedwie ręce odjąwszy od rogu
|
|
Rozkrzyżował; róg opadł, na pasie rzemiennym
|
|
Chwiał się. Wojski z obliczem nabrzmiałym, promiennym,
|
|
Z oczyma wzniesionymi, stał jakby natchniony,
|
|
Łowiąc uchem ostatnie znikające tony.
|
|
A tymczasem zagrzmiało tysiące oklasków,
|
|
Tysiące powińszowań i wiwatnych wrzasków.
|
|
|
|
Uciszono się z wolna i oczy gawiedzi
|
|
Zwróciły się na wielki, świeży trup niedźwiedzi.
|
|
Leżał krwią opryskany, kulami przeszyty,
|
|
Piersiami w gęszczę trawy wplątany i wbity;
|
|
Rozprzestrzenił szeroko przednie krzyżem łapy,
|
|
Dyszał jeszcze, wylewał strumień krwi przez chrapy,
|
|
Otwierał jeszcze oczy, lecz głowy nie ruszy;
|
|
Pijawki Podkomorzego dzierżą go pod uszy,
|
|
Z lewej strony Strapczyna, a z prawej zawisał
|
|
Sprawnik i dusząc gardziel krew czarną wysysał.
|
|
|
|
Za czym Wojski rozkazał kij żelazny włożyć
|
|
Psom między zęby i tak paszczęki roztworzyć.
|
|
Kolbami przewrócono na wznak zwierza zwłoki
|
|
I znów trzykrotny wiwat uderzył w obłoki.
|
|
|
|
«A co? — krzyknął Asesor, kręcąc strzelby rurą —
|
|
A co? fuzyjka moja? górą nasi, górą!
|
|
A co? fuzyjka moja? niewielka ptaszyna,
|
|
A jak się popisała? To jej nie nowina:
|
|
Nie puści ona na wiatr żadnego ładunku.
|
|
Od książęcia Sanguszki mam ją w podarunku».
|
|
Tu pokazywał strzelbę przedziwnej roboty,
|
|
Choć maleńką, i zaczął wyliczać jej cnoty.
|
|
«Ja biegłem — przerwał Rejent, otarłszy pot z czoła —
|
|
Biegłem tuż za niedźwiedziem; a pan Wojski woła:
|
|
»Stój na miejscu!« Jak tam stać? Niedźwiedź w pole wali,
|
|
Rwąc z kopyta jak zając coraz daléj, daléj;
|
|
Aż mi ducha nie stało, dobiec ni nadziei,
|
|
Aż spojrzę w prawo: sadzi, a tu rzadko w kniei,
|
|
Jak też wziąłem na oko: postójże, marucha,
|
|
Pomyśliłem, i basta: ot, leży bez ducha!
|
|
Tęga strzelba, prawdziwa to Sagalasówka,
|
|
Napis: *Sagalas London à Bałabanówka…*
|
|
(Sławny tam mieszka ślusarz Polak, który robił
|
|
Polskie strzelby, ale je po angielsku zdobił)».
|
|
|
|
«Jak to — parsknął Asesor — do kroćset niedźwiedzi!
|
|
To to niby pan zabił? Co też to Pan bredzi?»
|
|
«Słuchaj no — odparł Rejent — tu, panie, nie śledztwo,
|
|
Tu obława, tu wszystkich weźmiem na świadectwo…»
|
|
|
|
Więc kłótnia między zgrają wszczęła się zawzięta:
|
|
Ci stronę Asesora, ci brali Rejenta.
|
|
O Gerwazym nie wspomniał nikt, bo wszyscy biegli
|
|
Z boków i, co się z przodu działo, nie postrzegli.
|
|
Wojski głos zabrał: «Teraz jest przynajmniej za co;
|
|
Bo to, panowie, nie jest ów szarak ladaco,
|
|
To niedźwiedź; tu już nie żal poszukać odwetu,
|
|
Czy szerpentyną, czyli nawet z pistoletu.
|
|
Spór wasz trudno pogodzić, więc dawnym zwyczajem,
|
|
Na pojedynek nasze pozwolenie dajem.
|
|
Pamiętam, za mych czasów żyło dwóch sąsiadów,
|
|
Oba ludzie uczciwi, szlachta z prapradziadów,
|
|
Mieszkali po dwóch stronach nad rzeką Wilejką,
|
|
Jeden zwał się Domejko, a drugi Dowejko.
|
|
Do niedźwiedzicy oba razem wystrzelili:
|
|
Kto zabił, trudno dociec; strasznie się kłócili
|
|
I przysięgli strzelać się przez niedźwiedzią skórę:
|
|
To mi to po szlachecku, prawie rura w rurę.
|
|
Pojedynek ten wiele narobił hałasu;
|
|
Pieśni o nim śpiewano za owego czasu.
|
|
Ja byłem sekundantem; jak się wszystko działo,
|
|
Opowiem od początku historyję całą…»
|
|
|
|
Nim Wojski zaczął mówić, Gerwazy spór zgodził.
|
|
On niedźwiedzia z uwagą dokoła obchodził,
|
|
Nareszcie dobył tasak, rozciął pysk na dwoje
|
|
I w tylcu głowy, mózgu rozkroiwszy słoje,
|
|
Znalazł kulę, wydobył, suknią ochędożył,
|
|
Przymierzył do ładunku, do flinty przyłożył,
|
|
A potem dłoń podnosząc i kulę na dłoni:
|
|
«Panowie — rzekł — ta kula nie jest z waszej broni,
|
|
Ona z tej Horeszkowskiej wyszła jednorurki
|
|
(Tu podniósł flintę starą, obwiązaną w sznurki),
|
|
Lecz nie ja wystrzeliłem. O, trzeba tam było
|
|
Odwagi; straszno wspomnieć, w oczach mi się ćmiło!
|
|
Bo prosto biegli ku mnie oba paniczowie,
|
|
A niedźwiedź z tyłu już, już na Hrabiego głowie,
|
|
Ostatniego z Horeszków!… chociaż po kądzieli.
|
|
»Jezus Maria!« krzyknąłem i Pańscy anieli
|
|
Zesłali mi na pomoc księdza bernardyna.
|
|
On nas wszystkich zawstydził; oj, dzielny księżyna!
|
|
Gdym drżał, gdym się do cyngla dotknąć nie ośmielił,
|
|
On mi z rąk flintę wyrwał, wycelił, wystrzelił:
|
|
Między dwie głowy strzelić! sto kroków! nie chybić!
|
|
I w sam środek paszczęki! tak mu zęby wybić!
|
|
Panowie! długo żyję: jednego widziałem
|
|
Człowieka, co mógł takim popisać się strzałem.
|
|
Ów głośny niegdyś u nas z tylu pojedynków,
|
|
Ów, co korki kobietom wystrzelał z patynków,
|
|
Ów łotr nad łotry, sławny w czasy wiekopomne,
|
|
Ów Jacek, vulgo Wąsal — nazwiska nie wspomnę…
|
|
Ale mu nie czas teraz dojeżdżać niedźwiedzi;
|
|
Pewnie po same wąsy hultaj w piekle siedzi.
|
|
Chwała księdzu! dwom ludziom on życie ocalił —
|
|
Może i trzem: Gerwazy nie będzie się chwalił,
|
|
Ale gdyby ostatnie z krwi Horeszków dziecię
|
|
Wpadło w bestyi paszczę, nie byłbym na świecie,
|
|
I moje by tam stare pogryzł niedźwiedź kości;
|
|
Pójdź, księże, wypijemy zdrowie jegomości».
|
|
|
|
Próżno szukano księdza; wiedzą tylko tyle,
|
|
Że po zabiciu źwierza zjawił się na chwilę,
|
|
Podskoczył ku Hrabiemu i Tadeuszowi,
|
|
A widząc, że obadwa cali są i zdrowi,
|
|
Podniósł ku niebu oczy, cicho pacierz zmówił
|
|
I pobiegł w pole szybko, jakby go kto łowił.
|
|
|
|
Tymczasem na Wojskiego rozkaz pęki wrzosu,
|
|
Suche chrusty i pniaki rzucono do stosu.
|
|
Bucha ogień, wyrasta szara sosna dymu,
|
|
I rozszerza się w górze na kształt baldakimu.
|
|
Nad płomieniem oszczepy złożono w koziołki,
|
|
Na grotach zawieszono brzuchate kociołki;
|
|
Z wozów niosą jarzyny, mąki i pieczyste,
|
|
I chleb.
|
|
|
|
Sędzia otworzył puzderko zamczyste,
|
|
W którym rzędami flaszek białe sterczą głowy;
|
|
Wybiera z nich największy kufel kryształowy
|
|
(Dostał go Sędzia w darze od księdza Robaka):
|
|
Wódka to gdańska, napój miły dla Polaka.
|
|
«Niech żyje — krzyknął Sędzia w górę wznosząc flaszę —
|
|
Miasto Gdańsk, niegdyś nasze, będzie znowu nasze!»
|
|
I lał srebrzysty likwor w kolej, aż na końcu
|
|
Zaczęło złoto kapać i błyskać na słońcu.
|
|
|
|
W kociołkach bigos grzano. W słowach wydać trudno
|
|
Bigosu smak przedziwny, kolor i woń cudną;
|
|
Słów tylko brzęk usłyszy i rymów porządek,
|
|
Ale treści ich miejski nie pojmie żołądek.
|
|
Aby cenić litewskie pieśni i potrawy,
|
|
Trzeba mieć zdrowie, na wsi żyć, wracać z obławy.
|
|
|
|
Przecież i bez tych przypraw potrawą nie lada
|
|
Jest bigos, bo się z jarzyn dobrych sztucznie składa.
|
|
Bierze się doń siekana, kwaszona kapusta,
|
|
Która, wedle przysłowia, sama idzie w usta;
|
|
Zamknięta w kotle, łonem wilgotnym okrywa
|
|
Wyszukanego cząstki najlepsze mięsiwa;
|
|
I praży się, aż ogień wszystkie z niej wyciśnie
|
|
Soki żywne, aż z brzegów naczynia war pryśnie
|
|
I powietrze dokoła zionie aromatem.
|
|
|
|
Bigos już gotów. Strzelcy z trzykrotnym wiwatem,
|
|
Zbrojni łyżkami, biegą i bodą naczynie;
|
|
Miedź grzmi, dym bucha, bigos jak kamfora ginie;
|
|
Zniknął, uleciał; tylko w czeluściach saganów
|
|
Wre para jak w kraterze zagasłych wulkanów.
|
|
|
|
Kiedy się już do woli napili, najedli,
|
|
Źwierza na wóz złożyli, sami na koń siedli,
|
|
Radzi wszyscy, rozmowni, oprócz Asesora
|
|
I Rejenta; ci byli gniewliwsi niż wczora,
|
|
Kłócąc się o zalety, ten swej Sanguszkówki,
|
|
A ten bałabanowskiej swej Sagalasówki.
|
|
Hrabia też i Tadeusz jadą nieweseli,
|
|
Wstydząc się, że chybili i że się cofnęli:
|
|
Bo na Litwie, kto źwierza wypuści z obławy,
|
|
Długo musi pracować, nim poprawi sławy.
|
|
|
|
Hrabia mówił, że pierwszy do oszczepu godził,
|
|
I że spotkaniu z źwierzem Tadeusz przeszkodził;
|
|
Tadeusz utrzymywał, że będąc silniejszy
|
|
I do robienia ciężkim oszczepem zręczniejszy,
|
|
Chciał wyręczyć Hrabiego: tak sobie niekiedy
|
|
Przemawiali śród gwaru i wrzasku czeredy.
|
|
|
|
Wojski jechał pośrodku; staruszek szanowny,
|
|
Wesoły był nadzwyczaj i bardzo rozmowny.
|
|
Chcąc kłótników zabawić i do zgody dowieść,
|
|
Kończył im o Doweyce i Domeyce powieść:
|
|
«Asesorze, jeżeli chciałem, byś z Rejentem
|
|
Pojedynkował, nie myśl, że jestem zawziętym
|
|
Na krew ludzką; broń Boże! Chciałem was zabawić,
|
|
Chciałem wam komedyję niby to wyprawić,
|
|
Wznowić koncept, który ja lat temu czterdzieście
|
|
Wymyśliłem — przedziwny! Wy młodzi jesteście,
|
|
Nie pamiętacie o nim; lecz za moich czasów,
|
|
Głośny był od tej puszczy do poleskich lasów.
|
|
|
|
Domeyki i Doweyki wszystkie sprzeciwieństwa
|
|
Pochodziły, rzecz dziwna, z nazwisk podobieństwa
|
|
Bardzo niewygodnego. Bo gdy w czas sejmików,
|
|
Przyjaciele Doweyki skarbili stronników,
|
|
Szepnął ktoś do szlachcica: »Daj kreskę Doweyce«.
|
|
A ten, nie dosłyszawszy, dał kreskę Domeyce.
|
|
Gdy na uczcie wniósł zdrowie marszałek Rupejko:
|
|
»Wiwat Doweyko!« — drudzy krzyknęli: »Domeyko!«
|
|
A kto siedział pośrodku, nie trafił do ładu,
|
|
Zwłaszcza przy niewyraźnej mowie w czas obiadu.
|
|
|
|
Gorzej było. Raz w Wilnie jakiś szlachcic pjany
|
|
Bił się w szable z Domeyką i dostał dwie rany;
|
|
Potem ów szlachcic, z Wilna wracając do domu,
|
|
Dziwnym trafem z Doweyką zjechał się u promu.
|
|
Gdy więc na jednym promie płynęli Wilejką,
|
|
Pyta sąsiada, kto on? odpowie: Doweyko —
|
|
Nie czekając, dobywa rapier spod kirejki:
|
|
Czach, czach! i za Domeykę podciął wąs Doweyki.
|
|
|
|
Wreszcie, jak na dobitkę, trzeba jeszcze było,
|
|
Żeby na polowaniu tak się wydarzyło,
|
|
Że stali blisko siebie oba imiennicy,
|
|
I do jednej strzelili razem niedźwiedzicy.
|
|
Prawda, że po ich strzale upadła bez duchu;
|
|
Ale już pierwej niosła z dziesiątek kul w brzuchu.
|
|
Strzelby z jednym kalibrem miało wiele osób:
|
|
Kto zabił niedźwiedzicę? dojdźże! jaki sposób?
|
|
|
|
Tu już krzyknęli: »Dosyć! Trzeba raz rzecz skończyć,
|
|
Bóg nas czy diabeł złączył, trzeba się rozłączyć;
|
|
Dwóch nas jak dwóch słońc pono zanadto na świecie!«
|
|
A więc do szerpentynek i stają na mecie.
|
|
Oba szanowni ludzie; co ich szlachta godzą,
|
|
To oni na się jeszcze zapalczywiej godzą.
|
|
Zmienili broń: od szabel szło na pistolety;
|
|
Stają, krzyczym, że nadto przybliżyli mety;
|
|
Oni na złość, przysięgli przez niedźwiedzią skórę
|
|
Strzelać się: śmierć niechybna! prawie rura w rurę.
|
|
Oba tęgo strzelali — »Sekunduj, Hreczecha!«
|
|
»Zgoda — rzekłem — niech zaraz dół wykopie klecha:
|
|
Bo taki spór nie może skończyć się na niczym;
|
|
Lecz bijcie się szlacheckim trybem, nie rzeźniczym.
|
|
Dosyć już mety zbliżać, widzę, żeście zuchy;
|
|
Chcecie strzelać się, rury oparłszy na brzuchy?
|
|
Ja nie pozwolę. Zgoda, że na pistolety;
|
|
Lecz strzelać się nie z dalszej ani z bliższej mety,
|
|
Jak przez skórę niedźwiedzią. Ja rękami memi
|
|
Jako sekundant skórę rozciągnę na ziemi,
|
|
I ja sam was ustawię: Waść po jednej stronie
|
|
Stanie na końcu pyska, a Waść na ogonie«.
|
|
»Zgoda!« — wrzaśli; czas? — jutro; miejsce? — karczma Usza.
|
|
Rozjechali się. Ja zaś do Wirgilijusza…»
|
|
|
|
Tu Wojskiemu przerwał krzyk: «Wyczha!» Tuż spod koni
|
|
Smyknął szarak; już Kusy, już go Sokół goni.
|
|
Psy wzięto na obławę wiedząc, że z powrotem
|
|
Na polu łatwo można napotkać się z kotem;
|
|
Bez smyczy szły przy koniach; gdy kota spostrzegły,
|
|
Wprzód nim strzelcy poszczuli, już za nim pobiegły.
|
|
Rejent też i Asesor chcieli końmi natrzeć;
|
|
Lecz Wojski wstrzymał krzycząc: «Wara! stać i patrzeć!
|
|
Nikomu krokiem ruszyć z miejsca nie dozwolę;
|
|
Stąd widzim wszyscy dobrze, zając idzie w pole».
|
|
W istocie, kot czuł z tyłu myśliwych i psiarnie,
|
|
Rwał w pole, słuchy wytknął jak dwa różki sarnie,
|
|
Sam szarzał się nad rolą długi, wyciągnięty,
|
|
Skoki pod nim sterczały jakby cztery pręty,
|
|
Rzekłbyś, że ich nie rusza, tylko ziemię trąca
|
|
Po wierzchu, jak jaskółka wodę całująca.
|
|
Pył za nim, psy za pyłem; z daleka się zdało,
|
|
Że zając, psy i charty jedne tworzą ciało:
|
|
Jakby jakaś przez pole suwała się żmija,
|
|
Kot jak głowa, pył z tyłu jakby modra szyja,
|
|
A psami jak podwójnym ogonem wywija.
|
|
|
|
Rejent, Asesor patrzą, otworzyli usta,
|
|
Dech wstrzymali. Wtem Rejent pobladnął jak chusta,
|
|
Zbladł i Asesor; widzą… fatalnie się dzieje:
|
|
Owa żmija im dalej, tym bardziej dłużeje,
|
|
Już rwie się wpół, już znikła owa szyja pyłu,
|
|
Głowa już blisko lasu, ogony, gdzie z tyłu!
|
|
Głowa niknie; raz jeszcze jakby kto kutasem
|
|
Mignął: w las wpadła; ogon urwał się pod lasem.
|
|
|
|
Biedne psy, ogłupiałe, biegały pod gajem,
|
|
Zdawały się naradzać, oskarżać nawzajem.
|
|
Wreszcie wracają, z wolna skacząc przez zagony,
|
|
Spuściły uszy, tulą do brzucha ogony
|
|
I przybiegłszy, ze wstydu nie śmieją wznieść oczu,
|
|
I zamiast iść do panów, stały na uboczu.
|
|
|
|
Rejent spuścił ku piersiom zasępione czoło,
|
|
Asesor rzucał okiem, ale niewesoło;
|
|
Potem zaczęli oba słuchaczom wywodzić:
|
|
Jak ich charty bez smycza nie nawykły chodzić,
|
|
Jak kot znienacka wypadł, jak źle był poszczuty
|
|
Na roli, gdzie psom chyba trzeba by wdziać buty,
|
|
Tak pełno wszędzie głazów i ostrych kamieni…
|
|
|
|
Mądrze rzecz wyłuszczali szczwacze doświadczeni;
|
|
Myśliwi z tych mów wiele mogliby korzystać,
|
|
Lecz nie słuchali pilnie. Ci zaczęli świstać,
|
|
Ci śmiać się w głos, ci, mając niedźwiedzia w pamięci,
|
|
Gadali o nim, świeżą obławą zajęci.
|
|
|
|
Wojski ledwie raz okiem za zającem rzucił;
|
|
Widząc, że uciekł, głowę obojętnie zwrócił
|
|
I kończył rzecz przerwaną: «Na czym więc stanąłem?
|
|
Aha! na tym, że obu za słowo ująłem,
|
|
Iż będą strzelali się przez niedźwiedzią skórę…
|
|
Szlachta w krzyk: »To śmierć pewna! Prawie rura w rurę!«
|
|
A ja w śmiech. Bo mnie uczył mój przyjaciel Maro,
|
|
Że skóra zwierza nie jest lada jaką miarą.
|
|
Wszak wiecie waćpanowie, jak królowa Dydo
|
|
Przypłynęła do Libów i tam z wielką biédą
|
|
Wytargowała sobie taki ziemi kawał,
|
|
Który by się wołową skórą nakryć dawał:
|
|
Na tym kawałku ziemi stanęła Kartago!
|
|
Więc ja to sobie w nocy rozbieram z uwagą.
|
|
|
|
Ledwie dniało, już z jednej strony taradejką
|
|
Jedzie Doweyko, z drugiej na koniu Domeyko.
|
|
Patrzą, aż tu przez rzekę leży most kosmaty,
|
|
Pas ze skóry niedźwiedziej, porzniętej na szmaty.
|
|
Postawiłem Doweykę na źwierza ogonie
|
|
Z jednej strony, Domeykę zaś po drugiej stronie:
|
|
»Pukajcie teraz — rzekłem — choć przez całe życie,
|
|
Lecz póty was nie spuszczę, aż się pogodzicie«.
|
|
Oni w złość; a tu szlachta kładnie się na ziemi
|
|
Od śmiechu, a ja z księdzem słowy poważnemi
|
|
Nuż im z Ewangelii, z statutów dowodzić;
|
|
Nie ma rady: śmieli się i musieli zgodzić.
|
|
|
|
Spór ich potem w dozgonną przyjaźń się zamienił,
|
|
I Doweyko się z siostrą Domeyki ożenił;
|
|
Domeyko pojął siostrę szwagra, Doweykównę,
|
|
Podzielili majątek na dwie części równe,
|
|
A w miejscu, gdzie się zdarzył tak dziwny przypadek,
|
|
Pobudowawszy karczmę, nazwali Niedźwiadek».
|
|
|
|
|
|
Księga piąta
|
|
Kłótnia
|
|
|
|
Wojski, chlubnie skończywszy łowy, wraca z boru,
|
|
A Telimena w głębi samotnego dworu
|
|
Zaczyna polowanie. Wprawdzie nieruchoma,
|
|
Siedzi z założonymi na piersiach rękoma,
|
|
Lecz myślą goni źwierzów dwóch; szuka sposobu,
|
|
Jak by razem obsaczyć i ułowić obu:
|
|
Hrabię i Tadeusza. Hrabia panicz młody,
|
|
Wielkiego domu dziedzic, powabnej urody,
|
|
Już trochę zakochany: cóż? może się zmienić!
|
|
Potem, czy szczerze kocha? czy się zechce żenić?
|
|
Z kobietą kilku laty starszą! niebogatą!
|
|
Czy mu krewni pozwolą? co świat powie na to?
|
|
|
|
Telimena, tak myśląc, z sofy się podniosła
|
|
I stanęła na palcach: rzekłbyś, że podrosła;
|
|
Odkryła nieco piersi, wygięła się bokiem,
|
|
I sama siebie pilnym obejrzała okiem,
|
|
I znowu zapytała o radę zwierciadła;
|
|
Po chwili wzrok spuściła, westchnęła i siadła.
|
|
|
|
Hrabia pan! zmienni w gustach są ludzie majętni!
|
|
Hrabia blondyn… blondyni nie są zbyt namiętni!
|
|
A Tadeusz? prostaczek! poczciwy chłopczyna!
|
|
Prawie dziecko! raz pierwszy kochać się zaczyna!
|
|
Pilnowany, niełacno zerwie pierwsze związki;
|
|
Przy tym dla Telimeny ma już obowiązki…
|
|
Mężczyźni, póki młodzi, chociaż w myślach zmienni,
|
|
W uczuciach są od dziadów stalsi, bo sumienni.
|
|
Długo serce młodzieńca, proste i dziewicze,
|
|
Chowa wdzięczność za pierwsze miłości słodycze!
|
|
Ono rozkosz i wita, i żegna z weselem,
|
|
Jak skromną ucztę, którą dzielim z przyjacielem.
|
|
Tylko stary pjanica, gdy już spali trzewa,
|
|
Brzydzi się trunkiem, którym nazbyt się zalewa.
|
|
Wszystko to Telimena dokładnie wiedziała,
|
|
Bo i rozum, i wielkie doświadczenie miała.
|
|
|
|
Lecz co powiedzą ludzie?… Można im zejść z oczu,
|
|
W inne strony wyjechać, mieszkać na uboczu
|
|
Lub, co lepsza, wynieść się całkiem z okolicy,
|
|
Na przykład zrobić małą podróż do stolicy,
|
|
Młodego chłopca na świat wielki wyprowadzić,
|
|
Kroki jego kierować, pomagać mu, radzić,
|
|
Serce mu kształcić, mieć w nim przyjaciela, brata,
|
|
Nareszcie — użyć świata póki służą lata!…
|
|
|
|
Tak myśląc, po alkowie śmiało i wesoło
|
|
Przeszła się kilka razy. Znów spuściła czoło.
|
|
|
|
Warto by też pomyślić o Hrabiego losie…
|
|
Czyby się nie udało podsunąć mu Zosię?
|
|
Niebogata: lecz za to urodzeniem równa,
|
|
Z domu senatorskiego, jest dygnitarzówna.
|
|
Jeżeliby do skutku przyszło ożenienie,
|
|
Telimena w ich domu miałaby schronienie
|
|
Na przyszłość; krewna Zosi i Hrabiego swatka,
|
|
Dla młodego małżeństwa byłaby jak matka.
|
|
|
|
Po tej z sobą odbytej, stanowczej naradzie,
|
|
Woła przez okno Zosię, bawiącą się w sadzie.
|
|
|
|
Zosia w porannym stroju i z głową odkrytą
|
|
Stała, trzymając w ręku podniesione sito;
|
|
Do nóg jej biegło ptastwo. Stąd kury szurpate
|
|
Toczą się kłębkiem; stamtąd kogutki czubate,
|
|
Wstrząsając koralowe na głowach szyszaki
|
|
I wiosłując skrzydłami przez bruzdy i krzaki,
|
|
Szeroko wyciągają ostrożaste pięty;
|
|
Za nimi z wolna indyk sunie się odęty
|
|
Sarkając na gderanie swej krzykliwej żony;
|
|
Ówdzie pawie jak tratwy długimi ogony
|
|
Sterują się po łące, a gdzieniegdzie z góry
|
|
Upada jak kiść śniegu gołąb srebrnopióry.
|
|
W pośrodku zielonego okręgu murawy,
|
|
Ściska się okrąg ptastwa, krzykliwy, ruchawy,
|
|
Opasany gołębi sznurem, na kształt wstęgi
|
|
Białej, środkiem pstrokaty w gwiazdy, w cętki, w pręgi.
|
|
Tu dzioby bursztynowe, tam czubki z korali
|
|
Wznoszą się z gęstwi pierza jak ryby spod fali,
|
|
Wysuwają się szyje i w ruchach łagodnych
|
|
Chwieją się ciągle na kształt tulipanów wodnych;
|
|
Tysiące oczu jak gwiazd błyskają ku Zosi.
|
|
|
|
Ona w środku wysoko nad ptastwem się wznosi;
|
|
Sama biała i w długą bieliznę ubrana
|
|
Kręci się, jak bijąca śród kwiatów fontanna;
|
|
Czerpie z sita i sypie na skrzydła i głowy,
|
|
Ręką jak perły białą, gęsty grad perłowy
|
|
Krup jęczmiennych. To ziarno godne pańskich stołów,
|
|
Robi się dla zaprawy litewskich rosołów;
|
|
Zosia je wykradając z szafy ochmistrzyni
|
|
Dla swego drobiu, szkodę w gospodarstwie czyni.
|
|
|
|
Usłyszała wołanie: «Zosiu!» To głos cioci!
|
|
Sypnęła razem ptastwu ostatek łakoci,
|
|
A sama kręcąc sito, jako tanecznica
|
|
Bębenek, i w takt bijąc, swawolna dziewica
|
|
Jęła skakać przez pawie, gołębie i kury:
|
|
Zmieszane ptastwo tłumnie furknęło do góry.
|
|
Zosia, stopami ledwie dotykając ziemi,
|
|
Zdawała się najwyżej bujać między niemi;
|
|
Przodem gołębie białe, które w biegu płoszy,
|
|
Leciały jak przed wozem bogini rozkoszy.
|
|
|
|
Zosia przez okno z krzykiem do alkowy wpadła,
|
|
I na kolanach ciotki zadyszana siadła;
|
|
Telimena, całując i głaszcząc pod brodę,
|
|
Z radością zważa dziecka żywość i urodę
|
|
(Bo prawdziwie kochała swą wychowanicę).
|
|
Ale znowu poważnie nastroiła lice,
|
|
Wstała i przechodząc się wszerz i wzdłuż alkowy,
|
|
Dzierżąc palec przy ustach, tymi rzekła słowy:
|
|
|
|
«Kochana Zosiu, już też całkiem zapominasz
|
|
I na stan, i na wiek twój: wszak to dziś zaczynasz
|
|
Rok czternasty. Czas rzucić indyki i kurki;
|
|
Fi! to godna zabawka dygnitarskiej córki!
|
|
I z umurzaną dziatwą chłopską już do woli
|
|
Napieściłaś się! Zosiu, patrząc serce boli:
|
|
Opaliłaś okropnie płeć, czysta Cyganka,
|
|
A chodzisz i ruszasz się jak parafijanka.
|
|
Już ja temu wszystkiemu na przyszłość zaradzę;
|
|
Od dziś zacznę, dziś ciebie na świat wyprowadzę,
|
|
Do salonu, do gości — gości mamy siła;
|
|
Patrzajżeż, ażebyś mnie wstydu nie zrobiła».
|
|
|
|
Zosia skoczyła z miejsca i klasnęła w dłonie,
|
|
I ciotce zawisnąwszy oburącz na łonie,
|
|
Płakała i śmiała się na przemian z radości.
|
|
«Ach ciociu, już tak dawno nie widziałam gości!
|
|
Od czasu, jak tu żyję z kury i indyki,
|
|
Jeden gość, co widziałam, to był gołąb dziki.
|
|
Już mi troszeczkę nudno tak siedzieć w alkowie;
|
|
Pan Sędzia nawet mówi, że to źle na zdrowie».
|
|
|
|
«Sędzia! — przerwała ciotka — ciągle mi dokuczał
|
|
Żeby cię na świat wywieść, ciągle pod nos mruczał
|
|
Że już jesteś dorosła: sam nie wie, co plecie,
|
|
Dziaduś, nigdy na wielkim niebywały świecie.
|
|
Ja wiem lepiej, jak długo trzeba się sposobić
|
|
Panience, by wyszedłszy na świat efekt zrobić.
|
|
Wiedz Zosiu, że kto rośnie na widoku ludzi,
|
|
Choć piękny, choć rozumny, efektów nie wzbudzi,
|
|
Gdy go wszyscy przywykną widzieć od maleńka;
|
|
Lecz niechaj ukształcona, dorosła panienka,
|
|
Nagle ni stąd, ni zowąd przed światem zabłyśnie,
|
|
Wtenczas każdy się do niej przez ciekawość ciśnie,
|
|
Wszystkie jej ruchy, rzuty oczu jej uważa,
|
|
Słowa jej podsłuchiwa i drugim powtarza;
|
|
A kiedy wejdzie w modę raz młoda osoba,
|
|
Każdy ją chwalić musi, choć i nie podoba.
|
|
Znaleźć się, spodziewam się, że umiesz: w stolicy
|
|
Urosłaś; choć dwa lata mieszkasz w okolicy,
|
|
Nie zapomniałaś jeszcze całkiem Petersburka.
|
|
No, Zosiu, toaletę rób, dostań tam z biurka,
|
|
Nagotowane znajdziesz wszystko do ubrania.
|
|
Spiesz się, bo lada chwila wrócą z polowania».
|
|
|
|
Wezwano pokojowę i służącą dziewkę,
|
|
W naczynie srebrne wody wylano konewkę.
|
|
Zosia, jak wróbel w piasku, trzepioce się, myje
|
|
Z pomocą sługi ręce, oblicze i szyję.
|
|
Telimena otwiera petersburskie składy,
|
|
Dobywa flaszki perfum, słoiki pomady,
|
|
Pokrapia Zosię wkoło wyborną perfumą,
|
|
(Woń napełniła izbę) włos namaszcza gumą.
|
|
Zosia kładnie pończoszki białe, ażurowe,
|
|
I trzewiki warszawskie białe, atłasowe.
|
|
Tymczasem pokojowa sznurowała stanik,
|
|
Potem rzuciła na gors pannie pudermanik;
|
|
Zaczęto przypieczone zbierać papiloty,
|
|
Pukle, że nazbyt krótkie, uwito w dwa sploty,
|
|
Zostawując na czole i skroniach włos gładki;
|
|
Pokojowa zaś świeżo zebrane bławatki
|
|
Uwiązawszy w plecionkę daje Telimenie,
|
|
Ta ją do głowy Zosi przyszpila uczenie,
|
|
Z prawej strony na lewo: kwiat od bladych włosów
|
|
Odbijał bardzo pięknie, jak od zboża kłosów!
|
|
Zdjęto puderman, całe ubranie gotowe.
|
|
Zosia białą sukienkę wrzuciła przez głowę,
|
|
Chusteczkę batystową białą w ręku zwija,
|
|
I tak cała wygląda biała jak lilija.
|
|
|
|
Poprawiwszy raz jeszcze i włosów, i stroju,
|
|
Kazano jej wzdłuż i wszerz przejść się po pokoju.
|
|
Telimena uważa znawczyni oczyma,
|
|
Musztruje siostrzenicę, gniewa się i zżyma;
|
|
Aż na dygnienie Zosi krzyknęła z rozpaczy:
|
|
«Ja nieszczęśliwa! Zosiu, widzisz co to znaczy
|
|
Żyć z gęśmi, z pastuchami! Tak nogi rozszerzasz
|
|
Jak chłopiec, okiem w prawo i w lewo uderzasz,
|
|
Czysta rozwódka!… Dygnij, patrz, jaka niezwinna!»
|
|
«Ach ciociu — rzekła smutnie Zosia — cóż ja winna!
|
|
Ciotka mnie zamykała; nie było z kim tańczyć,
|
|
Lubiłam z nudy ptastwo paść i dzieci niańczyć.
|
|
Ale poczekaj ciociu, niech no się pobawię
|
|
Trochę z ludźmi, obaczysz, jak się ja poprawię».
|
|
|
|
«Już — rzekła ciotka — z dwojga złego, lepiej z ptastwem,
|
|
Niż z tym, co u nas dotąd gościło plugastwem;
|
|
Przypomnij tylko sobie, kto tu u nas bywał:
|
|
Pleban, co pacierz mruczał lub w warcaby grywał,
|
|
I palestra z fajkami! To mi kawalery!
|
|
Nabrałabyś się od nich pięknej manijery.
|
|
Teraz to pokazać się jest przynajmniej komu,
|
|
Mamy przecież uczciwe towarzystwo w domu.
|
|
Uważaj dobrze, Zosiu, jest tu Hrabia młody,
|
|
Pan dobrze wychowany, krewny wojewody,
|
|
Pamiętaj być mu grzeczną».
|
|
|
|
Słychać rżenie koni
|
|
I gwar myśliwców; już są pod bramą: to oni!
|
|
Wziąwszy Zosię pod rękę pobiegła do sali.
|
|
Myśliwi na pokoje jeszcze nie wchadzali;
|
|
Musieli po komnatach odmieniać swą odzież,
|
|
Nie chcąc wniść do dam w kurtkach. Pierwsza wpadła młodzież,
|
|
Pan Tadeusz i Hrabia, co żywo przebrani.
|
|
|
|
Telimena sprawuje obowiązki pani,
|
|
Wita wchodzących, sadza, rozmową zabawia,
|
|
I siostrzenicę wszystkim z kolei przedstawia:
|
|
Naprzód Tadeuszowi, jako krewną bliską.
|
|
Zosia grzecznie dygnęła, on skłonił się nisko,
|
|
Chciał coś do niej przemówić, już usta otworzył:
|
|
Ale spojrzawszy w oczy Zosi, tak się strwożył,
|
|
Że stojąc niemy przed nią, to płonął, to bladnął;
|
|
Co było w jego sercu, on sam nie odgadnął.
|
|
Uczuł się nieszczęśliwym bardzo — poznał Zosię!
|
|
Po wzroście i po włosach światłych, i po głosie;
|
|
Tę kibić i tę główkę widział na parkanie,
|
|
Ten wdzięczny głos zbudził go dziś na polowanie.
|
|
|
|
Aż Wojski Tadeusza wyrwał z zamięszania;
|
|
Widząc, że bladnie i że na nogach się słania,
|
|
Radził mu odejść do swej izby dla spoczynku.
|
|
Tadeusz stanął w kącie, wsparł się na kominku,
|
|
Nic nie mówiąc — szerokie, obłędne źrenice
|
|
Obracał to na ciotkę, to na siostrzenicę.
|
|
Dostrzegła Telimena, iż pierwsze spojrzenie
|
|
Zosi tak wielkie na nim zrobiło wrażenie;
|
|
Nie odgadła wszystkiego, przecież pomięszana
|
|
Bawi gości, a z oczu nie spuszcza młodziana.
|
|
Wreszcie czas upatrzywszy ku niemu podbiega:
|
|
Czy zdrów? dlaczego smutny? pyta się, nalega,
|
|
Napomyka o Zosi, zaczyna z nim żarty;
|
|
Tadeusz nieruchomy, na łokciu oparty,
|
|
Nic nie gadając marszczył brwi i usta krzywił:
|
|
Tym bardziej Telimenę pomięszał i zdziwił.
|
|
Zmieniła więc natychmiast twarz i ton rozmowy,
|
|
Powstała zagniewana, i ostrymi słowy
|
|
Poczęła nań przymówki sypać i wyrzuty.
|
|
Porwał się i Tadeusz jak żądłem ukłuty,
|
|
Spojrzał krzywo, nie mówiąc ani słowa, splunął,
|
|
Krzesło nogą odepchnął i z pokoju runął,
|
|
Trzasnąwszy drzwi za sobą. Szczęściem, że tej sceny
|
|
Nikt z gości nie uważał oprócz Telimeny.
|
|
|
|
Wyleciawszy przez bramę, biegł prosto na pole.
|
|
Jak szczupak, gdy mu oścień skróś piersi przekole,
|
|
Pluska się i nurtuje, myśląc że uciecze,
|
|
Ale wszędzie żelazo i sznur z sobą wlecze:
|
|
Tak i Tadeusz ciągnął za sobą zgryzoty,
|
|
Suwając się przez rowy i skacząc przez płoty,
|
|
Bez celu i bez drogi; aż niemało czasu
|
|
Nabłąkawszy się, w końcu wszedł w głębinę lasu
|
|
I trafił, czy umyślnie, czyli też przypadkiem,
|
|
Na wzgórek, co był wczora szczęścia jego świadkiem,
|
|
Gdzie dostał ów bilecik, zadatek kochania,
|
|
Miejsce, jak wiemy, zwane *Świątynią dumania*.
|
|
|
|
Gdy okiem wkoło rzuca, postrzega: to ona!
|
|
Telimena, samotna, w myślach pogrążona,
|
|
Od wczorajszej postacią i strojem odmienna,
|
|
W bieliźnie, na kamieniu, sama jak kamienna;
|
|
Twarz schyloną w otwarte utuliła dłonie,
|
|
Choć nie słyszysz szlochania, znać, że we łzach tonie.
|
|
|
|
Daremnie broniło się serce Tadeusza;
|
|
Ulitował się, uczuł że go żal porusza.
|
|
Długo poglądał niemy, ukryty za drzewem,
|
|
Na koniec westchnął i rzekł sam do siebie z gniewem:
|
|
«Głupi! cóż ona winna, że się ja pomylił?»
|
|
Więc z wolna głowę ku niej zza drzewa wychylił —
|
|
Gdy nagle Telimena zrywa się z siedzenia,
|
|
Rzuca się w prawo, w lewo, skacze skróś strumienia,
|
|
Rozkrzyżowana, z włosem rozpuszczonym, blada,
|
|
Pędzi w las, podskakuje, przyklęka, upada,
|
|
I nie mogąc już powstać, kręci się po darni;
|
|
Widać z jej ruchów, w jakiej strasznej jest męczarni:
|
|
Chwyta się za pierś, szyję, za stopy, kolana.
|
|
Skoczył Tadeusz myśląc, że jest pomieszana
|
|
Lub ma wielką chorobę. Lecz z innej przyczyny
|
|
Pochodziły te ruchy.
|
|
|
|
U bliskiej brzeziny
|
|
Było wielkie mrowisko. Owad gospodarny
|
|
Snuł się wkoło po trawie, ruchawy i czarny.
|
|
Nie wiedzieć, czy z potrzeby czy z upodobania,
|
|
Lubił szczególnie zwiedzać *Świątynię dumania*;
|
|
Od stołecznego wzgórka aż po źródła brzegi
|
|
Wydeptał drogę, którą wiódł swoje szeregi.
|
|
Nieszczęściem, Telimena siedziała śród drożki:
|
|
Mrówki, znęcone blaskiem bieluchnej pończoszki,
|
|
Wbiegły, gęsto zaczęły łaskotać i kąsać,
|
|
Telimena musiała uciekać, otrząsać,
|
|
Na koniec na murawie siąść i owad łowić.
|
|
|
|
Nie mógł jej swej pomocy Tadeusz odmówić:
|
|
Oczyszczając sukienkę, aż do nóg się zniżył,
|
|
Usta trafem ku skroniom Telimeny zbliżył —
|
|
W tak przyjaznej postawie, choć nic nie mówili
|
|
O rannych kłótniach swoich, przecież się zgodzili;
|
|
I nie wiedzieć, jak długo trwałaby rozmowa,
|
|
Gdyby ich nie przebudził dzwonek z Soplicowa —
|
|
Hasło wieczerzy.
|
|
|
|
Pora powracać do domu,
|
|
Zwłaszcza że słychać było opodal trzask łomu.
|
|
Może szukają? razem wracać nie wypada;
|
|
Więc Telimena w prawo pod ogród się skrada,
|
|
A Tadeusz na lewo biegł do wielkiej drogi.
|
|
Oboje w tym odwrocie mieli nieco trwogi:
|
|
Telimenie zdało się, że raz spoza krzaka
|
|
Błysła zakapturzona, chuda twarz Robaka;
|
|
Tadeusz widział dobrze, jak mu raz i drugi
|
|
Pokazał się na lewo cień biały i długi,
|
|
Co to było, nie wiedział, ale miał przeczucie,
|
|
Że to był Hrabia w długim, angielskim surducie.
|
|
|
|
Wieczerzano w zamczysku. Uparty Protazy,
|
|
Nie dbając na wyraźne Sędziego zakazy,
|
|
W niebytność państwa znowu do zamku szturmował,
|
|
I kredens doń (jak mówi) zaintromitował.
|
|
|
|
Goście weszli w porządku i stanęli kołem;
|
|
Podkomorzy najwyższe brał miejsce za stołem:
|
|
Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt należy,
|
|
Idąc kłaniał się damom, starcom i młodzieży;
|
|
Kwestarz nie był u stołu; miejsce bernardyna,
|
|
Po prawej stronie męża, ma Podkomorzyna,
|
|
Sędzia, kiedy już gości jak trzeba ustawił,
|
|
Żegnając po łacinie, stół pobłogosławił.
|
|
Mężczyznom dano wódkę; za czym wszyscy siedli,
|
|
I chłodnik zabielany milcząc żwawo jedli.
|
|
|
|
Po chłodniku szły raki, kurczęta, szparagi,
|
|
W towarzystwie kielichów węgrzyna, malagi.
|
|
Jedzą, piją, a milczą wszyscy. Nigdy pono,
|
|
Od czasu jako mury zamku podźwigniono,
|
|
Który uraczał hojnie tylu szlachty bratów,
|
|
Tyle wesołych słyszał i odbił wiwatów,
|
|
Nie pamiętano takiej posępnej wieczerzy;
|
|
Tylko pukanie korków i brzęki talerzy,
|
|
Odbijała zamkowa sień wielka i pusta:
|
|
Rzekłbyś, iż zły duch gościom zasznurował usta.
|
|
|
|
Mnogie były powody milczenia. Myśliwi
|
|
Powrócili z ostępu dosyć gadatliwi,
|
|
Lecz gdy zapał ochłonął, myśląc nad obławą,
|
|
Postrzegają, że wyszli z niej z niewielką sławą:
|
|
Trzebaż było, ażeby jeden kaptur popi,
|
|
Wyrwawszy się Bóg wie skąd, jak Filip z konopi,
|
|
Przepisał wszystkich strzelców powiatu? O wstydzie!
|
|
Cóż o tym będą gadać w Oszmianie i Lidzie,
|
|
Które od wieków walczą z tutejszym powiatem
|
|
O pierwszeństwo w strzelectwie? Myślili więc nad tem.
|
|
|
|
Zaś Asesor i Rejent, prócz wspólnych niechęci,
|
|
Świeżą hańbę swych chartów mieli na pamięci.
|
|
W oczach im stoi niecny kot: skoki wyciąga,
|
|
I omykiem spod gaju kiwając urąga,
|
|
I tym omykiem ćwiczy po sercach jak biczem…
|
|
Siedzieli z pochylonym ku misie obliczem.
|
|
Asesor nowe jeszcze miał powody żalów,
|
|
Patrząc na Telimenę i na swych rywalów.
|
|
|
|
Do Tadeusza siedzi Telimena bokiem,
|
|
Pomięszana, zaledwie śmie nań rzucić okiem;
|
|
Chciała zasępionego Hrabiego zabawić,
|
|
Wyzwać w dłuższą rozmowę, w lepszy humor wprawić;
|
|
Bo Hrabia dziwnie kwaśny powrócił z przechadzki
|
|
A raczej, jako myślił Tadeusz, z zasadzki.
|
|
Słuchając Telimeny, czoło podniósł hardo,
|
|
Brwi zmarszczył, spojrzał na nią ledwie nie z pogardą;
|
|
Potem przysiadł się, jak mógł najbliżej, do Zosi,
|
|
Nalewa jej do szklanki, talerze przynosi,
|
|
Prawi tysiąc grzeczności, kłania się, uśmiécha,
|
|
Czasem oczy wywraca i głęboko wzdycha.
|
|
Widać przecież, pomimo tak zręczne łudzenie,
|
|
Że umizgał się tylko na złość Telimenie:
|
|
Bo głowę odwracając, niby nieumyślnie,
|
|
Coraz ku Telimenie groźnym okiem błyśnie.
|
|
|
|
Telimena nie mogła pojąć, co to znaczy;
|
|
Ruszywszy ramionami, myśliła: dziwaczy!
|
|
Wreszcie nowym zalotom Hrabiego dość rada,
|
|
Zwróciła się do swego drugiego sąsiada.
|
|
|
|
Tadeusz też posępny, nic nie jadł, nic nie pił,
|
|
Zdawał się słuchać rozmów, oczy w talerz wlepił;
|
|
Telimena mu leje wino, on się gniewa
|
|
Na natrętność; pytany o zdrowie — poziewa.
|
|
Ma za złe (tak się zmienił jednego wieczora),
|
|
Że Telimena zbytnie do zalotów skora;
|
|
Gorszy się, że jej suknia tak wcięta głęboko,
|
|
Nieskromnie — a dopiero, kiedy podniósł oko!
|
|
Aż przeląkł się; bystrzejsze teraz miał źrenice.
|
|
Ledwie spojrzał w rumiane Telimeny lice,
|
|
Odkrył od razu wielką, straszną tajemnicę —
|
|
Przebóg! naróżowana!
|
|
|
|
Czy róż w złym gatunku,
|
|
Czy jakoś na obliczu przetarł się z trafunku:
|
|
Gdzieniegdzie zrzedniał, na wskroś grubszą płeć odsłania…
|
|
Może to sam Tadeusz, w *Świątyni dumania*,
|
|
Rozmawiając za blisko, omusknął z bielidła
|
|
Karmin lżejszy od pyłków motylego skrzydła;
|
|
Telimena wracała nazbyt śpieszno z lasu,
|
|
I poprawić kolory swe nie miała czasu:
|
|
Około ust szczególnie widne były piegi.
|
|
Nuż oczy Tadeusza, jako chytre szpiegi,
|
|
Odkrywszy jedną zdradę, poczną w kolej zwiedzać
|
|
Resztę wdzięków i wszędzie jakiś fałsz wyśledzać:
|
|
Dwóch zębów brakuje w ustach; na czole, na skroni
|
|
Zmarszczki; tysiąc zmarszczków pod brodą się chroni!
|
|
|
|
Niestety! Czuł Tadeusz, jak jest niepotrzebnie
|
|
Rzecz piękną nazbyt ściśle zważać; jak haniebnie,
|
|
Być szpiegiem swej kochanki; nawet jak szkaradnie,
|
|
Odmieniać smak i serce — lecz któż sercem władnie?
|
|
Darmo chce brak miłości zastąpić sumnieniem,
|
|
Chłód duszy ogrzać znowu jej wzroku promieniem:
|
|
Już ten wzrok, jako księżyc światły a bez ciepła,
|
|
Błyskał po wierzchu duszy, która do dna krzepła.
|
|
Takie robiąc sam w sobie wyrzuty i skargi,
|
|
Pochylił w talerz głowę, milczał i gryzł wargi.
|
|
|
|
Tymczasem zły duch nową pokusą go wabi,
|
|
Podsłuchiwać, co Zosia mówiła do Hrabi.
|
|
Dziewczyna, uprzejmością Hrabiego ujęta,
|
|
Zrazu rumieniła się, spuściwszy oczęta,
|
|
Potem śmiać się zaczęli, w końcu rozmawiali
|
|
O jakimś niespodzianym w ogrodzie spotkaniu,
|
|
O jakimś po łopuchach i grzędach stąpaniu,
|
|
Tadeusz, wyciągnąwszy co najdłużej uszy,
|
|
Połykał gorzkie słowa i przetrawiał w duszy.
|
|
Okropną miał biesiadę. Jak w ogrodzie żmija
|
|
Dwoistym żądłem zioło zatrute wypija,
|
|
Potem skręci się w kłębek i na drodze legnie,
|
|
Grożąc stopie, co na nią nieostrożnie biegnie:
|
|
Tak Tadeusz, opiły trucizną zazdrości,
|
|
Zdawał się obojętny, a pękał ze złości.
|
|
|
|
W najweselszym zebraniu, niech się kilku gniewa,
|
|
Zaraz się ich ponurość na resztę rozlewa:
|
|
Strzelcy dawniej milczeli; druga stołu strona
|
|
Umilkła, Tadeusza żółcią zarażona.
|
|
|
|
Nawet pan Podkomorzy nadzwyczaj ponury,
|
|
Nie miał ochoty gadać, widząc swoje córy,
|
|
Posażne i nadobne panny, w wieku kwiecie,
|
|
Zdaniem wszystkich najpierwsze partyje w powiecie,
|
|
Milczące, zaniedbane od milczącej młodzi.
|
|
Gościnnego Sędziego również to obchodzi;
|
|
Wojski zaś, uważając że tak wszyscy milczą,
|
|
Nazywał tę wieczerzę nie polską, lecz wilczą.
|
|
|
|
Hreczecha na milczenie miał słuch bardzo czuły.
|
|
Sam gawęda, i lubił niezmiernie gaduły.
|
|
Nie dziw! Ze szlachtą strawił życie na biesiadach,
|
|
Na polowaniach, zjazdach, sejmikowych radach:
|
|
Przywykł, żeby mu zawsze coś bębniło w uchu,
|
|
Nawet wtenczas, gdy milczał lub z placką za muchą
|
|
Skradał się, lub zamknąwszy oczy siadał marzyć;
|
|
W dzień szukał rozmów, w nocy musiano mu gwarzyć
|
|
Pacierze różańcowe albo gadać bajki.
|
|
Stąd też nieprzyjacielem zabitym był fajki,
|
|
Wymyślonej od Niemców, by nas zcudzoziemczyć;
|
|
Mawiał: Polskę oniemić, jest to Polskę zniemczyć.
|
|
Starzec, wiek przegwarzywszy, chciał spoczywać w gwarze;
|
|
Milczenie go budziło ze snu: tak młynarze,
|
|
Uśpieni kół turkotem, ledwie staną osie,
|
|
Budzą się krzycząc z trwogą: «A słowo stało się…»
|
|
|
|
Wojski ukłonem dawał znak Podkomorzemu,
|
|
A ręką od ust lekko skinął ku Sędziemu,
|
|
Prosząc o głos. Panowie na ten ukłon niemy
|
|
Odkłonili się oba, co znaczy: prosiemy.
|
|
Wojski zagaił.
|
|
|
|
«Śmiałbym upraszać młodzieży,
|
|
Ażeby po staremu bawić u wieczerzy,
|
|
Nie milczeć i żuć: czy my ojce kapucyni?
|
|
Kto milczy między szlachtą, to właśnie tak czyni,
|
|
Jako myśliwiec, który nabój rdzawi w strzelbie.
|
|
Dlatego ja rozmowność naszych przodków wielbię:
|
|
Po łowach szli do stołu, nie tylko by jadać,
|
|
Ale aby nawzajem mogli się wygadać,
|
|
Co każdy miał na sercu; nagany, pochwały
|
|
Strzelców i obławników, ogary, wystrzały
|
|
Wywoływano na plac; powstawała wrzawa,
|
|
Miła uchu myśliwców jak druga obława.
|
|
Wiem, wiem, o co wam idzie. Ta czarnych trosk chmura
|
|
Pono z Robakowego wzniosła się kaptura!
|
|
Wstydzicie się swych pudeł! Niech was wstyd nie pali:
|
|
Znałem myśliwych lepszych od was, a chybiali;
|
|
Trafiać, chybiać, poprawiać, to kolej strzelecka.
|
|
Ja sam, chociaż ze strzelbą włóczę się od dziecka,
|
|
Chybiałem; chybiał sławny ów strzelec Tułoszczyk,
|
|
Nawet nie zawsze trafiał pan Rejtan nieboszczyk.
|
|
O Rejtanie opowiem później. Co się tycze
|
|
Wypuszczenia z obławy, że oba panicze
|
|
Zwierzowi jak należy kroku nie dostali,
|
|
Choć mieli oszczep w ręku: tego nikt nie chwali
|
|
Ani gani. Bo zmykać, mając nabój w rurze,
|
|
Znaczyło po staremu być tchórzem nad tchórze;
|
|
Toż wystrzelić na oślep (jak to robi wielu),
|
|
Nie przypuściwszy źwierza, nie wziąwszy do celu,
|
|
Jest rzecz haniebna; ale kto dobrze wymierzy,
|
|
Kto przypuści do siebie źwierza jak należy,
|
|
Jeśli chybił, cofnąć się może bez sromoty,
|
|
Albo walczyć oszczepem — lecz z własnej ochoty,
|
|
A nie z musu: gdyż oszczep strzelcom poruczony
|
|
Nie dla natarcia, ale tylko dla obrony.
|
|
Tak było po staremu. A więc mnie zawierzcie,
|
|
I waszej rejterady do serca nie bierzcie,
|
|
Kochany Tadeuszku i wielmożny grafie;
|
|
Ilekroć zaś wspomnicie o dzisiejszym trafie,
|
|
Wspomnijcie też starego Wojskiego przestrogę:
|
|
Nigdy jeden drugiemu nie zachodzić w drogę,
|
|
Nigdy we dwóch nie strzelać do jednej źwierzyny».
|
|
|
|
Właśnie Wojski wymawiał to słowo: *źwierzyny*,
|
|
Gdy Asesor półgębkiem podszepnął: *dziewczyny*;
|
|
«Brawo!» krzyknęła młodzież, powstał szmer i śmiechy;
|
|
Powtarzano z kolei przestrogę Hreczechy,
|
|
Mianowicie ostatnie słowo; ci *źwierzyny*,
|
|
A drudzy, w głos śmiejąc się, krzyczeli: *dziewczyny*.
|
|
Rejent szepnął: *kobiety*, Asesor: *kokiety*,
|
|
Utkwiwszy w Telimenie oczy jak sztylety.
|
|
|
|
Nie myślił wcale Wojski przymawiać nikomu,
|
|
Ani uważał, co tam szepczą po kryjomu;
|
|
Rad bardzo, że mógł damy i młodzież rozśmieszyć,
|
|
Zwrócił się ku myśliwcom, chcąc i tych pocieszyć;
|
|
I zaczął, nalewając sobie kielich wina:
|
|
|
|
«Nadaremnie oczyma szukam bernardyna;
|
|
Chciałbym mu opowiedzieć wypadek ciekawy,
|
|
Podobny do zdarzenia dzisiejszej obławy.
|
|
Klucznik mówił, że tylko znał jednego człeka,
|
|
Co tak celnie jak Robak mógł strzelić z daleka;
|
|
Ja zaś znałem drugiego: równie trafnym strzałem
|
|
Ocalił on dwóch panów; sam ja to widziałem,
|
|
Kiedy do nalibockich zaciągnęli lasów
|
|
Tadeusz Rejtan poseł i książę Denassów.
|
|
Nie zazdrościli sławie szlachcica panowie;
|
|
Owszem, u stołu pierwsi wnieśli jego zdrowie,
|
|
Nadawali mu wielkich prezentów bez liku,
|
|
I skórę zabitego dzika. O tym dziku
|
|
I o strzale, powiem wam jak naoczny świadek:
|
|
Bo to był dzisiejszemu podobny przypadek,
|
|
A zdarzył się największym strzelcom za mych czasów,
|
|
Posłowi Rejtanowi i księciu Denassów».
|
|
|
|
A wtem ozwał się Sędzia nalewając czaszę:
|
|
«Piję zdrowie Robaka, Wojski, w ręce wasze!
|
|
Jeśli datkiem nie możem kwestarza zbogacić,
|
|
Postaramy się przecież za proch mu zapłacić:
|
|
Uręczamy, że niedźwiedź zabity dziś w boru
|
|
Przez dwa lata wystarczy na kuchnię klasztoru.
|
|
Lecz skóry księdzu nie dam: lub gwałtem zabiorę,
|
|
Albo ją mnich ustąpić musi przez pokorę,
|
|
Albo ją kupię choćby dziesiątkiem soboli.
|
|
Skórą tą rozrządzimy wedle naszej woli:
|
|
Pierwszy wieniec i sławę już wziął sługa boży;
|
|
Skórę jaśnie wielmożny pan nasz Podkomorzy
|
|
Temu da, kto na drugą nagrodę zasłużył».
|
|
|
|
Podkomorzy pogładził czoło i brwi zmrużył;
|
|
Strzelcy zaczęli szemrać, każdy coś powiadał:
|
|
Tamten jak źwierza znalazł, ten jak ranę zadał,
|
|
Tamten psiarnię zawołał, ów źwierza nawrócił
|
|
Znowu w ostęp. Asesor z Rejentem się kłócił,
|
|
Jeden wielbiąc przymioty swojej Sanguszkówki,
|
|
Drugi bałabanowskiej swej Sagalasówki.
|
|
|
|
«Sędzio sąsiedzie — wreszcie wyrzekł Podkomorzy —
|
|
Pierwszą nagrodę słusznie zyskał sługa boży;
|
|
Lecz niełacno rozsądzić, kto jest po nim drugi,
|
|
Bo wszyscy zdają mi się mieć równe zasługi,
|
|
Wszyscy równi zręcznością, biegłością i męstwem.
|
|
Przecież dwóch dziś odznaczył los niebezpieczeństwem.
|
|
Dwaj byli niedźwiedziego najbliżsi pazura:
|
|
Tadeusz i pan Hrabia; im należy skóra.
|
|
Pan Tadeusz ustąpi (jestem tego pewny),
|
|
Jako młodszy i jako gospodarza krewny;
|
|
Więc spolia opima weźmiesz, mości Hrabia:
|
|
Niech ten łup twą strzelecką komnatę ozdabia,
|
|
Niechaj pamiątką będzie dzisiejszej zabawy,
|
|
Godłem szczęścia łowczego, bodźcem przyszłej sławy».
|
|
|
|
Umilknął wesół, myśląc, że Hrabię ucieszył;
|
|
Nie wiedział, jak boleśnie serce jego przeszył.
|
|
Bo Hrabia, na strzeleckiej komnaty wspomnienie,
|
|
Mimowolnie wzrok podniósł: a te łby jelenie,
|
|
Te gałęziste rogi, jakby las wawrzynów
|
|
Zasiany ręką ojców na wieńce dla synów,
|
|
Te rzędami portretów zdobione filary,
|
|
Ten w sklepieniu błyszczący herb Półkozic stary,
|
|
Ozwały się doń zewsząd głosami przeszłości.
|
|
Zbudził się z marzeń, wspomniał gdzie, u kogo gości:
|
|
Dziedzic Horeszków, gościem śród swych własnych progów,
|
|
Biesiadnikiem Sopliców, swych odwiecznych wrogów!
|
|
A przy tym zawiść, którą czuł dla Tadeusza,
|
|
Tym mocniej Hrabię przeciw Soplicom porusza.
|
|
|
|
Rzekł więc z gorzkim uśmiechem: «Mój domek zbyt mały,
|
|
Nie ma godnego miejsca na dar tak wspaniały;
|
|
Niech lepiej niedźwiedź czeka pośród tych rogaczy,
|
|
Aż mi go Sędzia razem z zamkiem oddać raczy».
|
|
|
|
Podkomorzy zgadując, na co się zanosi,
|
|
Zadzwonił w tabakierkę złotą, o głos prosi.
|
|
«Godzieneś pochwał — rzecze — Hrabio, mój sąsiedzie,
|
|
Że dbasz o interesa nawet przy obiedzie,
|
|
Nie tak jak modni wieku twojego panicze,
|
|
Żyjący bez rachunku. Ja tuszę i życzę
|
|
Zgodą zakończyć moje sądy podkomorskie.
|
|
Dotąd jedyna trudność jest o fundum dworskie:
|
|
Mam już projekt zamiany, fundum wynagrodzić
|
|
Ziemią, w sposób następny…» Tu zaczął wywodzić
|
|
Porządnie (jak zwykł zawsze) plan przyszłej zamiany.
|
|
Już był w połowie rzeczy: gdy ruch niespodziany
|
|
Wszczął się na końcu stoła. Jedni coś postrzegli,
|
|
Wskazują palcem; drudzy oczyma tam biegli,
|
|
Aż wreszcie wszystkie głowy, jak kłosy schylone
|
|
Wstecznym wiatrem, w przeciwną zwróciły się stronę
|
|
W kąt.
|
|
|
|
Z kąta, kędy wisiał portret nieboszczyka,
|
|
Ostatniego z rodziny Horeszków Stolnika,
|
|
Z małych drzwiczek, ukrytych pomiędzy filary,
|
|
Wysunęła się cicho postać, na kształt mary:
|
|
Gerwazy; poznano go po wzroście, po licach,
|
|
Po srebrzystych na żółtej kurcie Półkozicach.
|
|
Stąpał jako słup prosto, niemy i surowy,
|
|
Nie zdjąwszy czapki, nawet nie schyliwszy głowy;
|
|
W ręku trzymał błyszczący klucz jakby puginał,
|
|
Odemknął szafę i w niej coś kręcić zaczynał.
|
|
|
|
Stały w dwóch kątach sieni, wsparte o filary,
|
|
Dwa kurantowe, w szafach zamknięte zegary;
|
|
Dziwaki stare, dawno ze słońcem w niezgodzie,
|
|
Południe wskazywały często o zachodzie.
|
|
Gerwazy nie przybrał się machiny naprawić,
|
|
Ale bez nakręcenia nie chciał jej zostawić:
|
|
Dręczył kluczem zegary każdego wieczora;
|
|
Właśnie teraz przypadła nakręcania pora.
|
|
Gdy Podkomorzy sprawą zajmował uwagę
|
|
Stron interesowanych, on pociągnął wagę:
|
|
Zgrzytnęły wyszczerbionym zębem koła rdzawe,
|
|
Wzdrygnął się Podkomorzy i przerwał rozprawę.
|
|
«Bracie — rzekł — odłóż nieco twą pilną robotę»
|
|
I kończył plan zamiany. Lecz Klucznik na psotę
|
|
Jeszcze silniej pociągnął drugiego ciężaru;
|
|
I wnet gil, który siedział na wierzchu zegaru,
|
|
Trzepiocąc skrzydłem zaczął ciąć kurantów nuty.
|
|
Ptak sztucznie wyrobiony, szkoda, że zepsuty,
|
|
Ząjąkał się i piszczał, im dalej, tym gorzéj.
|
|
Goście w śmiech; musiał przerwać znowu Podkomorzy.
|
|
«Mości Kluczniku — krzyknął — lub raczej puszczyku,
|
|
Jeśli dziób twój szanujesz, dość mi tego krzyku».
|
|
|
|
Ale Gerwazy groźbą wcale się nie strwożył;
|
|
Prawą rękę poważnie na zegar położył,
|
|
A lewą wziął się pod bok. Tak oburącz wsparty,
|
|
«Podkomorzeńku! — krzyknął — wolne pańskie żarty,
|
|
Wróbel mniejszy niż puszczyk, a na swoich wiorach
|
|
Śmielszy jest aniżeli puszczyk w cudzych dworach:
|
|
Co Klucznik to nie puszczyk; kto w cudze poddasze
|
|
Nocą włazi, ten puszczyk, i ja go wystraszę».
|
|
«Za drzwi z nim!» Podkomorzy krzyknął.
|
|
|
|
«Panie Hrabia! —
|
|
Zawołał Klucznik — widzisz pan, co się wyrabia.
|
|
Czy nie dosyć się jeszcze pański honor plami,
|
|
Że pan jadasz i pijasz z tymi Soplicami;
|
|
Trzebaż jeszcze, aby mnie, zamku urzędnika,
|
|
Gerwazego Rembajłę, Horeszków Klucznika,
|
|
Lżyć w domu panów moich? i panże to zniesie!»
|
|
Wtem Protazy zawołał trzykroć: «Uciszcie się!
|
|
Na ustęp! Ja, Protazy Baltazar Brzechalski,
|
|
Dwojga imion, generał niegdyś trybunalski,
|
|
Vulgo Woźny, woźnieńską obdukcyją robię
|
|
I wizyją formalną, zamawiając sobie
|
|
Urodzonych tu wszystkich obecnych świadectwo,
|
|
I pana Asesora wzywając na śledztwo,
|
|
Z powodu wielmożnego Sędziego Soplicy:
|
|
O inkursyją, to jest o najazd granicy,
|
|
Gwałt zamku, w którym Sędzia dotąd prawnie włada,
|
|
Czego dowodem jawnym jest, że w zamku jada».
|
|
«Brzechaczu! — wrzasnął Klucznik — ja cię wnet nauczę!»
|
|
I dobywszy zza pasa swe żelazne klucze,
|
|
Okręcił wkoło głowy, puścił z całej mocy.
|
|
Pęk żelaza wyleciał jako kamień z procy,
|
|
Pewnie łeb Protazemu rozbiłby na ćwierci;
|
|
Szczęściem, schylił się Woźny i wydarł się śmierci.
|
|
|
|
Porwali się z miejsc wszyscy; chwilę była głucha
|
|
Cichość, aż Sędzia krzyknął: «W dyby tego zucha!
|
|
Hola, chłopcy!» — i czeladź rzuciła się żwawo
|
|
Ciasnym przejściem pomiędzy ścianami i ławą.
|
|
Lecz Hrabia krzesłem w środku zagrodził im drogę
|
|
I na tym szańcu słabym utwierdziwszy nogę,
|
|
«Wara! — zawołał — Sędzio! nie wolno nikomu
|
|
Krzywdzić sługę mojego w moim własnym domu:
|
|
Kto ma na starca skargę, niech mi ją przełoży».
|
|
|
|
Zyzem w oczy Hrabiemu spojrzał Podkomorzy:
|
|
«Bez waścinej pomocy ukarać potrafię
|
|
Zuchwałego szlachetkę; a waść, mości grafie,
|
|
Przed dekretem ten zamek za wcześnie przywłaszczasz:
|
|
Nie wać tu jesteś panem, nie wać nas ugaszczasz.
|
|
Siedź cicho, jakeś siedział; jeśli siwej głowy
|
|
Nie czcisz, to szanuj pierwszy urząd powiatowy».
|
|
|
|
«Co mi? — odmruknął Hrabia — dość już tej gawędy;
|
|
Nudźcie drugich waszymi względy i urzędy!
|
|
Dość już głupstwa zrobiłem, wdając się z waćpaństwem
|
|
W pijatyki, które się kończą grubijaństwem;
|
|
Zdacie mi sprawę z mego honoru obrazy.
|
|
Do widzenia po trzeźwu; pójdź za mną, Gerwazy!»
|
|
|
|
Nigdy się odpowiedzi takiej nie spodziewał
|
|
Podkomorzy. Właśnie swój kieliszek nalewał;
|
|
Gdy zuchwalstwem Hrabiego rażony jak gromem,
|
|
Oparłszy się o kielich butlem nieruchomym,
|
|
Głowę wyciągnął na bok i ucha przyłożył,
|
|
Oczy rozwarł szeroko, usta wpół otworzył;
|
|
Milczał, lecz kielich w ręku tak potężnie cisnął,
|
|
Że szkło dźwięknąwszy pękło, płyn w oczy mu prysnął.
|
|
Rzekłbyś, że z winem ognia w duszę się nalało:
|
|
Tak oblicze spłonęło, tak oko pałało.
|
|
Zerwał się mówić; pierwsze słowo niewyraźnie
|
|
Mleł w ustach; aż przez zęby wyleciało: «Błaźnie!
|
|
Grafiątko! ja cię! Tomasz, karabelę! Ja tu
|
|
Nauczę ciebie mores, błaźnie, daj go katu!
|
|
Względy, urzędy nudzą, uszko delikatne!
|
|
Ja cię tu zaraz po tych zauszniczkach płatnę.
|
|
Fora za drzwi! Do korda! Tomasz, karabelę!»
|
|
|
|
Wtem do Podkomorzego skoczą przyjaciele;
|
|
Sędzia porwał mu rękę: «Stój pan, to rzecz nasza,
|
|
Mnie tu naprzód wyzwano. Protazy, pałasza!
|
|
Puszczę go w taniec jako niedźwiadka na kiju».
|
|
Lecz Tadeusz Sędziego wstrzymał: «Panie stryju,
|
|
Wielmożny Podkomorzy, czyż się państwu godzi
|
|
Wdawać się z tym fircykiem; czy tu nie ma młodzi?
|
|
Na mnie to zdajcie: ja go należycie skarcę.
|
|
A waszeć, panie śmiałku, co wyzywasz starce,
|
|
Obaczym, czyli jesteś tak strasznym rycerzem:
|
|
Rozprawimy się jutro, plac i broń wybierzem;
|
|
Dziś uchodź, pókiś cały».
|
|
|
|
Dobra była rada:
|
|
Klucznik i Hrabia wpadli w obroty nie lada.
|
|
Przy wyższym końcu stoła wrzał tylko krzyk wielki,
|
|
Ale z ostrego końca latały butelki
|
|
Koło Hrabiego głowy. Strwożone kobiety
|
|
W prośby, w płacz; Telimena, krzyknąwszy: «Niestety!»
|
|
Wzniosła oczy, powstała, i padła zemdlona,
|
|
I przechyliwszy szyję przez Hrabi ramiona,
|
|
Na pierś jego złożyła swe piersi łabędzie.
|
|
Hrabia, choć zagniewany, wstrzymał się w zapędzie,
|
|
Zaczął cucić, ocierać.
|
|
|
|
Tymczasem Gerwazy,
|
|
Wystawiony na stołków i butelek razy,
|
|
Już zachwiał się, już czeladź zakasawszy pięście
|
|
Rzucała się nań zewsząd hurmem: gdy na szczęście
|
|
Zosia, widząc szturm, skoczy, i litością zdjęta
|
|
Zasłania starca, na krzyż rozpiąwszy rączęta.
|
|
Wstrzymali się; Gerwazy z wolna ustępował,
|
|
Zniknął z oczu, szukano, gdzie się pod stół schował:
|
|
Gdy nagle, z drugiej strony, wyszedł jak spod ziemi,
|
|
Podniósłszy w górę ławę ramiony silnemi,
|
|
Okręcił się jak wiatrak, oczyścił pół sieni,
|
|
Wziął Hrabię; i tak oba, ławą zasłonieni,
|
|
Cofali się ku drzwiczkom; już dochodzą progów:
|
|
Gerwazy stanął, jeszcze raz spojrzał na wrogów.
|
|
Dumał chwilę, niepewny, czy cofać się zbrojnie,
|
|
Czyli z nowym orężem szukać szczęścia w wojnie:
|
|
Obrał drugie. Już ławę jak taran murowy
|
|
W tył dźwignął dla zamachu; już ugiąwszy głowy,
|
|
Z wypiętą na przód piersią, z podniesioną nogą,
|
|
Miał wpaść… ujrzał Wojskiego, uczuł w sercu trwogę.
|
|
|
|
Wojski, cicho siedzący z przymrużonym okiem,
|
|
Zdawał się pogrążony w dumaniu głębokiem.
|
|
Dopiero, gdy się Hrabia z Podkomorzym skłócił:
|
|
I Sędziemu pogroził, Wojski głowę zwrócił,
|
|
Zażył dwakroć tabaki i przetarł powieki.
|
|
Chociaż Wojski Sędziemu był krewny daleki,
|
|
Ale w gościnnym jego domu zamieszkały,
|
|
O zdrowie przyjaciela był niezmiernie dbały.
|
|
Przypatrywał się zatem z ciekawością walce;
|
|
Wyciągnął z lekka na stół rękę, dłoń i palce,
|
|
Położył nóż na dłoni, trzonkiem do paznokcia
|
|
Indeksu, a żelazem zwrócony do łokcia;
|
|
Potem rękę w tył nieco wychyloną kiwał,
|
|
Niby bawiąc się: lecz się w Hrabiego wpatrywał.
|
|
|
|
Sztuka rzucania nożów, straszna w ręcznej bitwie,
|
|
Już była zaniedbana podówczas na Litwie,
|
|
Znajoma tylko starym; Klucznik jej próbował
|
|
Nieraz w zwadach karczemnych, Wojski w niej celował:
|
|
Widać z zamachu ręki, że silnie uderzy,
|
|
A z oczu łacno zgadnąć, że w Hrabiego mierzy
|
|
(Ostatniego z Horeszków, chociaż po kądzieli),
|
|
Mniej baczni młodzi ruchów starca nie pojęli:
|
|
Gerwazy zbladnął, ławą Hrabiego zakłada,
|
|
Cofa się ku drzwiom. «Łapaj!» krzyknęła gromada.
|
|
|
|
Jako wilk, obskoczony znienacka przy ścierwie,
|
|
Rzuca się oślep w zgraję, co mu ucztę przerwie;
|
|
Już goni, ma ją szarpać: wtem śród psiego wrzasku
|
|
Trzasło ciche półkurcze; wilk zna je po trzasku,
|
|
Śledzi okiem, postrzega, że z tyłu, za charty,
|
|
Myśliwiec wpół schylony, na kolanie wsparty,
|
|
Rurą ku niemu wije i już cyngla tyka.
|
|
Wilk uszy spuszcza, ogon podtuliwszy, zmyka;
|
|
Psiarnia z tryumfującym rzuca się hałasem
|
|
I skubie go po kudłach; zwierz zwraca się czasem,
|
|
Spojrzy, klapnie paszczęką i białych kłów zgrzytem
|
|
Ledwie pogrozi; psiarnia pierzcha ze skowytem:
|
|
Tak i Gerwazy z groźną cofał się postawą,
|
|
Wstrzymując napastników oczyma i ławą,
|
|
Aż razem z Hrabią wpadli w głąb ciemnej framugi.
|
|
|
|
«Łapaj!» krzykniono znowu. Tryumf był nie długi:
|
|
Bo nad głowami tłumu Klucznik niespodzianie
|
|
Ukazał się na chórze, przy starym organie,
|
|
I z trzaskiem jął wyrywać ołowiane rury.
|
|
Wielką by klęskę zadał, uderzając z góry:
|
|
Ale już goście tłumnie wychodzili z sieni;
|
|
Nie śmieli kroku dostać słudzy potrwożeni
|
|
I chwytając naczynia w ślad panów uciekli,
|
|
Nawet nakrycia z częścią sprzętów się wyrzekli.
|
|
|
|
Któż ostatni, nie dbając na groźby i razy,
|
|
Ustąpił z placu bitwy? Brzechalski Protazy.
|
|
On, za krzesłem Sędziego stojąc niewzruszenie,
|
|
Ciągnął woźnieńskim głosem swoje oświadczenie,
|
|
Aż skończył i z pustego zszedł pobojowiska,
|
|
Kędy zostały trupy, ranni i zwaliska.
|
|
|
|
W ludziach straty nie było. Ale wszystkie ławy
|
|
Miały zwichnione nogi; stół także kulawy,
|
|
Obnażony z obrusa, poległ na talerzach
|
|
Zlanych winem, jak rycerz na krwawych puklerzach,
|
|
Między licznymi kurcząt i jendyków ciały,
|
|
W których piersi widelce świeżo wbite tkwiały.
|
|
|
|
Po chwili w Horeszkowskim samotnym budynku
|
|
Wszystko do zwyczajnego wracało spoczynku.
|
|
Mrok zgęstniał; reszty pańskiej wspaniałej biesiady
|
|
Leżą, podobne uczcie nocnej, gdzie na Dziady
|
|
Zgromadzać się zaklęte mają nieboszczyki.
|
|
Już na poddaszu trzykroć krzyknęły puszczyki
|
|
Jak guślarze: zdają się witać wschód miesiąca,
|
|
Którego postać oknem spadła na stół drżąca,
|
|
Niby dusza czyscowa; z podziemu, przez dziury,
|
|
Wyskakiwały na kształt potępieńców szczury:
|
|
Gryzą, piją; czasami w kącie zapomniana,
|
|
Puknie na toast duchom butelka szampana.
|
|
|
|
Ale na drugim piętrze, w izbie, którą zwano,
|
|
Choć była bez zwierciadeł, salą zwierciadlaną
|
|
Stał Hrabia na krużganku zwróconym ku bramie,
|
|
Chłodził się wiatrem, surdut wdział na jedno ramię,
|
|
Drugi rękaw i poły u szyi sfałdował
|
|
I pierś surdutem, jakby płaszczem udrapował.
|
|
Gerwazy chodził kroki wielkimi po sali;
|
|
Obadwa zamyśleni, do siebie gadali:
|
|
«Pistolety — rzekł Hrabia — lub gdy chcą pałasze».
|
|
«Zamek — rzekł Klucznik — i wieś, oboje to nasze».
|
|
«Stryja, synowca — wołał Hrabia — całe plemię
|
|
Wyzywaj!» «Zamek — wołał Klucznik — wieś i ziemie
|
|
Zabieraj pan». To mówiąc, zwrócił się do Hrabi:
|
|
«Jeśli pan chce mieć pokój, niech wszystko zagrabi.
|
|
Po co proces, mopanku! sprawa jak dzień czysta:
|
|
Zamek w ręku Horeszków był przez lat czterysta;
|
|
Część gruntów oderwano w czasie Targowicy,
|
|
I jak pan wie, oddano władaniu Soplicy.
|
|
Nie tylko tę część, wszystko zabrać im należy,
|
|
Za koszta procesowe, za karę grabieży.
|
|
Mówiłem panu zawsze: procesów zaniechać;
|
|
Mówiłem panu zawsze: najechać, zajechać!
|
|
Tak było po dawnemu: kto raz grunt posiądzie,
|
|
Ten dziedzic; wygraj w polu, a wygrasz i w sądzie.
|
|
Co się tycze dawniejszych z Soplicami sprzeczek:
|
|
Jest na to od procesu lepszy Scyzoryczek;
|
|
A jeśli Maciej w pomoc da mi swą Rózeczkę,
|
|
To my we dwóch, Sopliców tych porzniem na sieczkę».
|
|
|
|
«Brawo! — rzekł Hrabia — plan twój, gotycko-sarmacki
|
|
Podoba się mi lepiej niż spór adwokacki.
|
|
Wiesz co? na całej Litwie narobim hałasu
|
|
Wyprawą niesłychaną od dawnego czasu.
|
|
I sami się zabawim. Dwa lata tu siedzę,
|
|
Jakąż bitwę widziałem? z chłopami o miedzę!
|
|
Nasza wyprawa przecież krwi rozlanie wróży.
|
|
Odbyłem taką jedną w czasie mych podróży.
|
|
Gdym w Sycylii bawił u pewnego księcia,
|
|
Rozbójnicy porwali w górach jego zięcia,
|
|
I okupu od krewnych żądali zuchwale;
|
|
My, zebrawszy naprędce sługi i wasale,
|
|
Wpadliśmy; ja dwóch zbójców ręką mą zabiłem,
|
|
Pierwszy wleciałem w tabor, więźnia uwolniłem.
|
|
Ach, mój Gerwazy! jaki to był tryumfalny,
|
|
Jaki piękny nasz powrót, rycersko-feudalny!
|
|
Lud z kwiatami spotykał nas; córka książęcia,
|
|
Wdzięczna zbawcy, ze łzami padła w me objęcia.
|
|
Gdym przybył do Palermo, wiedziano z gazety,
|
|
Palcami wskazywały mię wszystkie kobiety;
|
|
Nawet wydrukowano o całym zdarzeniu
|
|
Romans, gdzie wymieniony jestem po imieniu.
|
|
Romans ma tytuł: Polak, czyli tajemnice
|
|
Zamku Birbante-rokka. Czy są tu ciemnice
|
|
W tym zamku?» «Są — rzekł Klucznik — ogromne piwnice,
|
|
Ale puste! bo wino wypili Soplice».
|
|
«Dżokejów — dodał Hrabia — uzbroić we dworze,
|
|
Z włości wezwać wasalów!» «Lokajów? broń Boże! —
|
|
Przerwał Gerwazy. Czy to zajazd jest hultajstwem?
|
|
Kto widział zajazd robić z chłopstwem i z lokajstwem?
|
|
Mój panie, na zajazdach nie znacie się wcale!
|
|
Wąsalów, co innego: zdadzą się wąsale;
|
|
Nie we włości ich szukać, ale po zaściankach,
|
|
W Dobrzynie, w Rzezikowie, w Ciętyczach, w Rąbankach,
|
|
Szlachta odwieczna, w której krew rycerska płynie,
|
|
Wszyscy przychylni panów Horeszków rodzinie,
|
|
Wszyscy nieprzyjaciele zabici Sopliców!
|
|
Stamtąd zbiorę ze trzystu wąsatych szlachciców;
|
|
To rzecz moja. Pan niechaj do pałacu wraca
|
|
I wyśpi się, bo jutro będzie wielka praca;
|
|
Pan spać lubi, już późno, drugi kur już pieje.
|
|
Ja tu będę pilnować zamku, aż rozdnieje,
|
|
A ze słoneczkiem stanę w Dobrzyńskim zaścianku».
|
|
|
|
Na te słowa pan Hrabia ustąpił z krużganku;
|
|
Ale nim odszedł, spojrzał przez otwór strzelnicy,
|
|
I widząc świateł mnóstwo w domostwie Soplicy:
|
|
«Iluminujcie! — krzyknął — jutro o tej porze
|
|
Będzie jasno w tym zamku, ciemno w waszym dworze!»
|
|
|
|
Gerwazy siadł na ziemi, oparł się o ścianę,
|
|
I pochylił ku piersiom czoło zadumane.
|
|
Światłość miesięczna padła na wierzch głowy łysy,
|
|
Gerwazy po nim kryślił palcem różne rysy;
|
|
Widać, że przyszłych wypraw snuł plany wojenne.
|
|
Ciążą mu coraz bardziej powieki brzemienne,
|
|
Bezwładną kiwnął szyją, czuł, że go sen bierze,
|
|
Zaczął wedle zwyczaju wieczorne pacierze.
|
|
Lecz między Ojczenaszem i Zdrowaś Maryją,
|
|
Dziwne stanęły mary, tłoczą się i wiją:
|
|
Klucznik widzi Horeszki, swoje dawne pany;
|
|
Ci niosą karabele, drudzy buzdygany,
|
|
Każdy groźnie spoziera i pokręca wąsa,
|
|
Składa się karabelą, buzdyganem wstrząsa;
|
|
Za nimi jeden cichy, posępny cień mignął,
|
|
Z krwawą na piersi plamą. Gerwazy się wzdrygnął,
|
|
Poznał Stolnika; zaczął wkoło siebie żegnać,
|
|
I ażeby tym pewniej straszne sny rozegnać,
|
|
Odmawiał litaniją o czyscowych duszach.
|
|
Znowu wzrok mu skleił się, zadzwoniło w uszach —
|
|
Widzi tłum szlachty konnej, błyszczą karabele:
|
|
Zajazd! zajazd Korelicz i Rymsza na czele!
|
|
I ogląda sam siebie, jak na koniu siwym,
|
|
Z podniesionym nad głową rapierem straszliwym
|
|
Leci; rozpięta na wiatr szumi taratatka,
|
|
Z lewego ucha spadła w tył konfederatka;
|
|
Leci, jezdnych i pieszych po drodze obala,
|
|
I na koniec Soplicę w stodole podpala.
|
|
Wtem ciężka marzeniami na pierś spadła głowa,
|
|
I tak usnął ostatni Klucznik Horeszkowa.
|
|
|
|
|
|
Księga szósta
|
|
Zaścianek
|
|
|
|
Nieznacznie z wilgotnego wykradał się mroku
|
|
Świt bez rumieńca, wiodąc dzień bez światła w oku.
|
|
Dawno wszedł dzień, a jeszcze ledwie jest widomy:
|
|
Mgła wisiała nad ziemią, jak strzecha ze słomy
|
|
Nad ubogą Litwina chatką; w stronie wschodu,
|
|
Widać z bielszego nieco na niebie obwodu
|
|
Że słońce wstało, tędy ma zstąpić na ziemię;
|
|
Lecz idzie niewesoło i po drodze drzemie.
|
|
|
|
Za przykładem niebieskim, wszystko się spóźniło
|
|
Na ziemi. Bydło późno na paszę ruszyło
|
|
I zdybało zające przy późnym śniadaniu.
|
|
One zwykły do gajów wracać o świtaniu;
|
|
Dziś, okryte tumanem, te mokrzycę chrupią,
|
|
Te jamki w roli kopiąc, parami się kupią,
|
|
I na wolnym powietrzu myślą użyć wczasu;
|
|
Ale przed bydłem muszą powracać do lasu.
|
|
|
|
I w lasach cisza. Ptaszek zbudzony nie śpiewa;
|
|
Otrząsnął pierze z rosy, tuli się do drzewa,
|
|
Głowę wciska w ramiona, oczy znowu mruży
|
|
I czeka słońca. Kędyś, u brzegów kałuży,
|
|
Klekce bocian. Na kopach siedzą wrony zmokłe,
|
|
Rozdziawiwszy się ciągną gawędy rozwlokłe;
|
|
Obrzydłe gospodarzom jako wróżby słoty.
|
|
Gospodarze już dawno wyszli do roboty.
|
|
|
|
Już zaczęły żniwiarki swą piosnkę zwyczajną,
|
|
Jak dzień słotny ponurą, tęskną, jednostajną,
|
|
Tym smutniejszą, że dźwięk jej w mgłę bez echa wsiąka.
|
|
Chrząsnęły sierpy w zbożu, ozwała się łąka,
|
|
Rząd kosiarzy otawę siekących wciąż brząka,
|
|
Pogwizdując piosenkę; z końcem każdej zwrotki
|
|
Stają, ostrzą żelezca i w takt kują w młotki.
|
|
Ludzi we mgle nie widać: tylko sierpy, kosy
|
|
I pieśni brzmią, jak muzyk niewidzialnych głosy.
|
|
|
|
W środku, na snopie zboża Ekonom usiadłszy
|
|
Nudzi się, kręci głową, roboty nie patrzy,
|
|
Pogląda na gościniec, na drogi rozstajne,
|
|
Kędy działy się jakieś rzeczy nadzwyczajne.
|
|
|
|
Na gościńcu i drogach od samego ranka
|
|
Panuje ruch niezwykły. Stąd chłopska furmanka
|
|
Skrzypi, lecąc jak poczta; stąd szlachecka bryka
|
|
Cwałem tarkoce, drugą i trzecią spotyka;
|
|
Z lewej drogi posłaniec jak kuryjer goni,
|
|
Z prawej przebiegło w zawód kilkanaście koni:
|
|
Wszyscy śpieszą, ku różnym kierują się stronom.
|
|
Co to ma znaczyć? Powstał ze snopa Ekonom,
|
|
Chciał przypatrzyć się, spytać; długo stał nad drogą,
|
|
Daremnie wołał, nie mógł zatrzymać nikogo
|
|
Ni poznać we mgle. Jezdni migają jak duchy;
|
|
Tylko słychać raz po raz tętent kopyt głuchy
|
|
I, co dziwniejsza jeszcze, szczękanie pałaszy:
|
|
Bardzo to Ekonoma i cieszy, i straszy.
|
|
Bo choć na Litwie było naonczas spokojnie,
|
|
Dawno już wieści głuche biegały o wojnie,
|
|
O Francuzach, Dąbrowskim, o Napoleonie.
|
|
Miałyżby wojnę wróżyć ci jeźdźcy? te bronie?
|
|
Ekonom pobiegł wszystko Sędziemu powiedzieć,
|
|
Spodziewając się i sam czegoś się dowiedzieć.
|
|
|
|
W Soplicowie domowi i goście, po kłótni
|
|
Wczorajszej, wstali z siebie nieradzi i smutni.
|
|
Próżno Wojszczanka damy na kabałę sprasza,
|
|
Mężczyznom próżno karty dają do mariasza:
|
|
Nie chcą bawić się, ni grać, siedzą, cicho w kątkach,
|
|
Mężczyźni palą lulki, kobiety przy prątkach;
|
|
Nawet śpią muchy.
|
|
|
|
Wojski, rzuciwszy łopatkę,
|
|
Znudzony ciszą, idzie pomiędzy czeladkę;
|
|
Woli w kuchennej słuchać ochmistrzyni krzyków,
|
|
Gróźb i razów kucharza, hałasu kuchcików:
|
|
Aż go powoli wprawił w przyjemne marzenie,
|
|
Ruch jednostajny rożnów kręcących pieczenie.
|
|
|
|
Sędzia od rana pisał, zamknąwszy się w izbie;
|
|
Woźny od rana czekał pod oknem na przyzbie.
|
|
Sędzia, skończywszy pozew, Protazego wzywa,
|
|
Skargę przeciw Hrabiemu głośno odczytywa:
|
|
O skrzywdzenie honoru, zelżywe wyrazy,
|
|
Zaś przeciw Gerwazemu o gwałty i razy;
|
|
Obudwu, o przechwałki, o koszta z powodu
|
|
Procesu, ciągnie w rejestr taktowy do grodu.
|
|
Pozew dziś trzeba wręczyć ustnie, oczywisto,
|
|
Nim zajdzie słońce. Woźny z miną uroczystą
|
|
Wyciągnął słuch i rękę, skoro pozew zoczył;
|
|
Stał poważnie, a rad by z radości podskoczył.
|
|
Na samą myśl procesu czuł, że się odmłodził:
|
|
Wspomniał na dawne lata, gdy z pozwami chodził
|
|
Po guzy, ale razem po zapłaty hojne.
|
|
Tak żołnierz, który strawił życie tocząc wojnę,
|
|
A na starość w szpitalach spoczywa kaleki:
|
|
Skoro usłyszy trąbę lub bęben daleki,
|
|
Chwyta się z łoża, krzyczy przez sen: «Bij Moskala!»
|
|
I na drewnianej nodze skacze ze szpitala,
|
|
Tak prędko, że go ledwie może złowić młodzież.
|
|
|
|
Protazy śpieszył włożyć swą woźnieńską odzież.
|
|
Przecież żupana ani kontusza nie kładzie:
|
|
One służą ku wielkiej sądowej paradzie;
|
|
Na podróż ma strój inny: szerokie rajtuzy
|
|
I kurtkę, której poły podpięte na guzy
|
|
Można zakasać albo spuścić na kolana;
|
|
Czapka z uszami, sznurkiem u wierzchu związana,
|
|
Wznosi się na pogodę, spuszcza się przed słotą.
|
|
Tak ubrany wziął pałkę i ruszył piechotą;
|
|
Bo woźni przed procesem, jak szpiegi przed bojem,
|
|
Muszą kryć się pod różną postacią i strojem.
|
|
|
|
Dobrze zrobił Protazy, że w drogę pośpieszył,
|
|
Bo niedługo by swoim pozwem się nacieszył:
|
|
W Soplicowie zmieniano kampanii plany.
|
|
Do Sędziego wpadł nagle Robak zadumany,
|
|
I rzekł: «Sędzio, to bieda nam z tą panią ciotką,
|
|
Z tą panią Telimeną, kokietką i trzpiotką!
|
|
Kiedy Zosia została dzieckiem w biednym stanie,
|
|
Jacek ją Telimenie dał na wychowanie,
|
|
Słysząc, że jest osoba dobra, świat znająca:
|
|
A postrzegam, że ona coś tu nam zamąca,
|
|
Intryguje i pono Tadeuszka wabi:
|
|
Śledzę ją; albo może bierze się do Hrabi;
|
|
Może do obu razem. Obmyślmy więc środki,
|
|
Jak się jej pozbyć: bo stąd mogą urość plotki,
|
|
Zły przykład i pomiędzy młokosami zwady,
|
|
Które mogą pomieszać twe prawne układy».
|
|
«Układy? — krzyknął Sędzia z niezwykłym zapałem —
|
|
Z układów kwita, już je skończyłem, zerwałem».
|
|
«A to co? — przerwał Robak — gdzie rozum, gdzie głowa?
|
|
Co tu mi wasze bajesz, jaka burda nowa?»
|
|
«Nie z mej winy — rzekł Sędzia — proces to wyjaśni:
|
|
Hrabia pyszałek, głupiec, był przyczyną waśni,
|
|
I Gerwazy łotr. Lecz to do sądu należy.
|
|
Szkoda, żeś nie był, księże, w zamku na wieczerzy,
|
|
Poświadczyłbyś, jak Hrabia srodze mnie obraził».
|
|
«Po coś waść — krzyknął Robak — do tych ruin łaził?
|
|
Wiesz, jak zamku nie cierpię; odtąd moja noga
|
|
Tam nie postanie. Znowu kłótnia! kara Boga!
|
|
Jakże tam było? powiedz; trzeba tę rzecz zatrzeć.
|
|
Już mię znudziło wreszcie na tyle głupstw patrzeć:
|
|
Ważniejsze ja mam sprawy niż godzić pieniaczy;
|
|
Ale jeszcze raz zgodzę». «Zgodzić? Cóż to znaczy!
|
|
A idźże mi waść wreszcie z tą zgodą do licha! —
|
|
Przerwał Sędzia, tupnąwszy nogą — patrzcie mnicha!
|
|
Że go przyjmuję grzecznie, chce mnie za nos wodzić!
|
|
Wiedz wasze, że Soplice nie zwykli się godzić:
|
|
Gdy pozwą, muszą wygrać; nieraz w ich imieniu
|
|
Trwał proces, aż wygrali w szóstym pokoleniu.
|
|
Dosyć zrobiłem głupstwa z porady waszeci,
|
|
Zwołując podkomorskie sądy po raz trzeci.
|
|
Od dzisiaj nie ma zgody, nie ma, nie ma, nie ma! —
|
|
I krzycząc chodził, tupał nogami obiema —
|
|
Prócz tego za wczorajszy niegrzeczny uczynek
|
|
Musi mnie deprekować, albo pojedynek!»
|
|
«Ale Sędzio, cóż będzie, jak się Jacek dowie?
|
|
Wszak on umrze z rozpaczy! Czyliż Soplicowie
|
|
Nie narobili jeszcze w tym zamku dość złego?
|
|
Bracie! wspominać nie chcę wypadku strasznego…
|
|
Wiesz także, że część gruntów od zamku dziedzica
|
|
Zabrała i Soplicom dała Targowica…
|
|
Jacek, za grzech żałując, musiał był ślubować
|
|
Pod absolucją, dobra te restytuować:
|
|
Wziął więc Zosię, Horeszków dziedziczkę ubogą,
|
|
Hodować, wychowanie jej opłacał drogo;
|
|
Chciał ją Tadeuszkowi swojemu wyswatać
|
|
I tak dwa poróżnione domy znowu zbratać,
|
|
I dziedziczce bez wstydu ustąpić grabieży…»
|
|
«Lecz cóż to? — krzyknął Sędzia — co do mnie należy?
|
|
Ja się nie znałem, nawet nie widziałem z Jackiem;
|
|
Ledwiem słyszał o jego życiu hajdamackiem,
|
|
Siedząc wtenczas retorem w jezuickiej szkole,
|
|
Potem u Wojewody służąc za pacholę.
|
|
Dano mi dobra, wziąłem; kazał przyjąć Zosię,
|
|
Przyjąłem, hodowałem, myślę o jej losie:
|
|
Dość mnie nudzi ta cała historyja babia!
|
|
A potem, czegóż jeszcze wlazł mi tu ten Hrabia?
|
|
Z jakim prawem do zamku? Wszak wiesz przyjacielu,
|
|
On Horeszkom dziesiąta woda na kisielu!
|
|
I ma mnie lżyć? a ja go zapraszać do zgody!»
|
|
«Bracie! — rzekł ksiądz — ważne są do tego powody.
|
|
Pamiętasz, że Jacek chciał do wojska słać syna,
|
|
Potem w Litwie zostawił: cóż w tym za przyczyna?
|
|
Oto w domu ojczyźnie potrzebniejszy będzie.
|
|
Słyszałeś pewnie, o czym już gadają wszędzie,
|
|
O czym ja wiadomostki przynosiłem nieraz:
|
|
Teraz czas już powiedzieć wszystko, czas już teraz!
|
|
Ważne rzeczy, mój bracie! Wojna tuż nad nami!
|
|
Wojna o Polskę! bracie! Będziem Polakami!
|
|
Wojna niechybna! Kiedy z poselstwem tajemnem
|
|
Tu biegłem, wojsk forpoczty już stały nad Niemnem;
|
|
Napoleon już zbiera armiję ogromną,
|
|
Jakiej człowiek nie widział i dzieje nie pomną;
|
|
Obok Francuzów ciągnie polskie wojsko całe,
|
|
Nasz Józef, nasz Dąbrowski, nasze orły białe!
|
|
Już są w drodze; na pierwszy znak Napoleona
|
|
Przejdą Niemen i — bracie! Ojczyzna wskrzeszona!»
|
|
|
|
Sędzia, słuchając, z wolna okulary składał
|
|
I, wpatrując się mocno w księdza, nic nie gadał,
|
|
Westchnął głęboko, w oczach łzy się zakręciły…
|
|
Wreszcie porwał za szyję księdza z całej siły,
|
|
«Mój Robaku! — wołając — czy to tylko prawda?
|
|
Mój Robaku! — powtarzał — czy to tylko prawda?
|
|
Ileż razy zwodzono! Pamiętasz? gadali:
|
|
Napoleon już idzie! i my już czekali!
|
|
Gadano: już w Koronie, już Prusaka pobił,
|
|
Wkracza do nas! A on! co? pokój w Tylży zrobił!
|
|
Czy tylko prawda? Czy ty nie zwodzisz sam siebie?»
|
|
«Prawda — zawołał Robak — jak Pan Bóg na niebie!»
|
|
«Błogosławioneż niechaj będą usta, które
|
|
To zwiastują! — rzekł Sędzia — wznosząc ręce w górę.
|
|
Nie pożałujesz twego poselstwa Robaku,
|
|
Nie pożałuje klasztor: dwieście owiec z braku
|
|
Daję na klasztor. Księże, tyś się wczoraj palił
|
|
Do mojego kasztanka i gniadosza chwalił:
|
|
Dziś, zaraz w tym kwestarskim wozie pójdą oba;
|
|
Dziś proś mnie, o co zechcesz, co ci się podoba,
|
|
Nie odmówię!… Lecz o tym interesie całym
|
|
Z Hrabią, daj pokój: skrzywdził mnie, już zapozwałem;
|
|
Czyż wypada?»
|
|
|
|
Załamał ręce ksiądz zdziwiony.
|
|
Wlepiwszy oczy w Sędzię, ruszywszy ramiony,
|
|
Rzekł : «To gdy Napoleon wolność Litwie niesie,
|
|
Gdy świat drży cały, to ty myślisz o procesie?
|
|
I jeszczeż po tym wszystkim, com tobie powiedział,
|
|
Będziesz spokojnie, ręce założywszy, siedział,
|
|
Gdy działać trzeba!» «Działać? Cóż?» Sędzia zapytał.
|
|
«Jeszcześ — rzekł Robak — z oczu moich nie wyczytał?
|
|
Jeszcze serce nic tobie nie gada? Ach bracie!
|
|
Jeśli Soplicowskiej krwi kroplę w żyłach macie,
|
|
Uważ tylko: Francuzi uderzają z przodu…
|
|
A gdyby z tyłu zrobić powstanie narodu?
|
|
Co myślisz? Niech no Pogoń zarży, niech na Żmudzi
|
|
Niedźwiedź ryknie! Ach, gdyby jakie tysiąc ludzi,
|
|
Gdyby choć pięćset z tyłu na Moskwę natarło,
|
|
Powstanie jako pożar wkoło rozpostarło,
|
|
Gdybyśmy my, nabrawszy Moskwie harmat, znaków,
|
|
Zwycięzcy szli powitać wybawców rodaków?…
|
|
Ciągniemy! Napoleon, widząc nasze lance,
|
|
Pyta, co to za wojsko; my krzyczym: »Powstańce,
|
|
Najjaśniejszy Cesarzu! Litwa ochotnicy!«
|
|
Pyta: pod czyją wodzą? — »Sędziego Soplicy!«
|
|
Ach, któż by potem pisnąć śmiał o Targowicy?…
|
|
Bracie, póki Ponarom stać, Niemnowi płynąć,
|
|
Póty w Litwie Sopliców imieniowi słynąć;
|
|
Wnuków, prawnuków będzie Jagiełłów stolica
|
|
Wskazywać palcem, mówiąc: oto jest Soplica,
|
|
Z tych Sopliców, co pierwsi zrobili powstanie!»
|
|
|
|
A na to Sędzia: «Mniejsza o ludzkie gadanie;
|
|
Nigdy nie dbałem bardzo o pochwały świata:
|
|
Bóg świadkiem, żem niewinien grzechów mego brata;
|
|
W politykę jam nigdy bardzo się nie wdawał,
|
|
Urzędując i orząc mojej ziemi kawał.
|
|
Lecz jestem szlachcic, rad bym plamę domu zmazać;
|
|
Jestem Polak, dla kraju rad bym coś dokazać,
|
|
Choć duszę oddać. W szablę nie byłem zbyt tęgi;
|
|
Wszakże, bierali ludzie i ode mnie cięgi,
|
|
Wie świat, że w czasie polskich ostatnich sejmików
|
|
Wyzwałem i zraniłem dwóch braci Buzwików,
|
|
Którzy… Ale to mniejsza. Jakże wasze myśli?
|
|
Czy potrzeba, żebyśmy zaraz w pole wyszli?
|
|
Strzelców zebrać, rzecz łatwa; prochu mam dostatek;
|
|
W plebanii u księdza jest kilka armatek;
|
|
Przypominam, iż Jankiel mówił, iż u siebie
|
|
Ma groty do lanc, że je mogę wziąć w potrzebie;
|
|
Te groty przywiózł w pakach gotowych z Królewca
|
|
Pod sekretem; weźmiem je, zaraz zrobim drzewca;
|
|
Szabel nam nie zabraknie; szlachta na koń wsiędzie,
|
|
Ja z synowcem na czele, i — jakoś to będzie!»
|
|
|
|
«O polska krwi! — zawołał Bernardyn wzruszony,
|
|
Z otwartymi skoczywszy na Sędzię ramiony —
|
|
Prawe dziecię Sopliców! Tobie Bóg przeznacza
|
|
Oczyścić grzechy brata twojego tułacza!
|
|
Zawszem ciebie szanował; ale od tej chwili
|
|
Kocham cię, jak gdybyśmy bracią sobie byli!…
|
|
Przygotujemy wszystko; lecz wyjść nie czas jeszcze:
|
|
Ja sam wyznaczę miejsce i czas wam obwieszczę.
|
|
Wiem, że car wysiał gońców do Napoleona
|
|
Prosić o pokój; wojna nie jest ogłoszona:
|
|
Lecz książę Józef słyszał od pana Biniona,
|
|
Francuza, co należy do cesarskiej rady,
|
|
Że się na niczym skończą wszystkie te układy,
|
|
Że będzie wojna. Książę wysłał mnie na zwiady,
|
|
Z rozkazem, żeby byli Litwini gotowi
|
|
Dowieść przychodzącemu Napoleonowi,
|
|
Że chcą złączyć się znowu z siostrą swą, Koroną,
|
|
I żądają, ażeby Polskę przywrócono.
|
|
Tymczasem, bracie, z Hrabią trzeba przyjść do zgody.
|
|
Jest to dziwak, fantastyk trochę, ale młody,
|
|
Poczciwy, dobry Polak: potrzebny nam taki.
|
|
W rewolucyjach bardzo potrzebne dziwaki:
|
|
Wiem z doświadczenia; nawet głupi się przydadzą,
|
|
Byle tylko poczciwi i pod mądrych władzą.
|
|
Hrabia pan, ma u szlachty wielkie zachowanie,
|
|
Cały powiat ruszy się, jeśli on powstanie;
|
|
Znając jego majątek, każdy szlachcic powie:
|
|
Musi to być rzecz pewna, gdy z nią są panowie.
|
|
Biegę do niego zaraz…» «Niech się pierwszy zgłosi —
|
|
Rzekł Sędzia — niech przyjedzie tu, niech mnie przeprosi;
|
|
Wszak jestem starszy wiekiem, jestem na urzędzie!
|
|
Co się tycze procesu, sąd arbitrów będzie…»
|
|
Bernardyn trzasnął drzwiami. «No, szczęśliwa droga!»
|
|
Rzekł Sędzia.
|
|
|
|
Ksiądz wpadł w powóz stojący u proga,
|
|
Tnie biczem konie, łechce lejcami po bokach;
|
|
Furknęła kałamaszka, ginie w mgły obłokach;
|
|
Tylko kiedy niekiedy kaptur mnicha bury
|
|
Wznosi się nad tumany jako sęp nad chmury.
|
|
|
|
Woźny już dawniej wyszedł ku domowi Hrabi.
|
|
Jak lis bywalec, gdy go woń słoniny wabi,
|
|
Bieży ku niej, a strzelców zna fortele skryte,
|
|
Bieży, staje, przysiada coraz, wznosi kitę
|
|
I wiatr nią jak wachlarzem ku swym nozdrzom tuli,
|
|
Pyta wiatru, czy strzelcy jadła nie zatruli:
|
|
Protazy zeszedł z drogi i wzdłuż sianożęci
|
|
Krąży około domu; pałkę w ręku kręci,
|
|
Udaje, że obaczył kędyś bydło w szkodzie.
|
|
Tak zręcznie lawirując, stanął przy ogrodzie;
|
|
Schylił się, bieży, rzekłbyś iż derkacza tropi:
|
|
Aż nagle skoczył przez płot i wpadł do konopi.
|
|
|
|
W tej zielonej, pachnącej i gęstej krzewinie
|
|
Koło domu jest pewny przytułek źwierzynie
|
|
I ludziom. Nieraz zając zdybany w kapuście
|
|
Skacze skryć się w konopiach bezpieczniej niż w chruście:
|
|
Bo go dla gęstwi ziela ani chart nie zgoni,
|
|
Ani ogar wywietrzy dla zbyt tęgiej woni.
|
|
W konopiach człowiek dworski, uchodząc kańczuka
|
|
Lub pięści, siedzi cicho, aż się pan wyfuka.
|
|
I nawet często zbiegli od rekruta chłopi,
|
|
Gdy ich rząd śledzi w lasach, siedzą śród konopi.
|
|
I stąd to w czasie bitew, zajazdów, tradowań,
|
|
Obie strony nie szczędzą wielkich usiłowań,
|
|
Ażeby stanowisko zająć konopiane,
|
|
Które z przodu ciągnie się aż pod dworską ścianę,
|
|
A z tyłu, pospolicie stykając się z chmielem,
|
|
Kryje atak i odwrót przed nieprzyjacielem.
|
|
|
|
Protazy, choć człek śmiały, uczuł nieco strachu:
|
|
Bo przypomniał z samego rośliny zapachu
|
|
Różne swoje dawniejsze woźnieńskie przypadki,
|
|
Jedne po drugich, biorąc konopie na świadki:
|
|
Jako raz zapozwany szlachcic z Telsz, Dzindolet,
|
|
Rozkazał mu, oparłszy o piersi pistolet,
|
|
Wleźć pod stół i ów pozew psim głosem odszczekać,
|
|
Że Woźny musiał co tchu w konopie uciekać.
|
|
Jak później Wołodkowicz, pan dumny, zuchwały,
|
|
Co rozpędzał sejmiki, gwałcił trybunały,
|
|
Przyjąwszy urzędowy pozew, zdarł na sztuki,
|
|
I postawiwszy przy drzwiach z kijami hajduki,
|
|
Sam nad Woźnego głową trzymał goły rapier,
|
|
Krzycząc: «Albo cię zetnę, albo zjedz twój papier!»
|
|
Woźny niby jeść zaczął, jak człowiek roztropny,
|
|
Aż skradłszy się do okna, wpadł w ogród konopny.
|
|
|
|
Wprawdzie już wtenczas w Litwie nie było zwyczajem
|
|
Opędzać się od pozwów szablą lub nahajem,
|
|
I ledwie Woźny czasem usłyszał łajanie:
|
|
Ale Protazy o tej obyczajów zmianie
|
|
Wiedzieć nie mógł, bo dawno już pozwów nie naszał.
|
|
Choć zawsze gotów, choć się Sędziemu sam wpraszał,
|
|
Sędzia dotąd, przez winny wzgląd na lata stare,
|
|
Odmawiał jego prośbom; dziś przyjął ofiarę,
|
|
Dla naglącej potrzeby.
|
|
|
|
Woźny patrzy, czuwa:
|
|
Cicho wszędzie; w konopie z wolna ręce wsuwa,
|
|
I rozchylając gęstwę badylów, w jarzynie
|
|
Jako rybak pod wodą nurkujący płynie;
|
|
Wzniósł głowę: cicho wszędzie; do okien się skrada:
|
|
Cicho wszędzie; przez okna głąb pałacu bada:
|
|
Pusto wszędzie; na ganek wchodzi nie bez strachu,
|
|
Odmyka klamkę i pusto jak w zaklętym gmachu;
|
|
Dobywa pozew, czyta głośno oświadczenie.
|
|
A wtem usłyszał turkot, uczuł serca drżenie,
|
|
Chciał uciec… gdy ode drzwi zaszła mu osoba:
|
|
Szczęściem znajoma! Robak! Zdziwili się oba.
|
|
|
|
Widno, że Hrabia kędyś ruszył z całym dworem,
|
|
I bardzo śpieszył, bo drzwi zostawił otworem.
|
|
Widać, że się uzbrajał: leżały dwururki
|
|
I sztućce na podłodze, dalej sztenfle, kurki,
|
|
I narzędzia ślusarskie, którymi rynsztunki
|
|
Poprawiano; proch, papier: robiono ładunki.
|
|
Czy Hrabia z całym dworem wyjechał na łowy?
|
|
Ale po cóż broń ręczna? Tu szabla bez głowy
|
|
Zardzewiała, tam leży szpada bez temlaku:
|
|
Zapewne wybierano oręż z tego braku,
|
|
I poruszono nawet stare broni składy.
|
|
Robak obejrzał pilnie rusznice i szpady,
|
|
A potem do folwarku wybrał się na zwiady,
|
|
Szukając sług, żeby się rozpytać o Hrabię.
|
|
W pustym folwarku ledwie wynalazł dwie babie,
|
|
Od których słyszy, że pan i dworska drużyna
|
|
Ruszyli tłumnie, zbrojnie, drogą do Dobrzyna.
|
|
|
|
Słynie szeroko w Litwie Dobrzyński zaścianek
|
|
Męstwem swoich szlachciców, pięknością szlachcianek.
|
|
Niegdyś możny i ludny: bo gdy król Jan Trzeci
|
|
Obwołał pospolite ruszenie przez wici,
|
|
Chorąży województwa z samego Dobrzyna
|
|
Przywiódł mu sześćset zbrojnej szlachty. Dziś rodzina
|
|
Zmniejszona, zubożała. Dawniej w pańskich dworach
|
|
Lub wojsku, na zajazdach, sejmikowych zborach,
|
|
Zwykli byli Dobrzyńscy żyć o łatwym chlebie:
|
|
Teraz, zmuszeni sami pracować na siebie
|
|
Jako zaciężne chłopstwo! tylko że siermięgi
|
|
Nie noszą, lecz kapoty białe w czarne pręgi,
|
|
A w niedzielę kontusze. Strój także szlachcianek
|
|
Najuboższych różni się od chłopskich katanek:
|
|
Zwykle chodzą w drylichach albo perkaliczkach,
|
|
Bydło pasą nie w łapciach z kory, lecz w trzewiczkach,
|
|
I żną zboże, a nawet przędzą w rękawiczkach.
|
|
|
|
Różnili się Dobrzyńscy między Litwą bracią
|
|
Językiem swoim, tudzież wzrostem i postacią.
|
|
Czysta krew lacka, wszyscy mieli czarne włosy,
|
|
Wysokie czoła, czarne oczy, orle nosy;
|
|
Z Dobrzyńskiej ziemi ród swój starożytny wiedli,
|
|
A choć od lat czterystu na Litwie osiedli,
|
|
Zachowali mazurską mowę i zwyczaje.
|
|
Jeśli który z nich dziecku imię na chrzcie daje,
|
|
Zawsze zwykł za patrona brać koronijasza;
|
|
Świętego Bartłomieja albo Matyjasza:
|
|
Tak Syn Macieja zawżdy zwał się Bartłomiejem,
|
|
A znowu Bartłomieja syn zwał się Maciejem:
|
|
Kobiety wszystkie chrzczono Kachny lub Maryny.
|
|
By rozeznać się wpośród takiej mieszaniny,
|
|
Brali różne przydomki od jakiej zalety
|
|
Lub wady, tak mężczyźni jako i kobiety.
|
|
Mężczyznom czasem kilka dawano przydomków,
|
|
Na znak pogardy albo szacunku spółziomków;
|
|
Czasem jedenże szlachcic inaczej w Dobrzynie,
|
|
A pod innym nazwiskiem u sąsiadów słynie;
|
|
Dobrzyńskich naśladując, inna szlachta bliska
|
|
Brała również przydomki, zwane *imioniska*.
|
|
Teraz ich każda prawie używa rodzina,
|
|
A rzadki wie, iż mają początek z Dobrzyna,
|
|
I były tam potrzebne: kiedy w reszcie kraju
|
|
Głupim naśladownictwem weszły do zwyczaju.
|
|
|
|
Więc Matyjasz Dobrzyński, który stał na czele
|
|
Całej rodziny, zwan był *Kurkiem na kościele*;
|
|
Potem, z siedemset dziewięćdziesiąt czwartym rokiem
|
|
Odmieniwszy przydomek, ochrzcił się *Zabokiem*;
|
|
Toż *Królikiem* Dobrzyńscy mianują go sami,
|
|
A Litwini nazwali *Maćkiem nad Maćkami*.
|
|
|
|
Jak on nad Dobrzyńskimi, dom jego nad siołem
|
|
Panował, stojąc między karczmą i kościołem.
|
|
Widać rzadko zwiedzany, mieszka w nim hołota:
|
|
Bo brama sterczy bez wrót, ogrody bez płota,
|
|
Niezasiane, na grzędach już porosły brzozki;
|
|
Przecież ten folwark zdał się być stolicą wioski,
|
|
Iż kształtniejszy od innych chat, bardziej rozległy,
|
|
I prawą stronę, gdzie jest świetlica, miał z cegły.
|
|
Obok lamus, spichrz, gumno, obora i stajnie,
|
|
Wszystko w kupie, jak bywa u szlachty zwyczajnie;
|
|
Wszystko nadzwyczaj stare, zgniłe. Domu dachy
|
|
Świeciły się, jak gdyby od zielonej blachy,
|
|
Od mchu i trawy, która buja jak na łące.
|
|
Po strzechach gumien niby ogrody wiszące
|
|
Różnych roślin, pokrzywa i krokos czerwony,
|
|
Żółta dziewanna, szczyru barwiste ogony.
|
|
Gniazda ptastwa różnego, w strychach gołębniki,
|
|
W oknach gniazda jaskółcze, u progu króliki
|
|
Białe skaczą i ryją w niedeptanej darni.
|
|
Słowem: dwór na kształt klatki albo królikarni.
|
|
|
|
A dawniej był obronny! Pełno wszędzie śladów,
|
|
Że wielkich i że częstych doznawał napadów.
|
|
Pod bramą dotąd w trawie, jak dziecięca głowa,
|
|
Wielka leżała kula żelazna działowa
|
|
Od czasów szwedzkich; niegdyś skrzydło wrót otwarte
|
|
Bywało o tę kulę jak o głaz oparte.
|
|
Na dziedzińcu, spomiędzy piołunu i chwastu,
|
|
Wznoszą się stare szczęty krzyżów kilkunastu
|
|
Na ziemi nieświęconej: znać, że tu chowano
|
|
Poległych śmiercią nagłą i niespodziewaną.
|
|
Kto by uważał z bliska lamus, spichrz i chatę,
|
|
Ujrzy ściany od ziemi do szczytu pstrokate
|
|
Niby rojem owadów czarnych: w każdej plamie
|
|
Siedzi we środku kula jak trzmiel w ziemnej jamie.
|
|
|
|
U drzwi domostwa wszystkie klamki, ćwieki, haki
|
|
Albo ucięte, albo noszą szabel znaki:
|
|
Pewnie tu probowano hartu zygmuntówek,
|
|
Którymi można śmiało ćwieki obciąć z główek,
|
|
Lub hak przerżnąć, w brzeszczocie nie zrobiwszy szczerby.
|
|
Nade drzwiami, Dobrzyńskich widne były herby;
|
|
Lecz armaturę — serów zasłoniły półki
|
|
I zasklepiły gęsto gniazdami jaskółki.
|
|
|
|
Wewnątrz samego domu, w stajni i wozowni,
|
|
Pełno znajdziesz rynsztunków, jak w starej zbrojowni.
|
|
Pod dachem wiszą cztery ogromne szyszaki,
|
|
Ozdoby czół marsowych: dziś Wenery ptaki,
|
|
Gołębie, w nich gruchając karmią swe pisklęta.
|
|
W stajni kolczuga wielka nad żłobem rozpięta
|
|
I pierścieniasty pancerz służą za drabinę,
|
|
W którą chłopiec zarzuca źrebcom dzięcielinę.
|
|
W kuchni kilka rapierów kucharka bezbożna
|
|
Odhartowała, kładąc je w piec zamiast rożna;
|
|
Buńczukiem, łupem z Wiednia, otrzepywa żarna:
|
|
Słowem, wygnała Marsa Ceres gospodarna
|
|
I panuje z Pomoną, Florą i Wertumnem
|
|
Nad Dobrzyńskiego domem, stodołą i gumnem.
|
|
Ale dziś muszą znowu ustąpić boginie:
|
|
Mars powraca.
|
|
|
|
O świcie zjawił się w Dobrzynie
|
|
Konny posłaniec; biega od chaty do chaty,
|
|
Budzi jak na pańszczyznę. Wstają szlachta braty,
|
|
Napełniają się ciżbą zaścianku ulice,
|
|
Słychać krzyk w karczmie, widać w plebanii świéce.
|
|
Biega; jeden drugiego pyta co to znaczy,
|
|
Starzy składają radę, młódź konie kulbaczy,
|
|
Kobiety zatrzymują, chłopcy się szamocą,
|
|
Rwą się biec, bić się, ale nie wiedzą z kim, o co?
|
|
Muszą chcąc nie chcąc zostać. W mieszkaniu plebana
|
|
Trwa rada długa, tłumna, strasznie zamieszana;
|
|
Aż nie mogąc zdań zgodzić, na koniec stanowi
|
|
Przełożyć całą sprawę ojcu Maciejowi.
|
|
|
|
Siedemdziesiąt dwa lat liczył Maciej, starzec dziarski
|
|
Niskiego wzrostu, dawny konfederat barski.
|
|
Pamiętają i swoi, i nieprzyjaciele
|
|
Jego damaskowaną krzywą karabelę,
|
|
Którą piki i sztyki rzezał na kształt sieczki,
|
|
I której żartem skromne dał imię *Rózeczki*.
|
|
Z konfederata stał się stronnikiem królewskim,
|
|
I trzymał z Tyzenhauzem, podskarbim litewskim;
|
|
Lecz gdy król w Targowicy przyjął uczestnictwo,
|
|
Maciej opuścił znowu królewskie stronnictwo.
|
|
I stąd to, że przechodził partyi tak wiele,
|
|
Nazywany był dawniej *Kurkiem na kościele*:
|
|
Że jak kurek za wiatrem chorągiewkę zwracał.
|
|
Przyczynę zmian tak częstych na próżno byś macał:
|
|
Może Maciej zbyt wojnę lubił; zwyciężony
|
|
W jednej stronie, znów bitwy szukał z drugiej strony?
|
|
Może, bystry polityk, duch czasu zbadywał,
|
|
I tam szedł, gdzie ojczyzny dobro upatrywał?
|
|
Kto wie! To pewna, że go nigdy nie uwiodły
|
|
Ani chęć osobistej chwały, ni zysk podły,
|
|
I że nigdy z moskiewską partyją nie trzymał;
|
|
Na sam widok Moskala pienił się i zżymał.
|
|
By nie spotkać Moskala, po kraju zaborze
|
|
Siedział w domu jak niedźwiedź, gdy ssie łapę w borze.
|
|
|
|
Ostatni raz wojował, poszedłszy z Ogińskim
|
|
Do Wilna, gdzie służyli oba pod Jasińskim,
|
|
I tam z *Rózeczką* cudów dokazał odwagi.
|
|
Wiadomo, że sam jeden skoczył z wałów Pragi
|
|
Bronić pana Pocieja, który odbieżany
|
|
Na placu boju, dostał dwadzieścia trzy rany.
|
|
Myślano długo w Litwie, że obu zabito:
|
|
Wrócili oba, każdy pokłuty jak sito.
|
|
Pan Pociej, zacny człowiek, chciał zaraz po wojnie
|
|
Obrońcę Dobrzyńskiego wynagrodzić hojnie;
|
|
Dawał mu folwark pięciu dymów w dożywocie
|
|
I wyznaczył mu rocznie tysiąc złotych w złocie.
|
|
Lecz Dobrzyński odpisał: «Niech Pociej Macieja
|
|
A nie Maciej Pocieja ma za dobrodzieja».
|
|
Odmówił więc folwarku i nie przyjął płacy;
|
|
Sam wróciwszy do domu, żył z własnej rąk pracy,
|
|
Sprawując ule dla pszczół, lekarstwa dla bydła,
|
|
Szląc na targ kuropatwy, które łowił w sidła
|
|
I polując na źwierza.
|
|
|
|
Było dość w Dobrzynie
|
|
Starych ludzi roztropnych, którzy po łacinie
|
|
Umieli i w palestrze ćwiczyli się z młodu;
|
|
Było dość majętniejszych: a z całego rodu
|
|
Maciek prostak ubogi był najwięcej czczony,
|
|
Nie tylko jako rębacz *Rózeczką* wsławiony,
|
|
Lecz jako człek mądrego i pewnego zdania,
|
|
Znający dzieje kraju, rodziny podania.
|
|
Zarówno świadom prawa jak i gospodarstwa,
|
|
Wiedział także sekreta strzelców i lekarstwa;
|
|
Przyznawano mu nawet (czemu pleban przeczy)
|
|
Wiadomość nadzwyczajnych i nadludzkich rzeczy.
|
|
To pewna, że powietrza zmiany zna dokładnie,
|
|
I częściej niż kalendarz gospodarski zgadnie.
|
|
Nie dziw tedy, że czy to siejbę rozpoczynać,
|
|
Czy wiciny wyprawiać, czy zboże zażynać,
|
|
Czy procesować, czyli zawierać układy:
|
|
Nie działo się w Dobrzynie nic bez Maćka rady.
|
|
Wpływu takiego starzec bynajmniej nie szukał;
|
|
Owszem, chciał się go pozbyć, klientów swych fukał,
|
|
I najczęściej wypychał milczkiem za drzwi domu.
|
|
Rady rzadko udzielał i nie lada komu;
|
|
Ledwie w niezmiernie ważnych sporach lub umowach
|
|
Pytany, wyrzekł zdanie i w niewielu słowach.
|
|
Myślano, że dzisiejszej podejmie się sprawy
|
|
I stanie swą osobą na czele wyprawy;
|
|
Bo bijatykę lubił niezmiernie za młodu
|
|
I był nieprzyjacielem moskiewskiego rodu.
|
|
|
|
Właśnie staruszek chodził po samotnym dworze,
|
|
Nucąc piosenkę: *Kiedy ranne wstają zorze*,
|
|
Rad, że się wypogadza. Mgła nie szła do góry,
|
|
Jak się dziać zwykło, kiedy zbierają się chmury,
|
|
Ale coraz spadała. Wiatr rozwinął dłonie
|
|
I mgłę muskał, wygładzał, rozścielał na błonie;
|
|
Tymczasem słonko z góry tysiącem promieni
|
|
Tło przetyka, pośrebrza, wyzłaca, rumieni.
|
|
Jak para mistrzów w Słucku lity pas wyrabia:
|
|
Dziewica siedząc w dole krośny ujedwabia
|
|
I tło ręką wygładza, tymczasem tkacz z góry
|
|
Zrzuca jej nitki srebra, złota i purpury,
|
|
Tworząc barwy i kwiaty: tak dziś ziemię całą
|
|
Wiatr tumanami osnuł, a słońce dzierzgało.
|
|
|
|
Maciej ogrzał się słońcem, zakończył pacierze,
|
|
I już się do swojego gospodarstwa bierze.
|
|
Wyniósł traw, liścia; usiadł przed domem i świsnął:
|
|
Na ten świst rój królików spod ziemi wytrysnął.
|
|
Jako narcyzy nagle wykwitłe nad trawę,
|
|
Bielą się długie słuchy; pod nimi jaskrawe
|
|
Przeświecają się oczki jak krwawe rubiny,
|
|
Gęsto wszyte w aksamit zielonej darniny.
|
|
Już króliki na łapkach stają; każdy słucha,
|
|
Patrzy; na koniec cała trzódka białopucha
|
|
Bieży do starca liśćmi kapusty znęcona,
|
|
Do nóg mu, na kolana skacze, na ramiona.
|
|
On, sam biały jak królik, lubi ich gromadzić
|
|
Wkoło siebie i ręką ciepły ich puch gładzić;
|
|
A drugą ręką z czapki proso w trawę miota
|
|
Dla wróblów: spada z dachów krzykliwa hołota.
|
|
|
|
Gdy się staruszek bawił widokiem biesiady,
|
|
Nagle króliki znikły w ziemi, a gromady
|
|
Wróblów na dach uciekły przed gośćmi nowymi,
|
|
Którzy szli do folwarku krokami prędkiemi.
|
|
Byli to z plebanii przez szlachty gromadę
|
|
Posłowie wyprawieni do Maćka po radę.
|
|
Z dala witając starca niskimi ukłony
|
|
Rzekli: «Niech będzie Jezus Chrystus pochwalony»
|
|
«Na wieki wieków, amen» starzec odpowiedział,
|
|
A gdy się o ważności poselstwa dowiedział,
|
|
Prosi do chaty. Weszli, zasiadają ławę;
|
|
Pierwszy z posłów stał w środku i jął zdawać sprawę.
|
|
|
|
Tymczasem szlachty coraz gęściej przybywało:
|
|
Dobrzyńscy prawie wszyscy, sąsiadów niemało
|
|
Z okolicznych zaścianków, zbrojni i bezbronni,
|
|
W kałamaszkach i bryczkach, i piesi, i konni.
|
|
Stawią wozy, podjezdki do brzezinek wiążą,
|
|
Ciekawi skutku narad koło domu krążą;
|
|
Już izbę napełnili, kupią się do sieni,
|
|
Inni słuchają, w okna głowami wciśnieni.
|
|
|
|
|
|
Księga siódma
|
|
Rada
|
|
|
|
Z kolei Bartek poseł rzecz swą wyprowadzał.
|
|
Ten, że często na strugach do Królewca chadzał,
|
|
Nazwany był Prusakiem od swych spółrodaków:
|
|
Przez żart, bo nienawidził okropnie Prusaków,
|
|
Choć lubił o nich gadać. Człek podeszły w lata,
|
|
W podróżach swych dalekich wiele zwiedził świata;
|
|
Gazet pilny czytelnik, polityki świadom,
|
|
W niebytność Maćka zwykle przewodził obradom.
|
|
Ten tak rzecz kończył:
|
|
|
|
«Nie jest to, panie Macieju,
|
|
Bracie mój, a nas wszystkich Ojcze Dobrodzieju,
|
|
Nie jest to marna pomoc. Ja bym na Francuzów
|
|
Spuścił się w czasie wojny, jak na czterech tuzów:
|
|
Lud bitny, a od czasów pana Tadeusza
|
|
Kościuszki, świat takiego nie miał genijusza
|
|
Wojennego, jak wielki cesarz Bonaparte.
|
|
Pamiętam, kiedy przeszli Francuzi przez Wartę;
|
|
Bawiłem za granicą wtenczas, w roku pańskim
|
|
Tysiącznym osimsetnym szóstym; właśnie z Gdańskiem
|
|
Handlowałem, a krewnych mam wiele w Poznańskiem.
|
|
Jeździłem ich odwiedzić; więc z panem Józefem
|
|
Grabowskim, który teraz jest rejmentu szefem,
|
|
A podówczas żył na wsi blisko Obiezierza,
|
|
Polowaliśmy sobie na małego źwierza.
|
|
Był pokój w Wielkopolszcze, jak teraz na Litwie;
|
|
Wtem nagle rozeszła się wieść o strasznej bitwie.
|
|
Przybiegł do nas posłaniec od pana Towdena:
|
|
Grabowski list przeczytał, krzyknął: «Jena! Jena!
|
|
Zbito Prusaków na łeb, na szyję, wygrana!»
|
|
Ja, z konia zsiadłszy, zaraz padłem na kolana,
|
|
Dziękując Panu Bogu… Do miasta jedziemy,
|
|
Niby dla interesu, niby nic nie wiemy:
|
|
Aż tu widzimy wszystkie landraty, hofraty,
|
|
Komisarze i wszystkie podobne psubraty
|
|
Kłaniają się nam nisko; każdy drży, blednieje,
|
|
Jako owad prusaczy, gdy wrzątkiem kto zleje.
|
|
My śmiejąc się, trąc ręce, prosim uniżenie
|
|
O nowinki? pytamy, co słychać o Jenie?
|
|
Tu ich strach zdjął; dziwią się, że o klęsce owej
|
|
Już wiemy; krzyczą Niemcy: «Achary Got! o wej!»
|
|
Spuściwszy nos, do domów, z domów dalej w nogi —
|
|
O, to był rwetes! Wszystkie wielkopolskie drogi
|
|
Pełne uciekających. Niemczyska jak mrowie
|
|
Pełzną, ciągną pojazdy, które lud tam zowie
|
|
Wageny i fornalki; mężczyźni, kobiety,
|
|
Z fajkami, z imbryczkami, wleką pudła, bety;
|
|
Drapią jak mogą. A my milczkiem wchodzim w radę:
|
|
Hejże na koń, pomieszać Niemcom rejteradę!
|
|
Nuż landratom tłuc w karki, z hofratów drzeć schaby,
|
|
A herów oficerów łowić za harcaby!
|
|
A jenerał Dąbrowski wpada do Poznania
|
|
I cesarski przynosi rozkaz: do powstania!
|
|
W tydzień jeden tak lud nasz Prusaków wychłostał
|
|
I wygnał, na lekarstwo Niemca byś nie dostał!
|
|
Gdyby się tak obrócić i gracko, i raźnie,
|
|
I u nas w Litwie sprawić Moskwie taką łaźnię?
|
|
He, co myślisz Macieju? Jeśli z Bonapartem
|
|
Moskwa drze koty, to on wojuje nie żartem:
|
|
Bohater pierwszy w świecie, a wojsk ma bez liku!
|
|
He, cóż myślisz Macieju, nasz ojcze Króliku?»
|
|
|
|
Skończył. Czekają wszyscy Macieja wyroku.
|
|
Maciej głowy nie ruszył ani podniósł wzroku,
|
|
Tylko ręką kilkakroć uderzył po boku,
|
|
Jak gdyby szabli szukał (od zaboru kraju
|
|
Szabli nie nosił; przecież z dawnego zwyczaju,
|
|
Na wspomnienie Moskala, zawsze rękę zwracał
|
|
Na lewy bok: zapewne Rózeczki swej macał;
|
|
I stąd był nazywany powszechnie *Zabokiem*).
|
|
Już wzniósł głowę; słuchają w milczeniu głębokiem.
|
|
Maciej oczekiwanie powszechne omylił,
|
|
Nachmurzył brwi i znowu głowę na pierś schylił.
|
|
Na koniec odezwał się, z wolna każde słowo
|
|
Wymawiając z przyciskiem, a w takt kiwał głową.
|
|
|
|
«Cicho! skądże ta cała nowina pochodzi?
|
|
Jak daleko Francuzi? kto nimi dowodzi?
|
|
Czy już wojnę zaczęli z Moskwą? gdzie i o co?
|
|
Którędy mają ciągnąć? z jaką idą mocą?
|
|
Wiele piechoty, jazdy? Kto wie, niechaj gada!»
|
|
|
|
Milczała patrząc na się kolejno gromada.
|
|
«Radziłbym — rzecze Prusak — czekać bernardyna
|
|
Robaka, bo od niego pochodzi nowina;
|
|
Tymczasem posłać pewnych szpiegów nad granicę,
|
|
I po cichu uzbrajać całą okolicę,
|
|
A tymczasem ostrożnie całą rzecz prowadzić,
|
|
Aby Moskalom naszych zamiarów nie zdradzić».
|
|
|
|
«He! czekać? szczekać? zwlekać?» przerwał Maciej drugi
|
|
Ochrzczony Kropicielem, od wielkiej maczugi,
|
|
Którą zwał Kropidełkiem. Miał ją dziś przy sobie;
|
|
Stanął za nią, na gałce zwiesił ręce obie,
|
|
Na ręku oparł brodę, krzycząc: «Czekać! zwlekać!
|
|
Sejmikować! Hem, trem, brem, a potem uciekać!
|
|
Ja w Prusach nie bywałem; rozum królewiecki
|
|
Dobry dla Prus, a u mnie jest rozum szlachecki.
|
|
To wiem: że kto chce bić się, niech Kropidło chwyta;
|
|
Kto umierać, ten księdza niech woła, i kwita!
|
|
Ja chcę żyć, bić! Bernardyn po co? czy my żaki?
|
|
Co mi tam Robak: otóż, my będziem robaki,
|
|
I dalej Moskwę toczyć! Trem, brem, szpiegi, wzwiady;
|
|
Wiecie wy, co to znaczy? Oto, że wy dziady,
|
|
Niedołęgi! He, bracia, to wyżła rzecz tropić,
|
|
Bernardyńska kwestować, a moja rzecz: kropić;
|
|
Kropić, kropić i kwita!» Tu maczugę głasnął,
|
|
Za nim cały tłum szlachty «Kropić, kropić!» wrzasnął.
|
|
|
|
Poparł stronę Chrzciciela, Bartek zwan Brzytewka
|
|
Od szabli cienkiej, tudzież Maciej, zwan Konewka
|
|
Od sztućca który naszał, z gardłem tak szerokiem,
|
|
Że zeń jak z konwi tuzin kulek lał potokiem.
|
|
Oba krzyczeli: «Wiwat Chrzciciel z kropidełkiem!»
|
|
Prusak chciał mówić, ale zgłuszono go zgiełkiem
|
|
I śmiechem; «Precz — wołano — precz Prusaki tchórze!
|
|
Kto tchórz, niech w bernardyńskim chowa się kapturze!»
|
|
|
|
Wtem znowu głowę z wolna podniósł Maciej stary,
|
|
I zaczęły cokolwiek uciszać się gwary:
|
|
«Nie drwijcie — rzekł — z Robaka; znam go, to ćwik klecha,
|
|
Ten robaczek większego od was zgryzł orzecha.
|
|
Raz go tylko widziałem: ledwiem okiem rzucił,
|
|
Poznałem co za ptaszek; ksiądz oczy odwrócił,
|
|
Lękając się, żebym go nie zaczął spowiadać;
|
|
Ale to rzecz nie moja, wiele o tym gadać!
|
|
On tu nie przyjdzie; próżno wzywać bernardyna.
|
|
Jeśli od niego wyszła ta cała nowina,
|
|
To kto wie, w jakim celu: bo to bies księżyna!
|
|
Jeśli prócz tej nowiny nic więcej nie wiecie:
|
|
Więc po coście tu przyszli? i czego wy chcecie?»
|
|
|
|
«Wojny!» krzyknęli. — «Jakiej?» spytał. — Zawołali:
|
|
«Wojny z Moskalem! Bić się! Hejże na Moskali!»
|
|
|
|
Prusak wciąż wołał, a głos coraz wyżej wznosił;
|
|
Aż posłuchanie częścią ukłonem wyprosił,
|
|
Częścią zdobył swą mową krzykliwą i cienką.
|
|
«I ja chcę bić się — wołał tłukąc się w pierś ręką —
|
|
Choć kropidła nie noszę, drągiem od wiciny
|
|
Sprawiłem raz Prusakom czterem dobre chrzciny,
|
|
Którzy mię po pjanemu chcieli w Preglu topić».
|
|
«Toś zuch Bartku — rzekł Chrzciciel — dobrze! kropić, kropić!»
|
|
«Ależ, najsłodszy Jezu! trzeba pierwej wiedzieć
|
|
Z kim wojna? o co? trzeba to światu powiedzieć —
|
|
Wołał Prusak — bo jakże lud ruszy za nami?
|
|
Gdzie pójdzie, kiedy gdzie iść, my nie wiemy sami?
|
|
Bracia szlachta! Panowie! potrzeba rozsądku!
|
|
Dobrodzieje! potrzeba ładu i porządku!
|
|
Chcecie wojny, więc zróbmy konfederacyją;
|
|
Obmyślmy, gdzie zawiązać i pod laską czyją?
|
|
Tak było w Wielkopolszcze: widzim rejteradę
|
|
Niemiecką: cóż my robim? wchodzim tajnie w radę,
|
|
Uzbrajamy i szlachtę, i włościan gromadę;
|
|
Gotowi, Dąbrowskiego czekamy rozkazu;
|
|
Na koniec, hejże na koń! powstajem od razu!»
|
|
|
|
«Proszę o głos!» zawołał pan komisarz z Klecka,
|
|
Człowiek młody, przystojny, ubrany z niemiecka.
|
|
Zwał się Buchman, lecz Polak był, w Polsce się rodził;
|
|
Nie wiedzieć pewnie, czyli ze szlachty pochodził,
|
|
Lecz o to nie pytano; i wszyscy Buchmana
|
|
Szacowali, iż służył u wielkiego pana,
|
|
Był dobry patryjota i pełen nauki,
|
|
Z ksiąg obcych wyuczył się gospodarstwa sztuki,
|
|
I dóbr administracją prowadził porządnie;
|
|
O polityce także wnioskował rozsądnie,
|
|
Pięknie pisać i gładko umiał się wysławiać.
|
|
Zatem umilkli wszyscy, kiedy jął rozprawiać:
|
|
«Proszę o głos!» powtórzył, po dwakroć odchrząknął,
|
|
Ukłonił się i usty dźwięcznymi tak brząknął:
|
|
|
|
«Preopinanci moi w swych głosach wymownych
|
|
Dotknęli wszystkich punktów stanowczych i głownych,
|
|
Dyskusyją na wyższe wznieśli stanowisko;
|
|
Mnie tylko pozostaje, w jedno zjąć ognisko
|
|
Rzucone trafne myśli i rozumowania:
|
|
Mam nadzieję w ten sposób sprzeczne zgodzić zdania.
|
|
Dwie części w dyskusyji całej uważałem;
|
|
Podział już jest zrobiony, idę tym podziałem.
|
|
Naprzód: dlaczego mamy przedsiębrać powstanie?
|
|
W jakim duchu? to pierwsze żywotne pytanie;
|
|
Drugie, rewolucyjnej władzy się dotycze:
|
|
Podział jest trafny, tylko przewrócić go życzę.
|
|
Naprzód zacząć od władzy: skoro pojmiem władzę,
|
|
Z niej powstania istotę, duch, cel, wyprowadzę.
|
|
Co do władzy więc — kiedy oczyma przebiegam
|
|
Dzieje całej ludzkości, i cóż w nich spostrzegam?
|
|
Oto, ród ludzki dziki, w lasach rozpierzchniony,
|
|
Skupia się, zbiera, łączy dla wspólnej obrony,
|
|
Obmyśla ją; i to jest najpierwsza obrada.
|
|
Potem każdy wolności własnej cząstkę składa
|
|
Dla dobra powszechnego: to pierwsza ustawa,
|
|
Z której jako ze źródła płyną wszystkie prawa.
|
|
Widzimy tedy, że rząd umową się tworzy,
|
|
Nie pochodząc, jak mylnie sądzę, z woli Bożej.
|
|
Owoż, rząd na kontrakcie oparłszy społecznym,
|
|
Podział władzy już tylko jest skutkiem koniecznym».
|
|
|
|
«Otóż są i kontrakty! Kijowskie czy mińskie? —
|
|
Rzekł stary Maciej — owoż i rządy babińskie!
|
|
Panie Buchman, czy Bóg nam chciał cara narzucić,
|
|
Czy diabeł, ja z waszmością nie będę się kłócić:
|
|
Panie Buchman, gadaj Waść, jakby cara zrzucić».
|
|
|
|
«Tu sęk — krzyknął Kropiciel — gdybym mógł podskoczyć
|
|
Do tronu i Kropidłem, plusk, raz cara zmoczyć:
|
|
To już by on nie wrócił, ni kijowskim traktem,
|
|
Ni mińskim, ni za żadnym Buchmana kontraktem;
|
|
Aniby go wskrzesili z mocy bożej popi,
|
|
Ni z mocy Belzebuba — ten mi zuch, kto kropi.
|
|
Panie Buchman, waścina rzecz bardzo wymowna,
|
|
Ale wymowa szum, drum: kropić! to rzecz główna».
|
|
|
|
«To, to, to!» pisnął, ręce trąc, Bartek Brzytewka,
|
|
Od Chrzciciela do Maćka biegając jak cewka
|
|
Od jednej strony krosien przerzucana w drugą:
|
|
«Tylko ty, Maćku z Rózgą, ty, Maćku z maczugą;
|
|
Tylko zgódźcie się: dalbóg, pobijem na druzgi
|
|
Moskala; Brzytew idzie pod komendę Rózgi».
|
|
|
|
«Komenda — przerwał Chrzciciel — dobra ku paradzie;
|
|
U nas była komenda w kowieńskiej brygadzie
|
|
Krótka a węzłowata: strasz, sam się nie strachaj;
|
|
Bij, nie daj się; postępuj często, gęsto machaj:
|
|
Szach, mach!» «To — pisnął Brzytwa — to mi regulament!
|
|
Po co tu pisać akta, po co psuć atrament?
|
|
Konfederacji trzeba? o to cała sprzeczka?
|
|
Jest Marszałek nasz Maciej, a laska Rózeczka».
|
|
«Niech żyje — krzyknął Chrzciciel — Kurek na Kościele!»
|
|
Szlachta odpowiedziała. «Wiwant Kropiciele!»
|
|
|
|
Ale w kątach szmer powstał, choć w środku tłumiony;
|
|
Widać, że się rozdziela rada na dwie strony.
|
|
Buchman krzyknął: «Ja zgody nigdy nie pochwalam!
|
|
To mój system!» Ktoś drugi wrzasnął: «Nie pozwalam!»
|
|
Inni z kątów wtórują. Nareszcie głos gruby
|
|
Ozwał się przybyłego szlachcica Skołuby:
|
|
|
|
«Cóż to, Państwo Dobrzyńscy! A to co się święci?
|
|
A my, czy to będziemy z pod prawa wyjęci?
|
|
Kiedy nas zapraszano z naszego zaścianku,
|
|
A zapraszał nas klucznik Rębajło Mopanku,
|
|
Mówiono nam, że wielkie rzeczy dziać się miały,
|
|
Że tu nie o Dobrzyńskich, lecz o powiat cały,
|
|
O całą szlachtę idzie; toż i Robak bąkał,
|
|
Choć nigdy nie dokończył i zawsze się jąkał,
|
|
I ciemno się tłumaczył. Wreszcie, koniec końców,
|
|
My zjechali, sąsiadów zwołali przez gońców.
|
|
Nie sami tu panowie Dobrzyńscy jesteście;
|
|
Z różnych innych zaścianków jest tu nas ze dwieście:
|
|
Wszyscy więc radźmy. Jeśli potrzeba marszałka,
|
|
Głosujmy wszyscy; równa u każdego gałka.
|
|
Niech żyje równość!»
|
|
|
|
Zatem dwaj Terajewicze
|
|
I czterej Stypułkowscy i trzej Mickiewicze,
|
|
Krzyknęli: «Wiwat równość!» stając za Skołubą.
|
|
Tymczasem Buchman wołał: «Zgoda będzie zgubą!»
|
|
Kropiciel krzyczał: «Bez was obejdziem się sami;
|
|
Niech żyje nasz marszałek, Maciek nad Maćkami!
|
|
Hej do laski!» Dobrzyńscy krzyczą: «Zapraszamy!»
|
|
A obca szlachta woła w głos: «Nie pozwalamy!»
|
|
Rozstrycha się tłum na dwie kupy rozdzielony,
|
|
I kiwając głowami w dwie przeciwne strony,
|
|
Tamci: «Nie pozwalamy!» — ci krzyczą: «Prosiemy!»
|
|
|
|
Maciek stary w pośrodku jeden siedział niemy,
|
|
I jedna głowa jego była nieruchoma.
|
|
Przeciw niemu stał Chrzciciel zwieszony rękoma
|
|
Na maczudze, a głową na końcu maczugi
|
|
Wspartą kręcił, jak tykwą wbitą, na kij długi,
|
|
I na przemiany to w tył, to się naprzód kiwał,
|
|
I ustawicznie «Kropić, kropić!» wykrzykiwał.
|
|
Wzdłuż izby zaś przebiegał Brzytewka ruchawy
|
|
Ciągle od Kropiciela do Macieja ławy.
|
|
Konewka zaś powoli wszerz izbę przechodził
|
|
Od Dobrzyńskich do szlachty: niby to ich godził;
|
|
Jeden wciąż wołał «Golić» a drugi «Zalewać!»
|
|
Maciek milczał; lecz widno, że się zaczął gniewać./
|
|
|
|
Ćwierć godziny wrzał hałas, gdy nad tłum wrzeszczący,
|
|
Ze środka głów, wyskoczył w góre słup błyszczący:
|
|
Był to rapier sążnistej długości, szeroki
|
|
Na całą piędź, a sieczny na obadwa boki,
|
|
Widocznie miecz teutoński z norymberskiej stali
|
|
Ukuty: wszyscy milcząc na broń poglądali.
|
|
Kto ją podniósł? nie widać; lecz zaraz zgadniono:
|
|
«To Scyzoryk! niech żyje Scyzoryk! — krzykniono —
|
|
Wiwat Scyzoryk, klejnot Rębajłów zaścianku!
|
|
Wiwat Rębajło, Szczerbiec, Półkozic, Mopanku!»
|
|
|
|
Wnet Gerwazy (to on był) przez tłum się przecisnął
|
|
Na środek izby, wkoło Scyzorykiem błysnął;
|
|
Potem w dół chyląc ostrze na znak powitania
|
|
Przed Maćkiem, rzekł: «Rózeczce Scyzoryk się kłania.
|
|
Bracia szlachta, Dobrzyńscy! Ja nie będę radził
|
|
Nic a nic; powiem tylko, po com was zgromadził:
|
|
A co robić, jak robić, decydujcie sami.
|
|
Wiecie, słuch dawno chodzi między zaściankami,
|
|
Że się na wielkie rzeczy zanosi na świecie;
|
|
Ksiądz Robak o tym gadał: wszakże wszyscy wiecie?»
|
|
«Wiemy!» krzyknęli — «Dobrze. Owoż mądrej głowie —
|
|
Ciągnął mówca, spojrzawszy bystro — dość dwie słowie.
|
|
Nieprawdaż?» «Prawda» rzekli. «Gdy cesarz francuski —
|
|
Rzekł Klucznik — stąd przyciąga, a stamtąd car ruski:
|
|
Więc wojna; car z cesarzem, królowie z królami
|
|
Pójdą za łby, jak zwykle między monarchami.
|
|
A nam czy siedzieć cicho? Gdy wielki wielkiego
|
|
Będzie dusić: my duśmy mniejszych, każdy swego.
|
|
Z góry i z dołu, wielcy wielkich, małych mali,
|
|
Jak zaczniem ciąć, tak całe szelmostwo się zwali,
|
|
I tak zakwitnie szczęście i Rzeczpospolita.
|
|
Nieprawdaż?» «Prawda — rzekli — jakby z książki czyta».
|
|
«Prawda — powtórzył Chrzciciel — krop a krop i kwita».
|
|
«Ja zawsze gotów golić» ozwał się Brzytewka;
|
|
«Tylko zgódźcie się — prosił uprzejmie Konewka —
|
|
Chrzcicielu i Macieju, pod czyją iść wodzą?»
|
|
Ale mu przerwał Buchman: «Niech się głupi godzą,
|
|
Dyskusyje publicznej sprawie nie zaszkodzą.
|
|
Proszę milczeć, słuchamy, sprawa na tym zyska;
|
|
Pan Klucznik ją z nowego zważa stanowiska».
|
|
|
|
«Owszem — zawołał Klucznik — u mnie po staremu,
|
|
O wielkich rzeczach myśleć należy wielkiemu:
|
|
Jest na to cesarz, będzie król, senat, posłowie.
|
|
Takie rzeczy, mopanku, robią się w Krakowie
|
|
Lub w Warszawie, nie u nas, w zaścianku, w Dobrzynie;
|
|
Aktów konfederackich nie piszą w kominie
|
|
Kredą, nie na wicinie, lecz na pergaminie.
|
|
Nie nam to pisać akta; ma Polska pisarzy
|
|
Koronnych i litewskich, tak robili starzy;
|
|
Moja rzecz Scyzorykiem wyrzynać». «Kropidłem
|
|
Pluskać» dodał Kropiciel. «I wykalać Szydłem»
|
|
Krzyknął Bartek Szydełko, dobywszy swej szpadki.
|
|
|
|
«Wszystkich was — kończył Klucznik — biorę tu na świadki,
|
|
Czy Robak nie powiadał, że wprzód nim przyjmiecie
|
|
W dom wasz Napoleona, trzeba wymieść śmiecie?
|
|
Słyszeliście to wszyscy: a czy rozumiecie?
|
|
Któż jest śmieciem powiatu? Kto zdradziecko zabił
|
|
Najlepszego z Polaków, kto go okradł, zgrabił?
|
|
I jeszcze chce ostatki wydrzeć z rąk dziedzica?
|
|
Któż to? Mamże wam gadać?» «A już ci Soplica —
|
|
Przerwał Konewka — to łotr» «Oj, to ciemiężyciel»
|
|
Pisnął Brzytewka — «Więc go kropić!» dodał Chrzciciel;
|
|
«Jeśli zdrajca — rzekł Buchman — więc na szubienicę!»
|
|
«Hejże! — krzyknęli wszyscy — hejże na Soplicę!»
|
|
|
|
Lecz Prusak śmiał podjąć się Sędziego obrony,
|
|
I wołał z wzniesionymi ku szlachcie ramiony:
|
|
«Panowie Bracia! aj! aj! a na boskie rany!
|
|
Co znowu? Panie Klucznik, czy waść opętany?
|
|
Czy o tym była mowa? Że ktoś miał wariata
|
|
Banitę bratem: to co, karać go za brata?
|
|
To mi po chrześcijańsku! Są tu w tym konszachty
|
|
Hrabiego; żeby Sędzia był ciężki dla szlachty,
|
|
Nieprawda! dalibógże! To wy tylko sami
|
|
Pozywacie go, a on zgody szuka z wami,
|
|
Ustępuje ze swego, jeszcze grzywny płaci.
|
|
Ma proces z Hrabią: cóż stąd? obadwa bogaci;
|
|
Niechaj pan drze się z panem: cóż to do nas, braci?
|
|
Pan Sędzia ciemiężyciel! On pierwszy zabraniał,
|
|
Ażeby się chłop przed nim do ziemi nie kłaniał,
|
|
Mówiąc, że to grzech. Nieraz u niego gromada
|
|
Chłopska, ja sam widziałem, do stołu z nim siada;
|
|
Płacił za włość podatki: a nie tak jest w Klecku,
|
|
Choć tam waść, panie Buchman, rządzisz po niemiecku.
|
|
Sędzia zdrajca! My się z nim od infimy znamy:
|
|
Poczciwe było dziecko i dziś taki samy;
|
|
Polskę kocha nad wszystko, polskie obyczaje
|
|
Chowa, modom moskiewskim przystępu nie daje.
|
|
Ilekroć z Prus powracam, chcąc zmyć się z niemczyzny,
|
|
Wpadam do Soplicowa jak w centrum polszczyzny;
|
|
Tam się człowiek napije, nadysze ojczyzny!
|
|
Dalbóg Dobrzyńscy! ja wasz brat, ale Sędziego
|
|
Nie pozwolę pokrzywdzić; nie będzie nic z tego.
|
|
Nie tak, panowie bracia, w Wielkopolszcze było:
|
|
Co za duch! co za zgoda! aż przypomnieć miło!
|
|
Nikt tam podobną fraszką nie śmiał rady mieszać».
|
|
«To nie fraszka — zawołał Klucznik — łotrów wieszać!»
|
|
|
|
Szmer wzmagał się. Wtem Jankiel posłuchania prosił,
|
|
Na ławę wskoczył, stanął i nad głowy wznosił
|
|
Brodę jak wiechę, co mu aż do pasa wisi.
|
|
Prawą ręką zdjął z wolna z głowy kołpak lisi;
|
|
Lewą ręką jarmułkę zruszoną poprawił,
|
|
Potem lewicę za pas zatknął i tak prawił,
|
|
Kołpakiem lisim w kolej kłaniając się nisko:
|
|
|
|
«Nu, panowie Dobrzyńscy! Ja sobie Żydzisko;
|
|
Mnie Sędzia ni brat, ni swat; szanuję Sopliców
|
|
Jak panów bardzo dobrych i moich dziedziców;
|
|
Szanuję też Dobrzyńskich, Bartków i Maciejów,
|
|
Jako dobrych sąsiadów, panów dobrodziejów;
|
|
A mówię tak: jeżeli państwo chcą gwałt zrobić
|
|
Sędziemu, to bardzo źle. Możecie się pobić,
|
|
Zabić — a asesory? a sprawnik? a turma?
|
|
Bo w wiosce u Soplicy jest żołnierzy hurma,
|
|
Wszystko jegry! Asesor w domu: tylko świśnie,
|
|
Tak wraz przymaszerują, stoją jak umyślnie.
|
|
A co będzie? A jeśli czekacie Francuza,
|
|
To Francuz jest daleko jeszcze, droga duża.
|
|
Ja Żyd, o wojnach nie wiem, a byłem w Bielicy,
|
|
I widziałem tam Żydków od samej granicy;
|
|
Słychać, że Francuz stoi nad rzeką Łososną,
|
|
A wojna jeśli będzie, to chyba aż wiosną.
|
|
Nu, mówię tak: czekajcie; wszak dwór Soplicowa
|
|
Nie budka kramna, co się rozbierze, w wóz schowa
|
|
I pojedzie: dwór jak stał, do wiosny stać będzie;
|
|
A pan Sędzia, to nie jest Żydek na arendzie:
|
|
Nie uciecze, to jego można znaleźć wiosną.
|
|
A teraz rozejdźcie się, a nie gadać głośno
|
|
O tym, co było; bo to gadać, to daremno!
|
|
A czyja łaska panów Szlachty, proszę ze mną.
|
|
Moja Siora powiła małego Jankielka:
|
|
Ja dziś traktuję wszystkich, a muzyka wielka!
|
|
Każę przynieść kozice, basetlę, dwie skrzypiec,
|
|
A pan Maciek Dobrodziej lubi stary lipiec
|
|
I nowego mazurka: mam nowe mazurki,
|
|
A wyuczyłem śpiewać fein moje bachurki».
|
|
|
|
Wymowa lubionego powszechnie Jankiela
|
|
Trafiała do serc. Powstał krzyk, oklask wesela,
|
|
Szmer przyzwolenia nawet za domem się szerzył:
|
|
Gdy Gerwazy w Jankiela Scyzorykiem zmierzył.
|
|
Żyd skoczył, wpadł w tłum; Klucznik wołał: «Precz stąd, Żydzie!
|
|
Nie tkaj palców między drzwi, nie o ciebie idzie!
|
|
Panie Prusak! że waszeć Sędziowską handlujesz
|
|
Parą wicin mizernych: to już zań gardłujesz?
|
|
Zapomniałeś mopanku, że ojciec waszecin
|
|
Spławiał do Prus dwadzieścia Horeszkowskich wicin?
|
|
Stąd się zbogacił i on, i jego rodzina,
|
|
Ba, nawet wszyscy, ilu was tu jest z Dobrzyna.
|
|
Bo pamiętacie starzy, słyszeliście młodzi,
|
|
Że Stolnik był was wszystkich ojciec i dobrodziéj:
|
|
Kogoż on komisarzem słał do swych dóbr pińskich?
|
|
Dobrzyńskiego! Rachmistrzów kogo miał? Dobrzyńskich!
|
|
Marszałkostwa, kredensu nie zwierzał nikomu,
|
|
Tylko Dobrzyńskim: pełno Dobrzyńskich miał w domu!
|
|
On forytował wasze w trybunałach sprawy,
|
|
On wyrabiał u króla dla was chleb łaskawy,
|
|
Dzieci wasze kopami pomieszczał w konwikcie
|
|
Pijarskim, na swym koszcie, odzieży i wikcie;
|
|
Dorosłych promowował także swym nakładem:
|
|
A dlaczego to robił? że wam był sąsiadem!
|
|
Dziś Soplica kopcami tyka waszych granic:
|
|
Cóż kiedy wam dobrego zrobił on?»
|
|
|
|
«Nic a nic! —
|
|
Przerwał Konewka — bo to wyrosło z szlachciury,
|
|
A jak dmie się, phu, phu, phu, jak nos drze do góry!
|
|
Pamiętacie, prosiłem na córki wesele;
|
|
Poję, nie chce pić, mówi: »Nie piję tak wiele
|
|
Jak wy szlachta; wy szlachta ciągniecie jak bąki«.
|
|
Ot magnat! delikacik z marymonckiej mąki!
|
|
Nie pił; leliśmy w gardło, krzyczał: »Gwałt się dzieje!«
|
|
Czekajno, niech no ja mu z Konewki naleję».
|
|
|
|
«Filut — zawołał Chrzciciel — oj, i ja go kropnę
|
|
Za swoje. Mój syn, było to dziecko roztropne,
|
|
Teraz tak zgłupiał, że go nazywają Sakiem;
|
|
A z przyczyny Sędziego został głupcem takim.
|
|
Mówiłem: po co tobie leźć do Soplicowa?
|
|
Jeżeli cię tam złowię, niech cię Bóg uchowa!
|
|
On znowu smyk do Zosi, dybie przez konopie:
|
|
Złowiłem go, a zatem za uszy i kropię;
|
|
A on beczy i beczy jak maleńkie chłopię:
|
|
»Ojcze, choć zabij, muszę tam iść«, a wciąż szlocha —
|
|
»Co tobie?« a on mówi, że tę Zosię kocha!
|
|
Chciałby popatrzyć na nią! Żal mi nieboraka,
|
|
Mówię Sędziemu: »Sędzio, daj Zosię dla Saka!«
|
|
On mówi: »Jeszcze mała, czekaj ze trzy lata,
|
|
Jak sama zechce«. Łotr! łże, już ją komuś swata:
|
|
Słyszałem. Już ja się tam na wesele wkręcę;
|
|
Ja im łoże małżeńskie kropidłem poświęcę».
|
|
|
|
«I taki łotr — zawołał Klucznik — ma panować?
|
|
I dawnych panów, lepszych od siebie, rujnować?
|
|
A Horeszków i pamięć i imię zaginie!
|
|
Gdzież jest wdzięczność na świecie? Nie ma jej w Dobrzynie!
|
|
Bracia! chcecie bój z ruskim wieść imperatorem,
|
|
A boicie się wojny z Soplicowskim dworem?
|
|
Strach wam turmy! Czyż to ja wzywam na rozboje?
|
|
Broń Boże! Szlachta Bracia! ja przy prawie stoję.
|
|
Wszak Hrabia wygrał, zyskał dekretów niemało:
|
|
Tylko je egzekwować! Tak dawniej bywało:
|
|
Trybunał pisał dekret; szlachta wypełniała,
|
|
A szczególniej Dobrzyńscy, i stąd wasza chwała
|
|
Urosła w Litwie! Wszakże to Dobrzyńscy sami
|
|
Bili się na zajezdzie myskim z Moskalami,
|
|
Których przywiódł jenerał ruski Wojniłowicz
|
|
I łotr, przyjaciel jego, pan Wołk z Łogomowicz.
|
|
Pamiętacie, jak Wołka wzięliśmy w niewolę,
|
|
Jak chcieliśmy go wieszać na belce w stodole,
|
|
Iż był tyran dla chłopstwa a sługa Moskali;
|
|
Ale się chłopi głupi nad nim zlitowali!
|
|
(Upiec go muszę kiedyś na tym Scyzoryku.)
|
|
Nie wspomnę innych wielkich zajazdów bez liku,
|
|
Z których wyszliśmy zawsze, jak szlachcie przystało,
|
|
I z zyskiem i aplauzem powszechnym i z chwałą!
|
|
Po cóż o tym wspominać? Dziś darmo pan Hrabia,
|
|
Sąsiad wasz, sprawę toczy, dekrety wyrabia:
|
|
Już nikt z was pomóc nie chce biednemu sierocie!
|
|
Dziedzic Stolnika tego, który żywił krocie,
|
|
Dziś nie ma przyjaciela, oprócz mnie, Klucznika,
|
|
I ot tego wiernego mego Scyzoryka!»
|
|
|
|
«I Kropidła — rzekł Chrzciciel — Gdzie ty Gerwazeńku,
|
|
Tam i ja; póki ręka, póki plusk plask w ręku.
|
|
Co dwaj to dwaj! Dalibóg mój Gerwazy! ty miecz,
|
|
Ja mam Kropidło; dalbóg! ja kropię, a ty siecz:
|
|
I tak szach mach, plusk i plask; oni niech gawędzą!»
|
|
|
|
«Toć i Bartka — rzekł Brzytwa — bracia nie odpędzą;
|
|
Już co wy namydlicie, to ja wszystko zgolę».
|
|
«I ja — przydał Konewka — z wami ruszyć wolę,
|
|
Gdy ich nie można zgodzić na obiór marszałka;
|
|
Co mi tam głosy, gałki! U mnie insza gałka.
|
|
— Tu wydobył z kieszeni garść kul, dzwonił nimi —
|
|
Ot gałki! — krzyknął — w Sędzię gałkami wszystkimi!»
|
|
«Do was — wołał Skołuba — do was się łączymy!»
|
|
«Gdzie wy — krzyknęła szlachta — gdzie wy, to tam i my!
|
|
Niech żyją Horeszkowie! wiwant Półkozice!
|
|
Wiwat Klucznik Rębajło! Hejże na Soplicę!»
|
|
|
|
I tak wszystkich pociągnął wymowny Gerwazy;
|
|
Bo wszyscy ku Sędziemu mieli swe urazy,
|
|
Jak zwyczajnie w sąsiedztwie: to o szkodę skargi,
|
|
To o wyręby, to o granice zatargi.
|
|
Jednych gniew, drugich tylko podburzała zawiść
|
|
Bogactw Sędziego — wszystkich zgodziła nienawiść.
|
|
Cisną się do Klucznika, podnoszą do góry
|
|
Szable, pałki. —
|
|
|
|
Aż Maciek, dotychczas ponury,
|
|
Nieruchomy, wstał z ławy i wolnymi kroki
|
|
Wyszedł na środek izby i podparł się w boki;
|
|
I spojrzawszy przed siebie, i kiwając głową,
|
|
Zabrał głos, wymawiając z wolna każde słowo,
|
|
Z przestankiem i przyciskiem: «A głupi! a głupi!
|
|
A głupi wy! Na kim się mleło, na was skrupi!…
|
|
To póki o wskrzeszeniu Polski była rada,
|
|
O dobru pospolitym, głupi, u was zwada?
|
|
Nie można było, głupi, ani się rozmówić,
|
|
Głupi, ani porządku, ani postanowić
|
|
Wodza nad wami, głupi! A niech no kto podda
|
|
Osobiste urazy, głupi, u was zgoda!
|
|
Precz stąd! Bo jakom Maciek, was, do milijonów
|
|
Kroćset kroci tysięcy fur, beczek, furgonów,
|
|
Diabłów!!!!…»
|
|
|
|
Ucichli wszyscy jak rażeni gromem;
|
|
Ale razem straszliwy powstał krzyk za domem:
|
|
«Wiwat Hrabia!» On wjeżdżał na folwark Maciejów,
|
|
Sam zbrojny, za nim zbrojnych dziesięciu dżokejów.
|
|
Hrabia siedział na dzielnym koniu, w czarnym stroju;
|
|
Na sukni orzechowy płaszcz włoskiego kroju,
|
|
Szeroki, bez rękawów, jak wielka opona,
|
|
Spięty klamrą u szyi, spadał przez ramiona;
|
|
Kapelusz miał okrągły z piórem, w ręku szpadę.
|
|
Okręcił się i szpadą powitał gromadę.
|
|
|
|
«Wiwat Hrabia! — krzyknęli — z nim żyć i umierać!»
|
|
Szlachta zaczęła z chaty przez okna wyzierać,
|
|
I za Klucznikiem coraz ku drzwiom się napierać.
|
|
Klucznik wyszedł, a za nim tłum przeze drzwi runął,
|
|
Maciek resztę wypędził, drzwi zamknął, zasunął,
|
|
I przez okno wyjrzawszy, raz jeszcze rzekł: «Głupi!»
|
|
|
|
A tymczasem się szlachta do Hrabiego kupi
|
|
Idą w karczmę. Gerwazy wspomniał dawne czasy:
|
|
Kazał sobie trzy podać od kontuszów pasy,
|
|
Na nich ze sklepu karczmy beczki wydobywa
|
|
Trzy: jedną miodu, drugą wódki, trzecią piwa.
|
|
Wyjął goździe, wnet z szumem trysnęły trzy strugi,
|
|
Jeden biały jak srebro, krwawnikowy drugi,
|
|
Trzeci żółty; troistą grają w górze tęczą,
|
|
A spadając w sto kubków, we sto szklanek brzęczą.
|
|
Wre szlachta. Tamci piją, ci Hrabiemu życzą
|
|
Lat setnych, wszyscy: «Hejże na Soplicę!» krzyczą.
|
|
|
|
Jankiel wymknął się milczkiem, oklep. Prusak, równie
|
|
Niesłuchany, choć jeszcze rozprawiał wymównie,
|
|
Chciał zmykać: szlachta w pogoń, wołając, że zdradził.
|
|
Mickiewicz stał z daleka; ni krzyczał, ni radził,
|
|
Ale z miny poznano, że coś złego knuje:
|
|
Więc do kordów, i hejże! On się rejteruje,
|
|
Odcina się, już ranny; przyparty do płotów:
|
|
Gdy mu skoczył na odsiecz Zan i trzech Czeczotów.
|
|
Za czym rozjęto szlachtę. Ale w tym rozruchu,
|
|
Dwóch było ciętych w ręce; ktoś dostał po uchu;
|
|
Reszta wsiadała na koń. —
|
|
|
|
Hrabia i Gerwazy
|
|
Porządkują, rozdają oręże, rozkazy.
|
|
W końcu, wszyscy przez długą zaścianku ulicę
|
|
Puścili się w cwał krzycząc: «Hejże na Soplicę!»
|
|
|
|
|
|
Księga ósma
|
|
Zajazd
|
|
|
|
Przed burzą bywa chwila cicha i ponura,
|
|
Kiedy, nad głowy ludzi przyleciawszy, chmura
|
|
Stanie i grożąc twarzą, dech wiatrów zatrzyma,
|
|
Milczy, obiega ziemię błyskawic oczyma,
|
|
Znacząc te miejsca, gdzie wnet ciśnie grom po gromie:
|
|
Tej ciszy chwila była w Soplicowskim domie.
|
|
Myśliłbyś, że przeczucie nadzwyczajnych zdarzeń
|
|
Ścięło usta i wzniosło duchy w kraje marzeń.
|
|
|
|
Po wieczerzy i Sędzia, i goście ze dworu
|
|
Wychodzą na dziedziniec używać wieczoru;
|
|
Zasiadają na przyzbach wysłanych murawą.
|
|
Całe grono z posępną i cichą postawą
|
|
Pogląda w niebo, które zdawało się zniżać,
|
|
Ścieśniać i coraz bardziej ku ziemi przybliżać,
|
|
Aż oboje, skrywszy się pod zasłonę ciemną
|
|
Jak kochankowie, wszczęli rozmowę tajemną,
|
|
Tłumacząc swe uczucia w westchnieniach tłumionych,
|
|
Szeptach, szmerach i słowach na wpół wymówionych,
|
|
Z których składa się dziwna muzyka wieczoru.
|
|
|
|
Zaczął ją puszczyk, jęcząc na poddaszu dworu;
|
|
Szepnęły wiotkim skrzydłem nietoperze, lecą
|
|
Pod dom, gdzie szyby okien, twarze ludzi świecą;
|
|
Bliżej zaś nietoperzów siostrzyczki, ćmy, rojem
|
|
Wiją się przywabione białym kobiet strojem;
|
|
Mianowicie przykrzą się Zosi, bijąc w lice
|
|
I w jasne oczki, które biorą za dwie świéce.
|
|
Na powietrzu owadów wielki krąg się zbiera,
|
|
Kręci się, grając jako harmoniki sfera;
|
|
Ucho Zosi rozróżnia wśród tysiąca gwarów
|
|
Akord muszek i półton fałszywy komarów.
|
|
|
|
W polu koncert wieczorny ledwie jest zaczęty;
|
|
Właśnie muzycy kończą stroić instrumenty.
|
|
Już trzykroć wrzasnął derkacz, pierwszy skrzypak łąki,
|
|
Już mu z dala wtórują z bagien basem bąki,
|
|
Już bekasy, do góry porwawszy się, wiją
|
|
I bekając raz po raz, jak w bębenki biją.
|
|
|
|
Na finał szmerów muszych i ptaszęcej wrzawy
|
|
Odezwały się chórem podwójnym dwa stawy:
|
|
Jako zaklęte w górach kaukaskich jeziora
|
|
Milczące przez dzień cały, grające z wieczora.
|
|
Jeden staw, co toń jasną i brzeg miał piaszczysty,
|
|
Modrą piersią jęk wydał cichy, uroczysty;
|
|
Drugi staw, z dnem błotnistym i gardzielem mętnym,
|
|
Odpowiedział mu krzykiem żałośnie namiętnym:
|
|
W obu stawach piały żab niezliczone hordy,
|
|
Oba chóry zgodzone w dwa wielkie akordy.
|
|
Ten fortissimo zabrzmiał, tamten nuci z cicha;
|
|
Ten zdaje się wyrzekać, tamten tylko wzdycha:
|
|
Tak dwa stawy gadały do siebie przez pola
|
|
Jak grające na przemian dwie arfy Eola.
|
|
|
|
Mrok gęstniał. Tylko w gaju i około rzeczki
|
|
W łozach, błyskały wilcze oczy jako świeczki;
|
|
A dalej, u ścieśnionych widnokręgu brzegów,
|
|
Tu i owdzie ogniska pastuszych noclegów.
|
|
Nareszcie księżyc srebrną pochodnię zaniecił,
|
|
Wyszedł z boru i niebo, i ziemię oświecił.
|
|
One teraz, z pomroku odkryte w połowie,
|
|
Drzemały obok siebie jako małżonkowie
|
|
Szczęśliwi: niebo w czyste objęło ramiona
|
|
Ziemi pierś, co księżycem świeci posrebrzona.
|
|
|
|
Już naprzeciw księżyca gwiazda jedna, druga
|
|
Błysnęła; już ich tysiąc, już milijon mruga.
|
|
Kastor z bratem Polluksem jaśnieli na czele,
|
|
Zwani niegdyś u Sławian Lele i Polele;
|
|
Teraz ich w zodyjaku gminnym znów przechrzczono:
|
|
Jeden zowie się *Litwą*, a drugi *Koroną*.
|
|
|
|
Dalej niebieskiej *Wagi* dwie szale błyskają:
|
|
Na nich Bóg w dniu stworzenia (starzy powiadają)
|
|
Ważył z kolei wszystkie planety i ziemię,
|
|
Nim w przepaściach powietrza osadził ich brzemię;
|
|
Potem wagi złociste zawiesił na niebie:
|
|
Z nich to ludzie wag i szal wzór wzięli dla siebie.
|
|
|
|
Na północ świeci okrąg gwiaździstego *Sita,*
|
|
Przez które Bóg (jak mówią) przesiał ziarnka żyta,
|
|
Kiedy je z nieba zrzucał dla Adama ojca
|
|
Wygnanego za grzechy z rozkoszy ogrojca.
|
|
|
|
Nieco wyżej *Dawida wóz*, gotów do jazdy,
|
|
Długi dyszel kieruje od polarnej gwiazdy.
|
|
Starzy Litwini wiedzą o rydwanie owym,
|
|
Że niesłusznie pospólstwo zwie go Dawidowym:
|
|
Gdyż to jest wóz Anielski. Na nim to przed czasy
|
|
Jechał Lucyper, Boga gdy wyzwał w zapasy,
|
|
Mlecznym gościńcem pędząc cwał w niebieskie progi,
|
|
Aż go Michał zbił z wozu, a wóz zrzucił z drogi.
|
|
Teraz, popsuty, między gwiazdami się wala;
|
|
Naprawiać go Archanioł Michał nie pozwala.
|
|
|
|
I to wiadomo także u starych Litwinów,
|
|
(A wiadomość tę pono wzięli od rabinów)
|
|
Że ów zodyjakowy *Smok* długi i gruby,
|
|
Który gwiaździste wije po niebie przeguby,
|
|
Którego mylnie wężem chrzczą astronomowie,
|
|
Jest nie wężem, lecz rybą: *Lewiatan* się zowie.
|
|
Przed czasy mieszkał w morzach, ale po potopie
|
|
Zdechł z niedostatku wody; więc na niebios stropie,
|
|
Tak dla osobliwości jako dla pamiątki,
|
|
Anieli zawiesili jego martwe szczątki.
|
|
Podobnie pleban Mirski zawiesił w kościele
|
|
Wykopane olbrzymów żebra i piszczele.
|
|
|
|
Takie gwiazd historyje, które z książek zbadał
|
|
Albo słyszał z podania, Wojski opowiadał.
|
|
Chociaż wieczorem słaby miał wzrok Wojski stary
|
|
I nie mógł w niebie dojrzeć nic przez okulary,
|
|
Lecz na pamięć znał imię i kształt każdej gwiazdy:
|
|
Wskazywał palcem miejsca i drogę ich jazdy.
|
|
|
|
Dziś mało go słuchano, nie zważano wcale
|
|
Na *Sito*, ni na *Smoka*, ani też na *Szale*.
|
|
Dziś oczy i myśl wszystkich pociąga do siebie
|
|
Nowy gość dostrzeżony niedawno na niebie:
|
|
Był to kometa pierwszej wielkości i mocy.
|
|
Zjawił się na zachodzie, leciał ku północy;
|
|
Krwawym okiem z ukosa na rydwan spoziera,
|
|
Jakby chciał zająć puste miejsce Lucypera,
|
|
Warkocz długi w tył rzucił i część nieba trzecią
|
|
Obwinął nim, gwiazd krocie zagarnął jak siecią
|
|
I ciągnie je za sobą, a sam wyżej głową
|
|
Mierzy, na północ, prosto w gwiazdę biegunową.
|
|
|
|
Z niewymownym przeczuciem cały lud litewski
|
|
Poglądał każdej nocy na ten cud niebieski,
|
|
Biorąc złą wróżbę z niego, tudzież z innych znaków:
|
|
Bo zbyt często słyszano krzyk złowieszczych ptaków,
|
|
Które na pustych polach gromadząc się w kupy,
|
|
Ostrzyły dzioby, jakby czekając na trupy;
|
|
Zbyt często postrzegano, że psy ziemię ryły
|
|
I jak gdyby śmierć wietrząc, przeraźliwie wyły:
|
|
Co wróży głód lub wojnę; a strażnicy boru
|
|
Widzieli, jak przez cmentarz szła dziewica moru,
|
|
Która wznosi się czołem nad najwyższe drzewa,
|
|
A w lewym ręku chustką skrwawioną powiewa.
|
|
|
|
Różne stąd wnioski tworzył stojący przy płocie
|
|
Ciwun, co przyszedł zdawać sprawę o robocie,
|
|
I pisarz prowentowy w szeptach z Ekonomem.
|
|
|
|
Lecz Podkomorzy siedział na przyzbie przed domem.
|
|
Przerwał rozmowę gości; znać, że głos zabiera:
|
|
Błysnęła przy księżycu wielka tabakiera
|
|
(Cała z szczerego złota, z brylantów oprawa,
|
|
We środku, za szkłem, portret króla Stanisława);
|
|
Zadzwonił w nią palcami, zażył i rzekł: «Panie
|
|
Tadeuszu, waścine o gwiazdach gadanie
|
|
Jest tylko echem tego, co słyszałeś w szkole.
|
|
Ja o cudzie prostaków poradzić się wolę.
|
|
I ja astronomii słuchałem dwa lata
|
|
W Wilnie, gdzie Puzynina, mądra i bogata
|
|
Pani, oddała dochód z wioski dwiestu chłopów
|
|
Na zakupienie różnych szkieł i teleskopów.
|
|
Ksiądz Poczobut, człek sławny, był obserwatorem
|
|
I całej Akademii naonczas Rektorem;
|
|
Przecież w końcu katedrę i teleskop rzucił,
|
|
Do klasztoru, do cichej celi swej powrócił
|
|
I tam umarł przykładnie. Znam się też z Śniadeckim,
|
|
Który jest mądrym bardzo człekiem, chociaż świeckim.
|
|
Owóż astronomowie planetę, kometę,
|
|
Uważają tak jako mieszczanie karetę;
|
|
Wiedzą, czyli zajeżdża przed króla stolicę,
|
|
Czyli z rogatek miejskich rusza za granicę;
|
|
Lecz kto w niej jechał? po co? co z królem rozmawiał?
|
|
Czy król posła z pokojem czy z wojną wyprawiał?
|
|
O to ani pytają. Pomnę za mych czasów,
|
|
Gdy Branecki karetą swą ruszył do Jassów
|
|
I za tą niepoczciwą pociągnął karetą
|
|
Ogon Targowiczanów, jak za tą kometą;
|
|
Lud prosty, choć w publiczne nie mieszał się rady,
|
|
Zgadnął zaraz, że ogon ów jest wróżbą zdrady.
|
|
Słychać, że lud dał imię miotły tej komecie
|
|
I powiada, że ona milijon wymiecie».
|
|
|
|
A na to rzekł z ukłonem Wojski: «Prawda, Jaśnie
|
|
Wielmożny Podkomorzy: przypominam właśnie,
|
|
Co mnie mówiono niegdyś małemu dziecięciu,
|
|
Pamiętam, choć nie miałem wówczas lat dziesięciu,
|
|
Kiedy widziałem w domu naszym nieboszczyka
|
|
Sapiehę, pancernego znaku porucznika,
|
|
Co potem był nadwornym marszałkiem królewskim,
|
|
Na koniec umarł wielkim kanclerzem litewskim,
|
|
Miawszy lat sto i dziesięć. Ten, za króla Jana
|
|
Trzeciego, był pod Wiedniem w chorągwi hetmana
|
|
Jabłonowskiego. Owóż, ów kanclerz powiadał,
|
|
Że właśnie kiedy na koń król Jan Trzeci siadał,
|
|
Gdy nuncyjusz papieski żegnał go na drogę,
|
|
A poseł austryjacki całował mu nogę,
|
|
Podając strzemię (poseł zwał się Wilczek hrabia),
|
|
Król krzyknął: »Patrzcie, co się na niebie wyrabia!«
|
|
Spojrzą, alić nad głowy suwał się kometa
|
|
Drogą, jaką ciągnęły wojska Mahometa,
|
|
Z wschodu na zachód. Potem i ksiądz Bartochowski,
|
|
Składając panegiryk na tryumf krakowski,
|
|
Pod godłem Orientis Fulmen, prawił wiele
|
|
O tym komecie. Także czytam o nim w dziele
|
|
Pod tytułem Janina, gdzie jest opisana
|
|
Cała wyprawa króla nieboszczyka Jana
|
|
I wyryta chorągiew wielka Mahometa,
|
|
I ów, taki jak dziś go widzimy, kometa».
|
|
|
|
«Amen — rzekł na to Sędzia — ja wróżbę waszeci
|
|
Przyjmuję, oby z gwiazdą zjawił się Jan Trzeci!
|
|
Jest na zachodzie wielki dziś bohater; może
|
|
Kometa go przywiedzie do nas, co daj Boże!»
|
|
|
|
Na to rzekł Wojski, głowę pochyliwszy smutnie:
|
|
«Kometa czasem wojny, czasem wróży kłótnie!
|
|
Niedobrze, iż się zjawił tuż nad Soplicowem,
|
|
Może nam grozi jakiem nieszczęściem domowem.
|
|
Mieliśmy wczoraj dosyć rozterku i zwady,
|
|
Tak w czasie polowania, jako i biesiady.
|
|
Rejent kłócił się z rana z panem Asesorem,
|
|
A pan Tadeusz wyzwał Hrabiego wieczorem.
|
|
Pono spór ten ze skóry niedźwiedziej pochodził;
|
|
I gdyby mnie Dobrodziej Sędzia nie przeszkodził,
|
|
Ja bym u stołu obu przeciwników zgodził.
|
|
Bo chciałem opowiedzieć wypadek ciekawy,
|
|
Podobny do zdarzenia wczorajszej wyprawy,
|
|
Co trafił się najpierwszym strzelcom za mych czasów,
|
|
Posłowi Rejtanowi i Księciu Denassów.
|
|
Przypadek był takowy:
|
|
|
|
Jenerał Podolskich
|
|
Ziem przejeżdżał z Wołynia do swoich dóbr polskich,
|
|
Czy też, gdy dobrze pomnę, na sejm do Warszawy.
|
|
Po drodze zwiedzał szlachtę, już to dla zabawy,
|
|
Już dla popularności; wstąpił więc do pana
|
|
Tadeusza, dziś świętej pamięci, Rejtana,
|
|
Który był potem naszym nowogrodzkim posłem
|
|
I w którego ja domu od dzieciństwa wzrosłem.
|
|
Owóż Rejtan na przyjazd księcia jenerała
|
|
Zaprosił gości. Liczna szlachta się zebrała,
|
|
Było teatrum (książę kochał się w teatrze),
|
|
Fajerwerk dawał Kaszyc, który mieszka w Jatrze,
|
|
Pan Tyzenhauz tancerzy przysłał, a kapele
|
|
Ogiński i pan Sołtan, co mieszka w Zdzieńciele.
|
|
Słowem, dawano huczne nad podziw zabawy
|
|
W domu, a w lasach wielkie robiono obławy.
|
|
Wiadomo zaś waszmościom jest, że prawie wszyscy,
|
|
Ile ich zapamiętać można, Czartoryscy,
|
|
Choć idą z Jagiellonów krwi, lecz do myślistwa
|
|
Nie są bardzo pochopni, pewno nie z lenistwa,
|
|
Lecz z gustów cudzoziemskich; i książę jenerał
|
|
Częściej do książek niźli do psiarni zazierał
|
|
I do alkówek damskich częściej niż do lasów.
|
|
|
|
W świcie księcia był książę niemiecki Denassów,
|
|
O którym powiadano, że w libijskiej ziemi
|
|
Goszcząc, polował niegdyś z królmi murzyńskiemi
|
|
I tam tygrysa spisą w ręcznym boju zwalił,
|
|
Z czego się bardzo książę ów Denassów chwalił.
|
|
U nas zaś polowano na dziki w tę porę;
|
|
Rejtan zabił ze sztućca ogromną maciorę,
|
|
Z wielkim niebezpieczeństwem, bo z bliska wypalił.
|
|
Każdy z nas trafność strzału wydziwiał i chwalił,
|
|
Tylko Niemiec Denassów obojętnie słuchał
|
|
Pochwał takich i chodząc, pod nos sobie dmuchał:
|
|
Że trafny strzał dowodzi tylko śmiałe oko,
|
|
Biała broń śmiałą rękę; i zaczął szeroko
|
|
Znowu gadać o swojej Libiji i spisie,
|
|
O swych królach murzyńskich i o swym tygrysie.
|
|
Markotno to się stało panu Rejtanowi.
|
|
Był człek żywy, uderzył po szabli i mówi:
|
|
»Mości książę! kto patrzy śmiele, walczy śmiele,
|
|
Warte dziki tygrysów, a spis karabele«.
|
|
I zaczynali z Niemcem dyskurs nazbyt żwawy.
|
|
Szczęściem, książę jenerał przerwał te rozprawy,
|
|
Godząc ich po francusku: co tam gadał, nie wiem,
|
|
Ale ta zgoda był to popiół nad zarzewiem.
|
|
Bo Rejtan wziął do serca, okazyi czekał
|
|
I dobrą sztukę spłatać Niemcowi przyrzekał;
|
|
Tej sztuki ledwie własnym nie przypłacił zdrowiem,
|
|
A spłatał ją nazajutrz, jak to wnet opowiem».
|
|
|
|
Tu Wojski umilknąwszy prawą rękę wznosił
|
|
I u Podkomorzego tabakiery prosił;
|
|
Długo zażywa, kończyć powieści nie raczy,
|
|
Jak gdyby chciał zaostrzyć ciekawość słuchaczy.
|
|
Zaczynał wreszcie, kiedy znowu mu przerwano
|
|
Powieść taką ciekawą, tak pilnie słuchaną!
|
|
Bo do Sędziego nagle ktoś przysłał człowieka,
|
|
Donosząc, że z niezwłocznym interesem czeka.
|
|
Sędzia, dając dobranoc, żegnał całe grono.
|
|
Natychmiast się po różnych stronach rozpierzchniono:
|
|
Ci spać do domu, tamci w stodole na sianie;
|
|
Sędzia szedł podróżnemu dawać posłuchanie.
|
|
|
|
Inni już śpią. Tadeusz po sieniach się zwija,
|
|
Chodząc jako wartownik około drzwi stryja,
|
|
Bo musi w ważnych rzeczach rady jego szukać
|
|
Dziś jeszcze, nim spać pójdzie. Nie śmie do drzwi stukać;
|
|
Sędzia drzwi na klucz zamknął, z kimś tajnie rozmawia;
|
|
Tadeusz końca czeka, a ucha nadstawia.
|
|
|
|
Słyszy wewnątrz szlochanie. Nie trącając klamek,
|
|
Ostrożnie dziurką klucza zagląda przez zamek:
|
|
Widzi rzecz dziwną! Sędzia i Robak na ziemi
|
|
Klęczeli, objąwszy się i łzami rzewnemi
|
|
Płakali; Robak ręce Sędziego całował,
|
|
Sędzia księdza za szyję płacząc obejmował.
|
|
Wreszcie po ćwierćgodzinnym przerwaniu rozmowy
|
|
Robak po cichu tymi odezwał się słowy:
|
|
|
|
«Bracie! Bóg wie, żem dotąd tajemnic dochował,
|
|
Którem z żalu za grzechy w spowiedzi ślubował:
|
|
Że Bogu i Ojczyźnie poświęcony cały,
|
|
Nie służąc pysze, ziemskiej nie szukając chwały,
|
|
Żyłem dotąd i chciałem umrzeć bernardynem,
|
|
Nie wydając nazwiska, nie tylko przed gminem,
|
|
Ale nawet przed tobą i przed własnym synem!
|
|
Wszakże ksiądz prowincyjał dał mi pozwolenie
|
|
In articulo mortis zrobić objawienie.
|
|
Kto wie, czy wrócę żywy! kto wie, co się stanie!
|
|
W Dobrzynie! Bracie! wielkie, wielkie zamieszanie!
|
|
Francuz jeszcze daleko, nim przeminie zima
|
|
Trzeba czekać, a szlachta pono nie dotrzyma.
|
|
Możem zanadto czynnie z powstaniem się krzątał!
|
|
Pono źle zrozumieli! Klucznik wszystko splątał!
|
|
Ten wariat Hrabia, słyszę, pobiegł do Dobrzyna,
|
|
Nie mogłem go uprzedzić, ważna w tym przyczyna:
|
|
Stary Maciek mnie poznał, a jeśli odkryje,
|
|
Potrzeba będzie oddać pod Scyzoryk szyję.
|
|
Nic Klucznika nie wstrzyma! Mniejsza o mą głowę,
|
|
Lecz tym odkryciem, spisku zerwałbym osnowę.
|
|
Przecież dziś tam być muszę! Widzieć, co się dzieje,
|
|
Choćbym zginął: beze mnie szlachta oszaleje!
|
|
Bądź zdrów, najmilszy bracie! bądź zdrów, śpieszyć muszę.
|
|
Jeśli zginę, ty jeden westchniesz za mą duszę;
|
|
W przypadku wojny, tobie cała tajemnica
|
|
Wiadoma: kończ, com zaczął, pomnij, żeś Soplica!»
|
|
|
|
Tu ksiądz łzy otarł, habit zapiął, kaptur włożył
|
|
I okienicę tylną po cichu otworzył,
|
|
Widać było, że oknem do ogrodu skakał;
|
|
Sędzia, zostawszy jeden, siadł w krześle i płakał.
|
|
|
|
Chwilę czekał Tadeusz, nim w klamkę zadzwonił;
|
|
Otworzono mu, cicho wszedł, nisko się skłonił:
|
|
«Stryjaszku dobrodzieju — rzekł — ledwie dni kilka
|
|
Przebawiłem tu, dni te minęły jak chwilka;
|
|
Nie miałem czasu z twoim domem się nacieszyć
|
|
I z tobą, a odjeżdżać muszę, muszę spieszyć
|
|
Zaraz, dzisiaj, stryjaszku, a jutro najdaléj:
|
|
Wszak pamiętacie, żeśmy Hrabiego wyzwali.
|
|
Bić się z nim to rzecz moja, posłałem wyzwanie,
|
|
W Litwie jest zakazane pojedynkowanie,
|
|
Jadę więc na granicę Warszawskiego Księstwa.
|
|
Hrabia, prawda, fanfaron, lecz mu nie brak męstwa,
|
|
Na miejsce naznaczone zapewne się stawi,
|
|
Rozprawim się; a jeśli Bóg pobłogosławi,
|
|
Ukarzę go, a potem za Łososny brzegi
|
|
Przepłynę, gdzie mnie bratnie czekają szeregi.
|
|
Słyszałem, że mi ojciec testamentem kazał
|
|
Służyć w wojsku, a nie wiem, kto testament zmazał».
|
|
|
|
«Mój Tadeuszku — rzekł stryj — czy waszeć kąpany
|
|
W gorącej wodzie, czy też kręcisz jak lis szczwany,
|
|
Co indziej kitą wije, a sam indziej bieży?
|
|
Wyzwaliśmy, zapewne, i bić się należy.
|
|
Ale jechać dziś, skądżeś waszeć tak się zaciął?
|
|
Przed pojedynkiem zwyczaj jest posłać przyjaciół,
|
|
Układać się. Wszak Hrabia może nas przeprosić,
|
|
Deprekować; czekaj waść, czasu jeszcze dosyć.
|
|
Chyba inny giez jaki waści stąd wygania,
|
|
To gadaj szczerze, po co takie omawiania?
|
|
Jestem twój stryj; choć stary, znam, co serce młode;
|
|
Byłem ci ojcem (mówiąc gładził go pod brodę),
|
|
Już w ucho szepnął o tym mnie mój palec mały,
|
|
Że waszeć masz tu jakieś z damami kabały.
|
|
Za katy, prędko teraz młódź do dam się bierze!
|
|
No, Tadeuszku, przyznaj mi się waść, a szczerze».
|
|
|
|
«Jużci — bąknął Tadeusz — prawda: są przyczyny
|
|
Inne, kochany stryju, może z mojej winy!
|
|
Omyłka! cóż? nieszczęście! już trudno naprawić!
|
|
Nie, drogi stryju, dłużej nie mogę tu bawić!
|
|
Błąd młodości! Stryjaszku, nie pytaj o więcej,
|
|
Ja muszę z Soplicowa wyjeżdżać co prędzej».
|
|
|
|
«Ho! — rzekł Stryj — pewnie jakieś miłośne zatargi!
|
|
Uważałem, że waszeć wczoraj gryzłeś wargi,
|
|
Poglądając spode łba na pewną dziewczynkę;
|
|
Widziałem, że i ona miała kwaśną minkę.
|
|
Znam ja te wszystkie głupstwa; kiedy dzieci para
|
|
Kocha się, to tam u nich nieszczęść co niemiara!
|
|
To cieszą się, to znowu trapią się i smucą,
|
|
To znowu, Bóg wie o co, do zębów się kłócą,
|
|
To stojąc w kątkach jakby mruki, nie gadają
|
|
Do siebie, czasem nawet w pole uciekają.
|
|
Jeżeli na was raptus podobny napada,
|
|
Bądźcie tylko cierpliwi, już jest na to rada;
|
|
Biorę na siebie wkrótce przywieść was do zgody.
|
|
Znam ja te wszystkie głupstwa, wszakże byłem młody.
|
|
Powiedz mi wasze wszystko; ja może nawzajem
|
|
Coś odkryję i tak się oba poprzyznajem».
|
|
|
|
«Stryjaszku — rzekł Tadeusz, całując mu rękę
|
|
I rumieniąc się — powiem prawdę. Tę panienkę,
|
|
Zosię, wychowanicę stryja, podobałem
|
|
Bardzo, choć tylko parę razy ją widziałem;
|
|
A mówią, że stryj dla mnie za żonę przeznacza
|
|
Podkomorzankę, piękną i córkę bogacza.
|
|
Teraz nie mógłbym z panną Różą się ożenić,
|
|
Kiedy kocham tę Zosię; trudno serce zmienić!
|
|
Nieuczciwie, żeniąc się z jedną, kochać drugą.
|
|
Czas może mnie uleczy; wyjadę — na długo».
|
|
|
|
«Tadeuszku — stryj przerwał — to mi dziwny sposób
|
|
Kochania się: uciekać od kochanych osób!
|
|
Dobrze, żeś szczery; widzisz, głupstwo byś wypłatał,
|
|
Odjeżdżając: a co waść powiesz, gdybym swatał
|
|
Sam waści Zosię? He? Cóż, nie skoczysz z radości?»
|
|
|
|
Tadeusz rzekł po chwili «Dobroć jegomości
|
|
Dziwi mnie. Lecz cóż? Łaska stryja dobrodzieja
|
|
Nie przyda się już na nic! Ach, próżna nadzieja!
|
|
Bo pani Telimena nie odda mi Zosi!»
|
|
«Będziem prosić» rzekł Sędzia.
|
|
|
|
«Nikt jej nie uprosi —
|
|
Przerwał prędko Tadeusz — nie, czekać nie mogę,
|
|
Stryjaszku, muszę prędko, jutro jechać w drogę.
|
|
Daj mi, stryjaszku, tylko twe błogosławieństwo,
|
|
Wszystko przygotowałem, jadę zaraz w Księstwo».
|
|
|
|
Sędzia, wąs kręcąc, z gniewem na chłopca spozierał:
|
|
«To waść tak szczery? takeś mi serce otwierał?
|
|
Naprzód ów pojedynek, potem znowu miłość
|
|
I ten wyjazd; oj, jest tu w tym jakaś zawiłość.
|
|
Już mnie gadano, jużem kroki waści badał!
|
|
Asan bałamut i trzpiot, asan kłamstwa gadał!
|
|
A gdzież to asan chodził onegdaj wieczorem,
|
|
Czego asan jak wyżeł tropił pode dworem?
|
|
O Tadeuszku! jeśli może asan Zosię
|
|
Zbałamucił i teraz uciekasz, młokosie,
|
|
To się waści nie uda! Lubisz czy nie lubisz,
|
|
Zapowiadam asanu, że Zosię poślubisz;
|
|
A nie, to bizun — jutro staniesz na kobiercu!
|
|
I gada mnie o czuciach! o niezmiennym sercu!
|
|
Łgarz jesteś! pfe! Ja z waści, panie Tadeuszu,
|
|
Zrobię śledztwo, ja waści jeszcze natrę uszu!
|
|
Dziś dość miałem kłopotów, aż mnie głowa boli;
|
|
Ten mi jeszcze spokojnie zasnąć nie dozwoli!
|
|
Idź mi waść spać!» To mówiąc, drzwi na wściąż otwierał
|
|
I zawołał Woźnego, żeby go rozbierał.
|
|
|
|
Tadeusz cicho wyszedł, opuściwszy głowę,
|
|
Rozbierał w myśli przykrą ze stryjem rozmowę:
|
|
Pierwszy raz połajany tak ostro!… Ocenił
|
|
Słuszność wyrzutów, sam się przed sobą rumienił.
|
|
Co począć? jeśli Zosia o wszystkim się dowie?
|
|
Prosić o rękę? a cóż Telimena powie?
|
|
Nie, czuł, że nie mógł dłużej zostać w Soplicowie.
|
|
|
|
Tak zadumany ledwie zrobił kroków parę,
|
|
Gdy mu coś drogę zaszło; spojrzał: widzi marę,
|
|
Całą w bieliźnie, długą, wysmukłą i cienką.
|
|
Suwała się ku niemu z wyciągniętą ręką,
|
|
Od której odbijał się drżący blask miesięczny,
|
|
I przystąpiwszy, cicho jęknęła: «Niewdzięczny!
|
|
Szukałeś wzroku mego, teraz go unikasz;
|
|
Szukałeś rozmów ze mną, dziś uszy zamykasz,
|
|
Jakby w słowach, we wzroku mym była trucizna!
|
|
Dobrze mi tak, wiedziałam, kto jesteś: mężczyzna!
|
|
Nie znając kokieterii, nie chciałam cię dręczyć,
|
|
Uszczęśliwiłam; takżeś umiał mnie zawdzięczyć!
|
|
Tryumf nad miękkim sercem serce twe zatwardził;
|
|
Żeś je zdobył zbyt łacno, zbyt prędkoś nim wzgardził!
|
|
Dobrze mi tak! Lecz straszną nauczona probą,
|
|
Wierz mi, iż więcej niż ty gardzę sama sobą!»
|
|
|
|
«Telimeno — Tadeusz rzekł — dalbóg nietwarde
|
|
Mam serce ani ciebie unikam przez wzgardę;
|
|
Ale uważ no sama, wszak nas widzą, śledzą,
|
|
Czyż można tak otwarcie? cóż ludzie powiedzą?
|
|
Wszak to nieprzyzwoicie, to dalbóg jest grzechem».
|
|
«Grzechem! — odpowiedziała mu z gorzkim uśmiechem —
|
|
Niewiniątko! baranek! Ja, będąc kobiétą,
|
|
Jeśli z miłości nie dbam, choćby mnie odkryto,
|
|
Choćby mnie osławiono; a ty, ty mężczyzna?
|
|
Cóż szkodzi z was któremu, chociaż się i przyzna,
|
|
Że ma romans z dziesięciu razem kochankami?
|
|
Mów prawdę: chcesz mnie rzucić?» Zalała się łzami.
|
|
«Telimeno, cóż by świat mówił o człowieku —
|
|
Rzekł Tadeusz — który by teraz, w moim wieku,
|
|
Zdrów, żył na wsi, kochał się: kiedy tyle młodzi,
|
|
Tylu żonatych od żon, od dzieci uchodzi
|
|
Za granicę, pod znaki narodowe bieży?
|
|
Choćbym chciał zostać, czy to ode mnie zależy?
|
|
Ojciec mnie testamentem kazał, abym służył
|
|
W wojsku polskim, teraz stryj ten rozkaz powtórzył:
|
|
Jutro jadę, zrobiłem już postanowienie,
|
|
I dalbóg, Telimeno, już go nie odmienię».
|
|
«Ja — rzekła Telimena — nie chcę ci zagradzać
|
|
Drogi do sławy, szczęściu twojemu przeszkadzać!
|
|
Jesteś mężczyzną, znajdziesz kochankę godniejszą
|
|
Serca twojego, znajdziesz bogatszą, piękniejszą!
|
|
Tylko dla mej pociechy, niech wiem przed rozstaniem,
|
|
Że twoja skłonność była prawdziwym kochaniem,
|
|
Że to nie był żart tylko, nie rozpusta płocha,
|
|
Lecz miłość; niech wiem, że mnie mój Tadeusz kocha!
|
|
Niech słowo »kocham« jeszcze raz z ust twych usłyszę,
|
|
Niech je w sercu wyryję i w myśli zapiszę.
|
|
Przebaczę łacniej, chociaż przestaniesz mnie kochać,
|
|
Pomnąc jakoś mnie kochał!» I zaczęła szlochać.
|
|
|
|
Tadeusz, widząc że tak płacze i tak błaga
|
|
Czule, i tylko takiej drobnostki wymaga,
|
|
Wzruszył się, przejęły go szczery żal i litość,
|
|
I jeżeliby badał serca swego skrytość,
|
|
Może by się w tej chwili i sam nie dowiedział,
|
|
Czyli ją kochał, czy nie, więc żywo powiedział:
|
|
«Telimeno, bogdaj mnie jasny piorun ubił,
|
|
Jeśli nie prawda, żem cię, dalbóg, bardzo lubił,
|
|
Czy kochał. Krótkie z sobą spędziliśmy chwile,
|
|
Ale one mnie przeszły tak słodko, tak mile,
|
|
Że będą długo, zawsze myśli mej przytomne,
|
|
I dalibóg, że nigdy ciebie nie zapomnę».
|
|
|
|
Telimena skoczywszy padła mu na szyję:
|
|
«Tegom się spodziewała! Kochasz mnie, więc żyję!
|
|
Bo dzisiaj miałam dni me własną ręką skrócić;
|
|
Gdy mnie kochasz mój drogi, czyż możesz mnie rzucić?
|
|
Tobie oddałam serce, oddam ci majątek,
|
|
Pójdę za tobą wszędzie; każdy świata kątek
|
|
Będzie mnie z tobą miły! Z najdzikszej pustyni
|
|
Miłość, wierzaj mi, ogród rozkoszy uczyni».
|
|
|
|
Tadeusz, wydarłszy się z objęcia przemocą:
|
|
«Jak to? — rzekł — czyś z rozumu obrana? gdzie? po co?
|
|
Jechać za mną? Ja, będąc sam prostym żołnierzem,
|
|
Włóczyć, czy markietankę?» — «To my się pobierzem»
|
|
Rzekła mu Telimena. «Nie, nigdy! — zawoła
|
|
Tadeusz.— Ja żenić się nie mam teraz zgoła
|
|
Zamiaru, ni kochać się. Fraszki! dajmy pokój!
|
|
Proszę cię, moja droga, rozmyśl się! uspokój!
|
|
Ja jestem tobie wdzięczen, ale niepodobna
|
|
Żenić się. Kochajmy się, ale tak — z osobna.
|
|
Zostać dłużej nie mogę; nie, nie, jechać muszę.
|
|
Bądź zdrowa, Telimeno moja; jutro ruszę».
|
|
|
|
Rzekł, nasuwał kapelusz, odwracał się bokiem,
|
|
Chcąc iść; lecz go wstrzymała Telimena okiem
|
|
I twarzą, jak Meduzy głową. Musiał zostać
|
|
Mimowolnie; poglądał z trwogą na jej postać:
|
|
Stała blada, bez ruchu, bez tchu i bez życia;
|
|
Aż wyciągając rękę jak miecz do przebicia,
|
|
Z palcem zmierzonym prosto w Tadeusza oczy:
|
|
«Tego chciałam! — krzyknęła — ha, języku smoczy!
|
|
Serce jaszczurcze! To nic, żem tobą zajęta
|
|
Wzgardziła Asesora, Hrabię i Rejenta,
|
|
Żeś mnie uwiodł i teraz porzucił sierotę,
|
|
To nic! Jesteś mężczyzną, znam waszą niecnotę,
|
|
Wiem, że jak inni, tak ty mógłbyś wiarę złamać,
|
|
Lecz nie wiedziałam, że tak podle umiesz kłamać!
|
|
Słuchałam pode drzwiami stryja! Więc to dziecko,
|
|
Zosia, wpadła ci w oko i na nią zdradziecko
|
|
Dybiesz? Zaledwieś jedną nieszczęsną oszukał,
|
|
A jużeś pod jej okiem nowych ofiar szukał!
|
|
Uciekaj, lecz cię moje dosięgną przekleństwa —
|
|
Lub zostań, wydam światu twoje bezeceństwa;
|
|
Twe sztuki już nie zwiodą innych, jak mnie zwiodły!
|
|
Precz! gardzę tobą! jesteś kłamca, człowiek podły!»
|
|
|
|
Na obelgę śmiertelną dla uszu szlachcica,
|
|
I której żaden nigdy nie słyszał Soplica,
|
|
Zadrżał Tadeusz, twarz mu pobladła jak trupia,
|
|
Tupnąwszy nogą, usta ścisnąwszy, rzekł: «Głupia!»
|
|
|
|
Odszedł; lecz wyraz «podłość» echem się powtórzył
|
|
W sercu. Wzdrygnął się młodzian, czuł, że nań zasłużył,
|
|
Czuł, że wyrządził wielką krzywdę Telimenie,
|
|
Że go słusznie skarżyła, mówiło sumienie;
|
|
Lecz czuł, że po tych skargach tym mocniej ją zbrzydził.
|
|
O Zosi, ach! pomyślić nie ważył się, wstydził.
|
|
Przecież ta Zosia, taka piękna, taka miła!
|
|
Stryj swatał ją! może by jego żoną była,
|
|
Gdyby nie szatan, co go plącząc w grzech za grzechem,
|
|
W kłamstwo za kłamstwem, wreszcie odstąpił z uśmiechem!
|
|
Złajany, pogardzony od wszystkich, w dni parę
|
|
Zmarnował przyszłość! Uczuł słuszną zbrodni karę.
|
|
|
|
W tej burzy uczuć jakby kotwica spoczynku
|
|
Zabłysnęła mu nagle myśl o pojedynku:
|
|
«Zamordować Hrabiego! łotra! krzyknął w gniewie,
|
|
Zginąć albo zemścić się!» A za co? sam nie wie;
|
|
I ten gniew wielki, jak się zajął w mgnieniu oka,
|
|
Tak wywietrzał. Znów zdjęła go żałość głęboka,
|
|
Myślił: «Jeśli prawdziwe było postrzeżenie,
|
|
Że Hrabia z Zosią jakieś ma porozumienie,
|
|
I cóż stąd? Może Hrabia kocha Zosię szczerze,
|
|
Może go ona kocha, za męża wybierze?
|
|
Jakimże prawem chciałbym zerwać to zamęście,
|
|
I, sam nieszczęśnik, wszystkich mam zaburzać szczęście?»
|
|
|
|
Wpadł w rozpacz i nie widział innego sposobu,
|
|
Chyba ucieczkę prędką; gdzie? chyba do grobu!
|
|
|
|
Więc kułak przycisnąwszy na schylonym czole,
|
|
Biegł ku łąkom, gdzie stawy błyszczały się w dole,
|
|
I stanął nad błotnistym; w zielonawe tonie
|
|
Łakomy wzrok utopił i błotniste wonie
|
|
Z rozkoszą ciągnął piersią, i otworzył usta
|
|
Ku nim. Bo samobójstwo jak każda rozpusta
|
|
Jest wymyślną; on w głowy szalonym zawrocie
|
|
Czuł niewymowny pociąg utopić się w błocie.
|
|
|
|
Lecz Telimena z dzikiej młodzieńca postawy
|
|
Zgadując rozpacz, widząc że pobiegł nad stawy,
|
|
Chociaż ku niemu takim słusznym gniewem pała,
|
|
Przelękła się; w istocie dobre serce miała.
|
|
Żal jej było, że inną śmiał Tadeusz lubić,
|
|
Chciała go skarać, ale nie myśliła zgubić.
|
|
Więc puściła się za nim, wznosząc ręce obie,
|
|
Krzycząc: «Stój! głupstwo! kochaj czy nie! żeń się sobie
|
|
Czy jedź! tylko stój!» Ale on już szybkim biegiem
|
|
Wyprzedził ją daleko; już stanął nad brzegiem.
|
|
|
|
Dziwnym zrządzeniem losów, po tym samym brzegu
|
|
Jechał Hrabia na czele dżokejów szeregu,
|
|
A zachwycony wdziękiem nocy tak pogodnej
|
|
I harmonią cudną orkiestry podwodnej,
|
|
Owych chorów, co brzmiały jak arfy eolskie,
|
|
(Żadne żaby nie grają tak pięknie jak polskie),
|
|
Wstrzymał konia i o swej zapomniał wyprawie,
|
|
Zwrócił ucho do stawu i słuchał ciekawie.
|
|
Oczy wodził po polach, po niebios obszarze:
|
|
Pewnie układał w myśli nocne peizaże.
|
|
|
|
Zaiste, okolica była malownicza!
|
|
Dwa stawy pochyliły ku sobie oblicza
|
|
Jako para kochanków: prawy staw miał wody
|
|
Gładkie i czyste jako dziewicze jagody;
|
|
Lewy, ciemniejszy nieco, jako twarz młodziana
|
|
Smagława i już męskim puchem osypana.
|
|
Prawy złocistym piaskiem połyskał się wkoło,
|
|
Jak gdyby włosem jasnym; a lewego czoło
|
|
Najeżone łozami, wierzbami czubate;
|
|
Oba stawy ubrane w zieloności szatę.
|
|
|
|
Z nich dwa strugi, jak ręce związane pospołu,
|
|
Ściskają się. Strug dalej upada do dołu;
|
|
Upada, lecz nie ginie, bo w rowu ciemnotę
|
|
Unosi na swych falach księżyca pozłotę;
|
|
Woda warstami spada, a na każdej warście
|
|
Połyskają się blasku miesięcznego garście,
|
|
Światło w rowie na drobne drzazgi się roztrąca,
|
|
Chwyta je i w głąb niesie toń uciekająca,
|
|
A z góry znów garściami spada blask miesiąca.
|
|
Myślałbyś, że u stawu siedzi Świtezianka,
|
|
Jedną ręką zdrój leje z bezdennego dzbanka,
|
|
A drugą ręką w wodę dla zabawki miota
|
|
Brane z fartuszka garście zaklętego złota.
|
|
|
|
Dalej, z rowu wybiegłszy, strumień na równinie
|
|
Rozkręca się, ucisza, lecz widać że płynie,
|
|
Bo na jego ruchomej, drgającej powłoce
|
|
Wzdłuż miesięczne światełko drgające migoce.
|
|
Jako piękny wąż żmudzki, zwany giwojtosem,
|
|
Chociaż zdaje się drzemać, leżąc między wrzosem,
|
|
Pełźnie, bo na przemiany srebrzy się i złoci,
|
|
Aż nagle zniknie z oczu we mchu lub paproci:
|
|
Tak strumień kręcący się chował się w olszynach,
|
|
Które na widnokręgu czerniały kończynach,
|
|
Wznosząc swe kształty lekkie, niewyraźne oku,
|
|
Jak duchy na wpół widne, na poły w obłoku.
|
|
|
|
Między stawami w rowie młyn ukryty siedzi.
|
|
Jako stary opiekun, co kochanków śledzi,
|
|
Podsłuchał ich rozmowę, gniewa się, szamoce,
|
|
Trzęsie głową, rękami, i groźby bełkoce:
|
|
Tak ów młyn nagle zatrząsł mchem obrosłe czoło
|
|
I palczastą swą pięścią wykręcając wkoło,
|
|
Ledwo klęknął i szczęki zębowate ruszył,
|
|
Zaraz miłośną stawów rozmowę zagłuszył
|
|
I zbudził Hrabię.
|
|
|
|
Hrabia widząc, że tak blisko
|
|
Tadeusz naszedł jego zbrojne stanowisko,
|
|
Krzyczy: «Do broni! łapaj!» Skoczyli dżokeje;
|
|
Nim Tadeusz rozeznać mógł, co się z nim dzieje,
|
|
Już go chwycili. Biegą do dworu, w podwórze
|
|
Wpadają. Dwór budzi się, psy w hałas, w krzyk stróże.
|
|
Wyskoczył wpół ubrany Sędzia; widzi zgraję
|
|
Zbrojną, myśli, że zbójcy, aż Hrabię poznaje.
|
|
«Co to jest?» pyta. Hrabia szpadą nad nim mignął,
|
|
Lecz widząc bezbronnego w zapale ostygnął:
|
|
«Soplico — rzekł — odwieczny wrogu mej rodziny,
|
|
Dziś skarzę cię za dawne i za świeże winy,
|
|
Dziś zdasz mi sprawę z mojej fortuny zaboru,
|
|
Nim pomszczę się obelgi mojego honoru!»
|
|
|
|
Lecz Sędzia, żegnając się, krzyknął: «W Imię Ojca
|
|
I Syna! tfu! mospanie Hrabia, czy waść zbojca?
|
|
Przebóg! czy się to zgadza z pana urodzeniem,
|
|
Wychowaniem i z pana na świecie znaczeniem?
|
|
Nie pozwolę skrzywdzić się!» Wtem Sędziego słudzy
|
|
Biegli, jedni z kijami, ze strzelbami drudzy;
|
|
Wojski, stojąc z daleka, poglądał ciekawie
|
|
W oczy panu Hrabiemu, a nóż miał w rękawie.
|
|
|
|
Już mieli zacząć bitwę, lecz Sędzia przeszkodził;
|
|
Próżno było bronić się, nowy wróg nadchodził:
|
|
Postrzeżono w olszynie blask, wystrzał rusznicy!
|
|
Most na rzece zahuczał tętentem konnicy
|
|
I «Hejże na Soplicę!» tysiąc głosów wrzasło.
|
|
Wzdrygnął się Sędzia: poznał Gerwazego hasło;
|
|
«Nic to — zawołał Hrabia — będzie tu nas więcéj,
|
|
Poddaj się Sędzio, to są moi sprzymierzeńcy».
|
|
|
|
Wtem Asesor nadbiegał, krzycząc: «Areszt kładę
|
|
W imię Imperatorskiej Mości; oddaj szpadę,
|
|
Panie Hrabio, bo wezwę wojskowej pomocy,
|
|
A wiesz pan, że kto zbrojnie śmie napadać w nocy,
|
|
Zastrzeżono tysiącznym dwóchsetnym ukazem,
|
|
Że jak zło…» Wtem go Hrabia w twarz uderzył płazem.
|
|
Padł zgłuszony Asesor i skrył się w pokrzywy;
|
|
Wszyscy myśleli, że był ranny lub nieżywy.
|
|
|
|
«Widzę — rzekł Sędzia — że się na rozbój zanosi».
|
|
Jęknęli wszyscy; wszystkich zagłuszył wrzask Zosi,
|
|
Która krzyczała, Sędzię objąwszy rękami,
|
|
Jako dziecko od Żydów kłute igiełkami.
|
|
|
|
Tymczasem Telimena wpadła między konie,
|
|
Wyciągnęła ku Hrabi załamane dłonie:
|
|
«Na twój honor! — krzyknęła przeraźliwym głosem,
|
|
Z głową w tył wychyloną, z rozpuszczonym włosem —
|
|
Przez wszystko co jest świętym, na klęczkach błagamy!
|
|
Hrabio, śmieszże odmówić? proszą ciebie damy;
|
|
Okrutniku, nas pierwej musisz zamordować!»
|
|
Padła zemdlona. Hrabia skoczył ją ratować,
|
|
Zadziwiony i nieco zmieszany tą sceną:
|
|
«Panno Zofio — rzecze — pani Telimeno!
|
|
Nigdy się krwią bezbronnych ta szpada nie splami;
|
|
Soplicowie! jesteście moimi więźniami.
|
|
Tak zrobiłem we Włoszech, kiedy pod opoką,
|
|
Którą Sycylianie zwą Birbante-rokką,
|
|
Zdobyłem tabor zbójców: zbrojnych mordowałem,
|
|
Rozbrojonych zabrałem i związać kazałem;
|
|
Szli za końmi i tryumf mój zdobili świetny,
|
|
Potem ich powieszono u podnóża Etny».
|
|
|
|
Było to osobliwsze szczęście dla Sopliców,
|
|
Że Hrabia, mając lepsze konie od szlachciców
|
|
I chcąc spotkać się pierwszy, zostawił ich w tyle
|
|
I biegł przed resztą jazdy, przynajmniej o milę,
|
|
Ze swym dżokejstwem, które posłuszne i karne,
|
|
Stanowiło niejako wojsko regularne;
|
|
Gdy inna szlachta była, zwyczajem powstania,
|
|
Burzliwa i niezmiernie skora do wieszania.
|
|
|
|
Hrabia miał czas ostygnąć z zapału i gniewu,
|
|
Przemyślał, jakby skończyć bój bez krwi rozlewu;
|
|
Więc rodzinę Sopliców w domu zamknąć każe
|
|
Jako więźniów wojennych; u drzwi stawi straże.
|
|
|
|
Wtem «Hejże na Sopliców!» Wpada szlachta hurmem,
|
|
Obstępuje dwór wkoło i bierze go szturmem,
|
|
Tym łacniej, że wódz wzięty i pierzchła załoga;
|
|
Lecz zdobywcy chcą bić się, wyszukują wroga.
|
|
Do domu niewpuszczeni biegą do folwarków,
|
|
Do kuchni. Gdy do kuchni weszli, widok garków,
|
|
Ogień ledwie zagasły, potraw zapach świeży,
|
|
Chrupanie psów gryzących ostatki wieczerzy,
|
|
Chwyta wszystkich za serca, myśl wszystkich odmienia,
|
|
Studzi gniewy, zapala potrzebę jedzenia.
|
|
Marszem i całodziennym znużeni sejmikiem,
|
|
«Jeść! jeść!» po trzykroć zgodnym wezwali okrzykiem,
|
|
Odpowiedziano: «Pić! pić!»; między szlachty zgrają
|
|
Stają dwa chóry: ci pić, a ci jeść wołają.
|
|
Odgłos leci echami; gdzie tylko dochodzi,
|
|
Wzbudza oskomę w ustach, głód w żołądkach rodzi.
|
|
I tak na dane z kuchni hasło, niespodzianie
|
|
Rozeszła się armija na furażowanie.
|
|
|
|
Gerwazy, od pokojów Sędziego odparty,
|
|
Ustąpić musiał przez wzgląd dla Hrabiowskiej warty.
|
|
Więc nie mogąc zemścić się na nieprzyjacielu,
|
|
Myślił o drugim wielkim tej wyprawy celu.
|
|
Jako człek doświadczony i biegły w prawnictwie,
|
|
Chce Hrabiego osadzić na nowym dziedzictwie
|
|
Legalnie i formalnie: więc za Woźnym biega,
|
|
Aż go po długich śledztwach za piecem dostrzega,
|
|
Wnet porywa za kołnierz, na dziedziniec wlecze
|
|
I zmierzywszy mu w piersi Scyzoryk, tak rzecze:
|
|
«Panie Woźny, pan Hrabia śmie waćpana prosić,
|
|
Abyś raczył przed szlachtą bracią wnet ogłosić
|
|
Intromisyją Hrabi do zamku, do dworu
|
|
Sopliców, do wsi, gruntów zasianych, ugoru,
|
|
Słowem, cum gais, boris et graniciebus,
|
|
Kmetonibus, scultetis, et omnibus rebus
|
|
Et quibusdam aliis. Jak tam wiesz, tak szczekaj,
|
|
Nic nie opuszczaj!» «Panie Kluczniku, zaczekaj
|
|
— Rzekł śmiało, ręce za pas włożywszy Protazy —
|
|
Gotów jestem wypełniać wszelkie stron rozkazy,
|
|
Ale ostrzegam, że akt nie będzie miał mocy,
|
|
Wymuszony przez gwałty, ogłoszony w nocy».
|
|
«Co za gwałty — rzekł Klucznik — tu nie ma napaści,
|
|
Wszak proszę pana grzecznie; jeśli ciemno waści,
|
|
To Scyzorykiem skrzesam ognia, że waszeci
|
|
Zaraz w ślepiach jak w siedmiu kościołach zaświeci».
|
|
|
|
«Gerwazeńku — rzekł Woźny — po co się tak dąsać?
|
|
Jestem Woźny, nie moja rzecz sprawę roztrząsać;
|
|
Wszak wiadomo, że strona Woźnego zaprasza
|
|
I dyktuje mu, co chce, a Woźny ogłasza.
|
|
Woźny jest posłem prawa, a posłów nie karzą,
|
|
Nie wiem tedy, za co mnie trzymacie pod strażą.
|
|
Wnet akt spiszę, niech mi kto latarkę przyniesie,
|
|
A tymczasem ogłaszam: bracia, uciszcie się!»
|
|
|
|
I by donośniej mówić, wstąpił na stos wielki
|
|
Belek (pod płotem sadu suszyły się belki),
|
|
Wlazł na nie i zarazem jakby go wiatr zdmuchnął,
|
|
Zniknął z oczu. Słyszano, jak w kapustę buchnął;
|
|
Widziano, po konopiach ciemnych jego biała
|
|
Konfederatka niby gołąb przeleciała.
|
|
Konewka strzelił w czapkę, ale chybił celu;
|
|
Wtem zatrzeszczały tyki, już Protazy w chmielu.
|
|
«Protestuję!» zawołał; pewny był ucieczki,
|
|
Bo za sobą miał łozę i bagniska rzeczki.
|
|
|
|
Po tej protestacyi, która się ozwała
|
|
Jak na zdobytych wałach ostatni strzał działa,
|
|
Ustał już wszelki opór w Soplicowskim dworze.
|
|
Szlachta głodna plądruje, zabiera co może:
|
|
Kropiciel, stanowisko zająwszy w oborze,
|
|
Jednego wołu i dwa cielce w łby zakropił,
|
|
A Brzytewka im szable w gardzielach utopił;
|
|
Szydełko równie czynnie używał swej szpadki,
|
|
Kabany i prosięta koląc pod łopatki.
|
|
Już rzeź zagraża ptastwu. Czujne gęsi stado,
|
|
Co niegdyś ocaliło Rzym przed Galów zdradą,
|
|
Darmo gęga o pomoc; zamiast Manlijusza,
|
|
Wpada w kotuch Konewka, jedne ptaki zdusza,
|
|
A drugie żywcem wiąże do pasa kontusza.
|
|
Próżno gęsi szyjami wywijając, chrypią,
|
|
Próżno gęsiory sycząc, napastnika szczypią;
|
|
On bieży osypany iskrzącym się puchem,
|
|
Unoszony jak kółmi gęstych skrzydeł ruchem,
|
|
Zdaje się być chochlikiem, skrzydlatym złym duchem.
|
|
|
|
Ale rzeź najstraszniejsza, chociaż najmniej krzyku,
|
|
Między kurami. Młody Sak wpadł do kurniku
|
|
I z drabinek, stryczkami łowiąc, ciągnie z góry
|
|
Kogutki i szurpate, i czubate kury,
|
|
Jedne po drugich dusi i składa do kupy,
|
|
Ptastwo piękne, karmione perłowymi krupy.
|
|
Niebaczny Saku, jakiż zapał cię unosi!
|
|
Nigdy już odtąd gniewnej nie przebłagasz Zosi.
|
|
|
|
Gerwazy przypomina starodawne czasy:
|
|
Każe sobie podawać od kontuszów pasy
|
|
I nimi z Soplicowskiej piwnicy dobywa
|
|
Beczki starej siwuchy, dębniaku i piwa.
|
|
Jedne wnet odgwożdżono, a drugie ochoczo
|
|
Szlachta, gęsta jak mrowie, porywają, toczą
|
|
Do zamku; tam na nocleg cały tłum się zbiera,
|
|
Tam założona główna Hrabiego kwatera.
|
|
|
|
Nakładają sto ognisk, warzą, skwarzą, pieką,
|
|
Gną się stoły pod mięsem, trunek płynie rzeką;
|
|
Chce szlachta noc tę przepić, przejeść i prześpiewać.
|
|
Lecz powoli zaczęli drzemać i poziewać;
|
|
Oko gaśnie za okiem, i cała gromada
|
|
Kiwa głowami, każdy, gdzie siedział, tam pada:
|
|
Ten z misą, ten nad kotłem, ten przy wołu ćwierci.
|
|
Tak zwycięzców zwyciężył w końcu sen, brat śmierci.
|
|
|
|
|
|
Księga dziewiąta
|
|
Bitwa
|
|
|
|
A chrapali tak twardym snem, że ich nie budzi
|
|
Blask latarek i wniście kilkudziesiąt ludzi,
|
|
Którzy wpadli na szlachtę jak pająki ścienne,
|
|
Nazwane *kosarzami*, na muchy wpółsenne:
|
|
Zaledwie która bzyknie, już długimi nogi
|
|
Obejmuje ją wkoło i dusi mistrz srogi.
|
|
Sen szlachecki był jeszcze twardszy niż sen muszy:
|
|
Żaden nie bzyka, leżą wszyscy jak bez duszy,
|
|
Chociaż byli chwytani silnymi rękoma
|
|
I przewracani jako na przewiąsłach słoma.
|
|
|
|
Tylko jeden Konewka, któremu w powiecie
|
|
Nie znajdziesz równie mocnej głowy przy bankiecie,
|
|
Konewka, co mógł wypić lipcu dwa antały
|
|
Nim mu splątał się język i nogi zachwiały:
|
|
Ten, choć długo ucztował i usnął głęboko,
|
|
Dawał przecie znak życia. Przemknął jedno oko
|
|
I widzi… istne zmory! Dwie okropne twarze
|
|
Tuż nad sobą, a każda ma wąsów po parze,
|
|
Dyszą nad nim, ust jego tykają wąsami,
|
|
I czworgiem rąk wokoło wiją jak skrzydłami.
|
|
Zląkł się, chciał przeżegnać się: darmo rękę chwyta,
|
|
Ręka prawa jak gdyby do boku przybita;
|
|
Ruszył lewą: niestety! czuje, że go duchy
|
|
Spowiły ciasno jako niemowlę w pieluchy.
|
|
Zląkł się jeszcze okropniej, wnet oko zawiera,
|
|
Leży nie dysząc, stygnie, ledwie nie umiera!
|
|
|
|
Lecz Kropiciel zerwał się bronić się: po czasie!
|
|
Bo już był skrępowany we swym własnym pasie.
|
|
Przecież zwinął się i tak sprężyście podskoczył,
|
|
Że padł na piersi sennych, po głowach się toczył,
|
|
Miotał się jako szczupak, gdy się w piasku rzuca,
|
|
A ryczał jako niedźwiedź, bo miał silne płuca.
|
|
Ryczał: «Zdrada!» — Wnet cała zbudzona gromada
|
|
Chórem odpowiedziała: «Zdrada! gwałtu! zdrada!»
|
|
|
|
Krzyk dochodzi echami zwierciadlanej sali,
|
|
Kędy Hrabia, Gerwazy i dżokeje spali.
|
|
Przebudza się Gerwazy: darmo się wydziera,
|
|
Związany w kij do swego własnego rapiera;
|
|
Patrzy: widzi przy oknie ludzi uzbrojonych,
|
|
W czarnych krótkich kaszkietach, w mundurach zielonych.
|
|
Jeden z nich, opasany szarfą, trzymał szpadę
|
|
I ostrzem jej kierował swych drabów gromadę,
|
|
Szepcąc: «Wiąż! wiąż!» Dokoła leżą jak barany
|
|
Dżokeje w pętach; Hrabia siedzi niezwiązany
|
|
Lecz bezbronny; przy nim dwaj z gołymi bagnety
|
|
Stoją drabi. Poznał ich Gerwazy, niestety!
|
|
Moskale!!!
|
|
|
|
Nieraz Klucznik był w podobnych trwogach,
|
|
Nieraz miewał powrozy na ręku i nogach,
|
|
A przecież się uwalniał; wiedział o sposobie
|
|
Rwania więzów, był silny bardzo, ufał sobie.
|
|
Przemyślał ratować się milczkiem. Oczy zmrużył,
|
|
Niby śpi; z wolna ręce i nogi przedłużył,
|
|
Dech wciągnął, brzuch i piersi ścisnął co najwężéj:
|
|
Aż jednym razem kurczy, wydyma się, pręży;
|
|
Jak wąż głowę i ogon gdy chowa w przeguby,
|
|
Tak Gerwazy z długiego stał się krótki, gruby;
|
|
Rozciągnęły się, nawet skrzypnęły powrozy,
|
|
Ale nie pękły! Klucznik ze wstydu i zgrozy
|
|
Przewrócił się i w ziemię schowawszy twarz gniewną,
|
|
Zamknąwszy oczy, leżał nieczuły jak drewno.
|
|
|
|
Wtem ozwały się bębny; naprzód z rzadka, potem
|
|
Coraz gęstszym i coraz głośniejszym łoskotem.
|
|
Na ten apel rozkazał oficer Moskali,
|
|
Dżokejów z Hrabią zamknąć pod strażą na sali,
|
|
Szlachtę wieść na dwór, kędy stała druga rota.
|
|
Nadaremnie Kropiciel dąsa się i miota.
|
|
|
|
Sztab stał we dworze, a z nim zbrojnej szlachty wiele:
|
|
Podhajscy, Birbaszowie, Hreczechy, Biergele,
|
|
Wszyscy Sędziego krewni albo przyjaciele;
|
|
Na odsiecz mu przybiegli słysząc o napadzie,
|
|
Zwłaszcza, że z Dobrzyńskimi byli z dawna w zwadzie.
|
|
|
|
Kto z wiosek batalijon Moskalów sprowadził?
|
|
Kto tak prędko sąsiedztwo z zaścianków zgromadził?
|
|
Asesor li, czy Jankiel? Różnie słychać o tem,
|
|
Lecz nikt pewnie nie wiedział ni wtenczas, ni potem.
|
|
|
|
Już też i słońce wschodzi, krwawo się czerwieni;
|
|
Brzegiem tępym, jak gdyby odartym z promieni,
|
|
Na wpół widne, na poły w czerni chmur się chowa,
|
|
Jak rozżarzona w węglach kowalskich podkowa.
|
|
Wiatr wzmagał się i pędził obłoki ze wschodu,
|
|
Gęste i poszarpane jako bryły lodu;
|
|
Każdy obłok w przelocie deszczem zimnym prószy,
|
|
Z tyłu za nim wiatr leci i deszcz znowu suszy,
|
|
Za wiatrem znowu obłok nadbiega wilgotny:
|
|
I tak dzień na przemiany był chłodny i słotny.
|
|
|
|
Tymczasem Major belki schnące pode dworem
|
|
Każe wlec, w każdej belce wysiekać toporem
|
|
Półokrągłe otwory, w te otwory wtyka
|
|
Nogi więźniów i drugą belką je zamyka:
|
|
Oba drewna, gwoździami przebite po rogach,
|
|
Ścisnęły się jako psie paszczęki na nogach;
|
|
Zaś powrozami mocniej sznurowano ręce
|
|
Na plecach szlachty. Major ku większej ich męce
|
|
Kazał pierwej pozdzierać z głów konfederatki,
|
|
Z pleców płaszcze, kontusze, nawet taratatki,
|
|
Nawet żupany. I tak szlachta skuta w kłodzie
|
|
Siedziała rzędem, dzwoniąc zębami na chłodzie
|
|
I na deszczu, bo coraz wzmagała się słota.
|
|
Nadaremnie Kropiciel dąsa się i miota.
|
|
|
|
Darmo Sędzia za szlachtą instancję wnosi,
|
|
I Telimena łączy prośby do łez Zosi,
|
|
Ażeby miano większy wzgląd na niewolników.
|
|
Wprawdzie oficer rotny, pan Nikita Ryków,
|
|
Moskal, lecz dobry człowiek, dał się udobruchać:
|
|
Cóż, kiedy sam majora Płuta musiał słuchać.
|
|
|
|
Ten Major, Polak rodem z miasteczka Dzierowicz,
|
|
Nazywał się (jak słychać) po polsku Płutowicz,
|
|
Lecz przechrzcił się; łotr wielki, jak się zwykle dzieje
|
|
Z Polakiem, który w carskiej służbie zmoskwicieje.
|
|
Płut stał z fajką przed frontem, w boki się podpierał
|
|
I gdy mu kłaniano się, nos w górę zadzierał,
|
|
A za odpowiedź, na znak gniewnego humoru
|
|
Wypuścił z ust kłąb dymu i poszedł do dworu.
|
|
|
|
A tymczasem Rykowa Sędzia ułagadza,
|
|
I Asesora także na bok odprowadza;
|
|
Przemyślają, jak by rzecz zakończyć bez sądu,
|
|
A co jeszcze ważniejsza, bez mieszań się rządu.
|
|
Więc do majora Płuta rzekł kapitan Ryków:
|
|
|
|
«Panie Major! co nam z tych wszystkich niewolników?
|
|
Oddamy pod sąd? będzie szlachcie wielka bieda,
|
|
A panu Majorowi nikt za to nic nie da.
|
|
Wiesz co Major? ot lepiej tę sprawę zagodzić,
|
|
Pan Sędzia Majorowi musi trud nagrodzić,
|
|
My powiemy, że my tu przyszli dla wizyty,
|
|
A tak i kozy całe i wilk będzie syty.
|
|
Przysłowie ruskie: wszystko można, lecz ostrożnie;
|
|
I to przysłowie: sobie piecz na carskim rożnie;
|
|
I to przysłowie: lepsza zgoda od niezgody,
|
|
Zaplątaj dobrze węzeł, końce wsadź do wody.
|
|
Raportu nie podamy, tak się nikt nie dowie.
|
|
Bóg dał ręce żeby brać: to ruskie przysłowie».
|
|
|
|
Słysząc to Major wstaje i od gniewu parska:
|
|
«Czy ty oszalał, Ryków? To służba cesarska:
|
|
A służba nie jest drużba, stary, głupi Ryków!
|
|
Czy ty oszalał? Ja mam puszczać buntowników!
|
|
W takim wojennym czasie! Ha, pany Polaki,
|
|
Ja was nauczę buntu! Ha, szlachta łajdaki,
|
|
Dobrzyńscy, oj ja znam was, niech łajdaki mokną!
|
|
(I zaśmiał się na całe gardło, patrząc w okno)
|
|
Wszakże ten sam Dobrzyński, co siedzi w surducie,
|
|
— Hej zdjąć mu surdut! — w roku przeszłym na reducie
|
|
Zaczął ze mną tę kłótnię; kto zaczął? on, nie ja.
|
|
On, gdy tańczyłem, krzyknął: »Precz za drzwi złodzieja!«
|
|
Że wtenczas za pułkowej okradzenie kasy
|
|
Byłem pod śledztwem, miałem wielkie ambarasy:
|
|
A jemu co do tego? Ja tańczę mazura,
|
|
On krzyczy z tyłu: »Złodziej!« szlachta za nim: »Ura!«
|
|
Skrzywdzili mnie — a co? wpadł w me szpony szlachciura!
|
|
Mówiłem: »Ej Dobrzyński! ej, przyjdzie do woza
|
|
Koza« — a co, Dobrzyński? widzisz: będzie łoza!»
|
|
|
|
Potem Sędziemu szepnął, schyliwszy się w ucho:
|
|
«Jeśli chcesz Sędzio, żeby to uszło na sucho,
|
|
Za każdą głowę tysiąc rubelków gotówką:
|
|
Tysiąc rubelków Sędzio, to ostatnie słówko».
|
|
|
|
Sędzia chciał targować się; lecz Major nie słuchał,
|
|
Znowu biegał po izbie, dymem gęsto buchał,
|
|
Podobny do szmermelu albo do rakiety.
|
|
Chodziły za nim prosząc i płacząc kobiety.
|
|
«Majorze — mówił Sędzia — choć pozwiesz do prawa;
|
|
Cóż wygrasz? Tu nie zaszła żadna bitwa krwawa,
|
|
Nie było ran; że zjedli kury i półgąski,
|
|
Za to wedle statutu zapłacą nawiązki.
|
|
Ja na pana Hrabiego nie zanoszę skargi;
|
|
To tylko były zwykłe sąsiedzkie zatargi».
|
|
|
|
«A czy Sędzia — rzekł Major — żółtą księgę czytał?»
|
|
«Co to za żółta księga?» pan Sędzia zapytał.
|
|
«Księga — rzekł Major — lepsza niż wasze statuty,
|
|
A w niej pisze co słowo: stryczek, Sybir, knuty;
|
|
Księga ustaw wojennych, teraz w Litwie całéj
|
|
Ogłoszonych: już pod stół wasze trybunały!
|
|
Podług ustaw wojennych, za takową psotę,
|
|
Pójdziecie już to najmniej w sybirną robotę».
|
|
«Apeluję — rzekł Sędzia — do gubernatora».
|
|
«Apeluj — rzekł Płut — choćby do Imperatora.
|
|
Wiesz, że gdy imperator zatwierdza ukazy,
|
|
Z łaski swej często karę powiększa dwa razy.
|
|
Apelujcie, ja może wynajdę w potrzebie,
|
|
Mospanie Sędzio, dobry kruczek i na ciebie.
|
|
Wszak Jankiel, szpieg, którego już rząd dawno śledzi,
|
|
Jest twoim domownikiem, w karczmie twojej siedzi.
|
|
Mogę teraz was wszystkich wziąć w areszt od razu».
|
|
«Mnie — rzekł Sędzia — brać w areszt? jak śmiesz bez rozkazu?»
|
|
I przychodziło coraz do żywszego sporu:
|
|
Gdy nowy gość zajechał na dziedziniec dworu.
|
|
|
|
Wjazd tłumny, dziwny. Przodem, niby laufer, bieży
|
|
Ogromny czarny baran, a łeb mu się jeży
|
|
Czterema rogami, z których dwa jako kabłąki
|
|
Kręcą się koło uszu, ubrane we dzwonki,
|
|
A dwa od czoła na bok wysuwając końce,
|
|
Wstrząsają kulki krągłe, mosiężne, brzęczące.
|
|
Za baranem szły woły, trzoda owiec, kozy,
|
|
Za bydłem cztery ciężko pakowane wozy.
|
|
|
|
Wszyscy odgadli, że to wjazd księdza kwestarza.
|
|
Więc pan Sędzia, powinność znając gospodarza,
|
|
Stał w progu witać gościa. Ksiądz na pierwszej bryce
|
|
Jechał, kapturem na wpół zasłoniwszy lice,
|
|
Ale go wnet poznano: bo gdy więźniów minął,
|
|
Zwrócił się ku nim twarzą, palcem na znak skinął.
|
|
I drugiej bryki furman równie był poznany:
|
|
Stary Maciek-Rózeczka, za chłopa przebrany.
|
|
Szlachta zaczęła krzyczeć, skoro się pokazał,
|
|
On rzekł: «Głupi!» … i ręką milczenie nakazał.
|
|
Na trzecim wozie Prusak w kubraku wytartym,
|
|
A pan Zan z Mickiewiczem jechali na czwartym.
|
|
|
|
A tymczasem, Podhajscy i Isajewicze,
|
|
Birbasze, Wilbikowie, Biergiele, Kotwicze,
|
|
Widząc szlachtę Dobrzyńskich w tej ciężkiej niewoli,
|
|
Zaczęli z dawnych gniewów ostygać powoli:
|
|
Bo szlachta polska, chociaż niezmiernie kłótliwa
|
|
I porywcza do bitew, przecież nie jest mściwa.
|
|
Biega więc do Macieja starego po radę.
|
|
On koło wozów całą ustawia gromadę,
|
|
Każe czekać.
|
|
|
|
Bernardyn wstąpił do pokoju.
|
|
Zaledwie go poznano, choć nie zmienił stroju:
|
|
Tak przybrał inną postać. Zwyczajnie ponury,
|
|
Zamyślony: a teraz głowę wzniósł do góry,
|
|
I z miną rozjaśnioną, jak kwestarz rubacha,
|
|
Nim zaczął gadać, długo śmiał się:
|
|
|
|
«Cha, cha, cha, cha,
|
|
Kłaniam, kłaniam! Cha, cha, cha, wyśmienicie, przednie!
|
|
Panowie oficery, kto poluje we dnie,
|
|
Wy w nocy! Dobry połów: widziałem zwierzynę;
|
|
Oj skubać, skubać szlachtę, oj drzeć z nich łupinę!
|
|
Oj weźcież ich na munsztuk, bo też szlachta bryka!
|
|
Winszuję ci Majorze, żeś złowił Hrabika:
|
|
To tłuścioszek, to bogacz, panicz z antenatów;
|
|
Nie wypuszczaj go z klatki bez trzysta dukatów.
|
|
A jak weźmiesz, na klasztor daj jakie trzy grosze,
|
|
I dla mnie! bo ja zawżdy za twą duszę proszę.
|
|
Jakem bernardyn, bardzo myślę o twej duszy!
|
|
Śmierć i sztabsoficerów porywa za uszy!
|
|
Dobrze napisał Baka, że śmierć dżga za katy
|
|
W szkarłaty, i po suknie nieraz dobrze stuknie,
|
|
I po płótnie tak utnie jak i po kapturze,
|
|
I po fryzurze równie jak i po mundurze.
|
|
Śmierć matula, powiada Baka, jak cebula,
|
|
Łzy wyciska, gdy ściska, a równie przytula
|
|
I dziecko co się lula, i zucha co hula!
|
|
Ach! ach! Majorze, dzisiaj żyjem, jutro gnijem,
|
|
To tylko nasze, co dziś zjemy i wypijem!
|
|
Panie Sędzio, wszakże to czas podobno śniadać?
|
|
Siadam za stół, i proszę wszystkich za mną siadać
|
|
Majorze, gdyby zrazów? panie poruczniku,
|
|
Co myślisz? gdyby wazę dobrego ponczyku?»
|
|
|
|
«To prawda ojcze — rzekli dwaj oficerowie —
|
|
Czas by już zjeść i wypić pana Sędzi zdrowie!»
|
|
|
|
Zdziwili się domowi, patrząc na Robaka,
|
|
Skąd mu się wzięła mina i wesołość taka.
|
|
Sędzia wnet kucharzowi powtórzył rozkazy:
|
|
Wniesiono wazę, cukier, butelki i zrazy.
|
|
Płut i Ryków tak czynnie zaczęli się zwijać,
|
|
Tak łakomie połykać i gęsto zapijać,
|
|
Że w pół godziny zjedli dwadzieścia trzy zrazy
|
|
I wychylili ponczu ogromne pół wazy.
|
|
|
|
Więc Major syt i wesół w krześle się rozwalił,
|
|
Dobył fajkę, biletem bankowym zapalił,
|
|
I otarłszy śniadanie z ust końcem serwety,
|
|
Obrócił śmiejące się oczy na kobiety,
|
|
I rzekł: «Ja, piękne panie, lubię was jak wety!
|
|
Na me szlify majorskie: gdy człek zjadł śniadanie,
|
|
Najlepszą jest po zrazach zakąską gadanie
|
|
Z paniami tak pięknymi jak wy, piękne panie!
|
|
Wiecie co? grajmy w karty? w welba-cwelba? w wista?
|
|
Albo pójdźmy mazurka? he! do diabłów trzysta!
|
|
Wszak ja w jegerskim pułku pierwszy mazurzysta!»
|
|
Za czym ku damom bliżej chylił się wygięty,
|
|
I puszczał na przemiany dym i komplementy.
|
|
|
|
«Tańczyć! — zawołał Robak — gdy wychylę flaszę,
|
|
To i ja, choć ksiądz, habit czasami podkaszę
|
|
I potańczę mazurka! Ale wiesz, Majorze,
|
|
My tu pijem, a jegry tam zmarzną na dworze?
|
|
Hulać to hulać! Sędzio, daj beczkę siwuchy:
|
|
Major pozwoli, niechaj piją jegry zuchy!»
|
|
«Prosiłbym — rzecze Major — lecz w tym nie ma musu».
|
|
«Daj Sędzio — szepnął Robak — beczkę spirytusu».
|
|
I tak, kiedy we dworze sztab wesoły łyka,
|
|
Za domem zaczęła się w wojsku pijatyka.
|
|
|
|
Ryków kapitan milczkiem kielichy wychylał,
|
|
Lecz Major pił i razem damom się przymilał.
|
|
A wzmagał się w nim coraz tańcowania zapał.
|
|
Rzucił fajkę i rękę Telimeny złapał:
|
|
Chciał tańczyć, lecz uciekła; więc podszedł do Zosi,
|
|
Kłaniając się, słaniając, do mazurka prosi:
|
|
«Hej ty, Ryków, przestańże tam trąbić na fajce;
|
|
Precz fajka, wszak ty dobrze grasz na bałabajce.
|
|
Widzisz no tam gitarę, pódź no, weź gitarę
|
|
I mazurka! Ja, Major, idę w pierwszą parę».
|
|
Kapitan wziął gitarę i struny przykręcał,
|
|
Płut znowu Telimenę do tańca zachęcał.
|
|
|
|
«Słowo majorskie, panno: nie Rosyjaninem
|
|
Jestem, jeżeli kłamię; chcę być sukinsynem,
|
|
Jeżeli kłamię: spytaj, a oficerowie
|
|
Wszyscy poświadczą, cała armija to powie:
|
|
Że w tej drugiej armiji, w korpusie dziewiątym,
|
|
W drugiej pieszej dywizji, w pułku pięćdziesiątym
|
|
Jegerskim, major Płut jest pierwszy mazurzysta.
|
|
Pódźże panienko! nie bądź taka narowista!
|
|
Bo ja po oficersku ukarzę panienkę…»
|
|
|
|
To mówiąc skoczył, chwycił Telimeny rękę,
|
|
I szerokim całusem w blade ramię klasnął;
|
|
Gdy Tadeusz, przypadłszy z boku, w twarz mu trzasnął.
|
|
I całus, i policzek ozwały się razem,
|
|
Jeden za drugim, jako wyraz za wyrazem.
|
|
|
|
Major osłupiał, oczy przetarł, z gniewu blady
|
|
Zawołał: «Bunt! buntownik!» i dobywszy szpady,
|
|
Biegł przebić. Wtem ksiądz dostał z rękawa krócicę:
|
|
«Pal, Tadeuszku! — krzyknął — pal jak w jasną świécę!»
|
|
Tadeusz wnet pochwycił, wymierzył, wypalił,
|
|
Chybił, ale Majora zgłuszył i osmalił.
|
|
Porywa się z gitarą Ryków: «Bunt! bunt!» woła,
|
|
Wpada na Tadeusza; lecz Wojski zza stoła
|
|
Machnął ręką na odlew; nóż w powietrzu świsnął
|
|
Między głowy i pierwej uderzył, niż błysnął;
|
|
Uderza w dno gitary, na wylot ją wierci,
|
|
Schylił się na bok Ryków i tak uszedł śmierci,
|
|
Lecz strwożył się. Krzyknąwszy: «Jegry! bunt! Jej Bogu!»
|
|
Dobył szpady, broniąc się, zbliżał się do progu.
|
|
|
|
Wtem, z drugiej strony izby wpada szlachty wiele
|
|
Przez okna, z rapierami, Rózeczka na czele.
|
|
Płut w sieni, Ryków za nim, wołają żołnierzy.
|
|
Już trzech najbliższych domu na pomoc im bieży,
|
|
Już przeze drzwi włażą trzy błyszczące bagnety,
|
|
A za nimi trzy czarne schylone kaszkiety.
|
|
Maciek stał u drzwi z Rózgą wzniesioną do góry,
|
|
Lgnąc do ściany, czatował jako kot na szczury,
|
|
Aż ciął okropnie: może głowy by trzy zwalił;
|
|
Lecz stary czy nie dojrzał, czy zbyt się zapalił:
|
|
Bo nim szyję wytknęli, rąbnął po kaszkietach,
|
|
Zdarł je; Rózga spadając brzękła po bagnetach.
|
|
Moskale cofają się, Maciek ich wygania
|
|
Na dziedziniec.
|
|
|
|
Tam jeszcze więcej zamieszania.
|
|
Tam stronnicy Sopliców pracują w zawody
|
|
Nad rozkuciem Dobrzyńskich, rozrywają kłody.
|
|
Widząc to, jegry za broń porywają, biegą.
|
|
Sierżant wpadłszy bagnetem przebił Podhajskiego,
|
|
Dwóch drugich szlachty zranił, do trzeciego strzela:
|
|
Uciekają. Było to przy kłodzie Chrzciciela.
|
|
Ten już miał ręce wolne, gotowe ku walce;
|
|
Wstał, podniósł dłoń i zwinął w kłębek długie palce,
|
|
I z góry tak uderzył w grzbiet Rosyjanina,
|
|
Że twarz jego i skroń wbił w zamek karabina;
|
|
Trzasł zamek: lecz zalany krwią proch już nie spalił;
|
|
Sierżant u nóg Chrzciciela na swą broń się zwalił.
|
|
Chrzciciel schyla się, chwyta karabin za rurę
|
|
I wijąc jak kropidłem podnosi go w górę,
|
|
Robi młynka, dwóch zaraz szeregowych zwala
|
|
Po ramionach i w głowę ugadza kaprala.
|
|
Reszta zlękła od kłody cofa się z przestrachem:
|
|
Tak Kropiciel ruchomym nakrył szlachtę dachem.
|
|
|
|
Za czym rozbito kłodę, rozcięto powrozy.
|
|
Szlachta, już wolna, wpada na kwestarskie wozy;
|
|
Z nich dobywa rapiery, pałasze, tasaki,
|
|
Kosy, strzelby; Konewka znalazł dwa szturmaki
|
|
I worek kul; wsypał je do swego szturmaka,
|
|
Drugi, równie nabiwszy, ustąpił dla Saka.
|
|
|
|
Jegrów więcej przybywa. Mieszają się, tłuką;
|
|
Szlachta w zgiełku nie może ciąć krzyżową sztuką,
|
|
Jegry nie mogą strzelać; już walczą wręcz z bliska,
|
|
Już stal ząb za ząb o stal porwawszy się pryska,
|
|
Bagnet o szablę, kosa o gifes się łamie,
|
|
Pięść spotyka się z pięścią i z ramieniem ramię.
|
|
|
|
Lecz Ryków z częścią jegrów pobiegł, gdzie stodoła
|
|
Tyka płotów; tam staje, na żołnierzy woła,
|
|
Ażeby zaprzestali bitwę tak bezładną,
|
|
Gdzie, nie używszy broni, pod pięściami padną.
|
|
Gniewny, że sam nie może dać ognia, bo w tłumie
|
|
Moskalów od Polaków rozróżnić nie umie,
|
|
Woła: «Stroj się!» (co znaczy: formuj się do szyku)
|
|
Ale komendy jego nie słychać śród krzyku.
|
|
|
|
Stary Maciek, do ręcznych zapasów niezdolny,
|
|
Rejterował się, czyniąc przed sobą plac wolny
|
|
Na prawo i na lewo. Tu, końcem szablicy
|
|
Uciera bagnet z rury jako knot ze świécy;
|
|
Tam, machnąwszy na odlew, ścina albo kole:
|
|
I tak ostróżny Maciek ustępuje w pole.
|
|
|
|
Lecz z największym na niego naciera uporem
|
|
Stary Gifrejter, co był pułku instruktorem,
|
|
Wielki mistrz na bagnety. Zebrał się sam w sobie,
|
|
Skurczył się, a karabin porwał w ręce obie,
|
|
Prawą u zamka, lewą w pół rury porywa,
|
|
Kręci się, podskakuje, czasem przysiadywa,
|
|
Lewą rękę opuszcza, a broń z prawej ręki
|
|
Suwa naprzód jak żądło z wężowej paszczęki
|
|
I znowu ją w tył cofa, na kolanie wspiera:
|
|
I tak kręcąc się, skacząc, na Maćka naciera.
|
|
|
|
Ocenił przeciwnika zręczność Maciek stary
|
|
I lewą ręką włożył na nos okulary,
|
|
Prawą, rękojeść Rózgi tuż przy piersiach trzyma,
|
|
Cofa się, Gifrejtera ruch śledząc oczyma;
|
|
Sam słania się na nogach, jakoby był pijany.
|
|
Gifrejter bieży prędzej i pewny wygranej;
|
|
Żeby uchodzącego tym łacniej dosiągnął,
|
|
Powstał i całą prawą rękę wzdłuż wyciągnął,
|
|
Popychając karabin, a tak się wysilił
|
|
Pchnięciem i wagą broni, że się aż pochylił:
|
|
Maciek, tam kędy bagnet wkłada się na rurę,
|
|
Podstawia swą rękojeść, podbija broń w górę
|
|
I wnet spuszczając Rózgę, tnie Moskala w rękę
|
|
Raz, i znowu na odlew przecina mu szczękę.
|
|
Tak padł Gifrejter, fechmistrz najpierwszy z Moskalów,
|
|
Kawaler trzech krzyżyków i czterech medalów.
|
|
|
|
Tymczasem koło kłodek lewe szlachty skrzydło
|
|
Już jest bliskie zwycięstwa. Tam walczył Kropidło
|
|
Widny z dala, tam Brzytwa wił się śród Moskali:
|
|
Ten ich w pół ciała rzeza, tamten w głowy wali.
|
|
Jako machina, którą niemieccy majstrowie
|
|
Wymyślili i która młockarnią się zowie,
|
|
A jest razem sieczkarnią, ma cepy i noże,
|
|
Razem i słomę kraje, i wybija zboże:
|
|
Tak pracują Kropiciel i Brzytwa pospołu,
|
|
Mordując nieprzyjaciół, ten z góry, ten z dołu.
|
|
|
|
Lecz Kropiciel już pewne porzuca zwycięstwo;
|
|
Bieży na prawe skrzydło, gdzie niebezpieczeństwo
|
|
Nowe grozi Maćkowi. Śmierci Gifrejtera
|
|
Mszcząc się, Proporszczyk z długim szpontonem naciera
|
|
(Szponton, jest to zarazem dzida i siekiera;
|
|
Teraz już zaniedbany i tylko na flocie
|
|
Używają go; wówczas służył i piechocie).
|
|
Proporszczyk, człowiek młody, zręcznie się uwijał;
|
|
Ilekroć mu przeciwnik broń na bok odbijał,
|
|
On cofał się: młodego nie mógł Maciek zgonić,
|
|
I tak nie raniąc, musiał tylko siebie bronić.
|
|
Już mu Proporszczyk dzidą lekką ranę zadał,
|
|
Już wznosząc w górę berdysz do cięcia się składał,
|
|
Chrzciciel nie zdoła dobiec, lecz staje wpół drogi,
|
|
Okręca broń i ciska wrogowi pod nogi.
|
|
Skruszył kość; już Proporszczyk szponton z rąk upuszcza,
|
|
Słania się: wpada Chrzciciel, za nim szlachty tłuszcza,
|
|
A za szlachtą Moskale od lewego skrzydła
|
|
Biegą zmieszani. Wszczął się bój koło Kropidła.
|
|
|
|
Chrzciciel, który w obronie Maćka oręż stracił,
|
|
Ledwie że tej przysługi życiem nie przypłacił:
|
|
Bo przypadło nań z tyłu dwóch silnych Moskali,
|
|
I czworo rąk zarazem we włos mu wplątali;
|
|
Upiąwszy się nogami ciągną jako liny
|
|
Sprężyste, uwiązane do masztu wiciny.
|
|
Daremnie w tył Kropiciel ciska ślepe razy;
|
|
Chwieje się: a wtem postrzegł, że blisko Gerwazy
|
|
Walczy; zawołał: «Jezus Maryja! Scyzoryku!»
|
|
|
|
Klucznik, trwogę Chrzciciela poznawszy po krzyku,
|
|
Odwrócił się, i spuścił ostrze płytkiej stali
|
|
Między głowę Chrzciciela i ręce Moskali.
|
|
Cofnęli się, wydawszy przeraźliwe głosy;
|
|
Lecz jedna ręka, mocniej wplątana we włosy,
|
|
Została się wisząca i krwią buchająca.
|
|
Tak orlik, jedną szponę gdy wbije w zająca,
|
|
Drugą, by wstrzymać zwierza, o drzewo uczepi,
|
|
A zając, targnąwszy się, orła wpół rozsczepi;
|
|
Prawa szpona u drzewa zostaje się w lesie,
|
|
A lewą zakrwawioną źwierz na pola niesie.
|
|
|
|
Kropiciel wolny, oczy obraca dokoła,
|
|
Ręce wyciąga, broni szuka, broni woła;
|
|
Tymczasem grzmi pięściami, stojąc; mocno w kroku,
|
|
I pilnując się z bliska Gerwazego boku,
|
|
Aż Saka, syna swego, postrzega w natłoku.
|
|
Sak prawą ręką szturmak wymierza, a lewą
|
|
Ciągnie za sobą długie sążniowate drzewo,
|
|
Uzbrojone w krzemienie i guzy, i sęki
|
|
(Nikt by go nie podźwignął prócz Chrzciciela ręki).
|
|
Chrzciciel, gdy miłą broń swą, swe Kropidło zoczył,
|
|
Chwycił je, ucałował, z radości podskoczył,
|
|
Zakręcił je nad głową i zaraz ubroczył.
|
|
|
|
Co potem dokazywał, jakie klęski szerzył,
|
|
Daremnie śpiewać: nikt by muzie nie uwierzył;
|
|
Jak nie wierzono w Wilnie ubogiej kobiécie,
|
|
Która stojąc na świętej Ostrej Bramy szczycie,
|
|
Widziała, jako Dejów, moskiewski jenerał,
|
|
Wchodząc z pułkiem kozaków, już bramę otwierał,
|
|
I jak jeden mieszczanin, zwany Czarnobacki,
|
|
Zabił Dejowa i zniósł cały pułk kozacki.
|
|
|
|
Dosyć, że się tak stało, jak przewidział Ryków:
|
|
Jegry w tłumie ulegli mocy przeciwników.
|
|
Dwudziestu trzech na ziemi wala się zabitych,
|
|
Trzydziestu kilku jęczy ranami okrytych,
|
|
Wielu pierzchło, skryło się w sad, w chmiele, nad rzekę,
|
|
Kilku wpadło do domu pod kobiet opiekę.
|
|
|
|
Zwycięska szlachta biega z okrzykiem wesela:
|
|
Ci do beczek, ci łupy rwą z nieprzyjaciela;
|
|
Jeden Robak tryumfów szlachty nie podziela.
|
|
On dotąd sam nie walczył (bo bronią kanony
|
|
Księdzu bić się), lecz jako człowiek doświadczony
|
|
Dawał rady, plac boju z różnych stron obchodził,
|
|
Wzrokiem, ręką, walczących zachęcał, przywodził.
|
|
I teraz woła, aby do niego się łączyć,
|
|
Uderzyć na Rykowa, zwycięstwo dokończyć.
|
|
Tymczasem przez posłańca wskazał do Rykowa,
|
|
Że jeżeli broń złoży, życie swe zachowa;
|
|
Jeżeli zaś oddanie broni będzie zwlekać,
|
|
Robak każe otoczyć resztę i wysiekać.
|
|
|
|
Kapitan Ryków wcale nie prosił pardonu;
|
|
Zebrawszy koło siebie pół batalijonu,
|
|
Krzyknął: «Za broń!» — wnet szereg karabiny chwyta;
|
|
Chrząsnęła broń, a była już dawno nabita;
|
|
Krzyknął: «Cel!» — rury rzędem zabłysnęły długim;
|
|
Krzyknął: «Ognia koleją!» — grzmią jeden po drugim.
|
|
Ten strzela, ten nabija, ten chwyta do ręki,
|
|
Słychać świsty kul, zamków chrzęsty, sztenflów dźwięki:
|
|
Cały szereg zdaje się być ruchomym płazem,
|
|
Który tysiąc błyszczących nóg wywija razem.
|
|
|
|
Prawda, że jegry byli mocnym trunkiem pjani,
|
|
Źle mierzą i chybiają, rzadko który rani,
|
|
Ledwie który zabije: przecież dwóch Maciejów
|
|
Już zraniono i poległ jeden z Bartłomiejów.
|
|
Szlachta z niewiela rusznic z rzadka się odstrzela;
|
|
Chce szablami uderzyć na nieprzyjaciela,
|
|
Ale starsi wstrzymują; kule gęsto świszczą,
|
|
Rażą, spędzają, wkrótce dziedziniec oczyszczą,
|
|
Już aż po szybach dworu zaczynają dzwonić.
|
|
|
|
Tadeusz, który został w domu, kobiet, bronić
|
|
Z rozkazu stryja, słysząc że coraz to gorzéj
|
|
Wre bitwa, wybiegł, za nim wybiegł Podkomorzy,
|
|
Któremu Tomasz wreszcie przyniósł karabelę;
|
|
Śpieszy, łączy się z szlachtą i staje na czele.
|
|
Bieży, broń wzniósłszy, szlachta rusza jego śladem:
|
|
Jegry przypuściwszy ich, sypnęli kul gradem:
|
|
Legł Isajewicz, Wilbik, Brzytewka raniony;
|
|
Za czym wstrzymują szlachtę Robak z jednej strony
|
|
A z drugiej Maciej. Szlachta ostyga w zapale,
|
|
Ogląda się, cofa się; widzą to Moskale:
|
|
Kapitan Ryków myśli ostatni cios zadać,
|
|
Spędzić szlachtę z dziedzińca i dworem owładać.
|
|
|
|
«Formuj się do ataku! — zawołał — na sztyki!
|
|
Naprzód!» Wnet szereg rury wytknąwszy jak tyki,
|
|
Schyla głowy, zrusza się i przyśpiesza kroku.
|
|
Darmo szlachta wstrzymuje z przodu, strzela z boku:
|
|
Szereg już pół dziedzińca przeszedł bez oporu;
|
|
Kapitan pokazując szpadą na drzwi dworu,
|
|
Krzyczy: «Sędzio! poddaj się, bo dwór spalić każę!»
|
|
«Pal — woła Sędzia — ja cię w tym ogniu usmażę».
|
|
|
|
O dworze Soplicowski! Jeśli dotąd całe
|
|
Świecą się pod lipami twoje ściany białe,
|
|
Jeśli tam dotąd szlachty sąsiedzkiej gromada
|
|
Za gościnnymi stoły Sędziego zasiada:
|
|
Pewnie tam piją często za Konewki zdrowie;
|
|
Bez niego już by było dziś po Soplicowie!
|
|
|
|
Konewka dotąd małe dał męstwa dowody.
|
|
Choć najpierwszy ze szlachty uwolniony z kłody,
|
|
Choć zaraz znalazł w wozie swą miłą konewkę,
|
|
Swój szturmak faworytny i z nim kul sakiewkę:
|
|
Nie chciał bić się; powiadał, że sobie nie ufa
|
|
Na czczo. Szedł więc, gdzie stała spirytusu kufa:
|
|
Ręką jak łyżką strumień do ust sobie chylił.
|
|
Dopiero, gdy się dobrze rozgrzał i posilił,
|
|
Poprawił czapkę, z kolan wziął do rąk konewkę,
|
|
Zmacał sztenflem naboju, podsypał panewkę,
|
|
I spojrzał na plac boju. Widzi, że błyszcząca
|
|
Fala bagnetów szlachtę bije i roztrąca:
|
|
Przeciw tej fali płynie; schyla się do ziemi
|
|
I nurkuje pomiędzy trawami gęstemi,
|
|
Środkiem dziedzińca; aż tam, gdzie rosła pokrzywa,
|
|
Zasadza się, a Saka gestami przyzywa.
|
|
|
|
Sak, broniąc dworu, stanął z szturmakiem u proga:
|
|
Bo w tym dworze mieszkała jego Zosia droga,
|
|
Od której choć w zalotach został pogardzony,
|
|
Kochał ją zawsze, zginąć rad dla jej obrony.
|
|
|
|
Już szereg jegrów w marszu na pokrzywę wkracza:
|
|
Gdy Konew ruszył cyngla i z paszczy garłacza
|
|
Tuzin kul rozsiekanych puszcza śród Moskali,
|
|
Sak puszcza drugi tuzin. Jegry się zmieszali.
|
|
Przerażony zasadzką szereg w kłąb się zwija,
|
|
Cofa się, rzuca rannych; Chrzciciel ich dobija.
|
|
|
|
Stodoła już daleko; bojąc się odwodu
|
|
Długiego, Ryków skoczył pod parkan ogrodu;
|
|
Tam, pierzchającą rotę zatrzymuje w biegu.
|
|
Szykuje, lecz szyk zmienia: z jednego szeregu
|
|
Robi trójkąt, klin ostry wystawując z przodu,
|
|
A dwa boki opiera o parkan ogrodu.
|
|
Dobrze zrobił, bo jazda nań od zamku wali.
|
|
|
|
Hrabia, który był w zamku pod strażą Moskali,
|
|
Gdy pierzchła straż zlękniona, dworzan na koń wsadził,
|
|
I słysząc strzały, w ogień jazdę swą prowadził,
|
|
Sam na czele z żelazem nad głowę wzniesionem.
|
|
Wtem Ryków krzyknął: «Ognia pół batalijonem!»
|
|
Przeleciała po zamkach wzdłuż nitka ognista,
|
|
I z czarnych rur wytkniętych świsnęło kul trzysta.
|
|
Trzech jezdnych padło rannych, jeden trupem leży.
|
|
Padł koń Hrabi, spadł Hrabia; Klucznik krzycząc bieży
|
|
Na ratunek, bo widzi: jegry na cel wzięli
|
|
Ostatniego z Horeszków, chociaż po kądzieli.
|
|
Robak był bliższy; Hrabię ciałem swym zakrywa,
|
|
Dostał za niego postrzał, spod konia dobywa,
|
|
Uprowadza; a szlachcie każe się rozstąpić,
|
|
Lepiej mierzyć, postrzałów nadaremnych skąpić,
|
|
Kryć się za płoty, studnie, za ściany obory;
|
|
Hrabia z jazdą ma czekać sposobniejszej pory.
|
|
|
|
Plany Robaka pojął i wykonał cudnie
|
|
Tadeusz. Stał ukryty za drewnianą studnię;
|
|
A że trzeźwy i dobrze strzelał z dubeltówki
|
|
(Mógł trafić do rzuconej w powietrze złotówki),
|
|
Okropnie razi Moskwę. Starszyznę wybiera;
|
|
Za pierwszym zaraz strzałem ubił feldfebera,
|
|
Potem z dwóch rur raz po raz dwóch sierżantów sprząta,
|
|
Mierzy to po galonach, to w środek trójkąta,
|
|
Gdzie stał sztab; za czym Ryków gniewa się i dąsa,
|
|
Tupa nogami, szpady swej rękojeść kąsa:
|
|
«Majorze Płucie — woła — co to z tego będzie?
|
|
Wkrótce tu nie zostanie nikt z nas przy komendzie!»
|
|
|
|
Więc Płut na Tadeusza krzyknął z wielkim gniewem:
|
|
«Panie Polak, wstydź się pan, chować się za drzewem;
|
|
Nie bądź tchórz, wyjdź na środek, bij się honorowie,
|
|
Po żołniersku». A na to Tadeusz odpowie:
|
|
«Majorze! jeśli jesteś tak śmiałym rycerzem,
|
|
A czegoż ty się chowasz za jegrów kołnierzem?
|
|
Nie tchórzę ja przed tobą: wynidź no zza płotów;
|
|
Dostałeś w twarz, jam przecie bić się z tobą gotów!
|
|
Po co krwi rozlew? Między nami była zwada:
|
|
Niechajże ją rozstrzygnie pistolet lub szpada.
|
|
Daję ci broń na wybór, od działa do szpilki;
|
|
A nie, to was wystrzelam jako w jamie wilki».
|
|
I to mówiąc wystrzelił, a tak dobrze mierzył,
|
|
Że porucznika obok Rykowa uderzył.
|
|
|
|
«Majorze — szepnął Ryków — wyjdź na pojedynek,
|
|
I pomścij się za jego raniejszy uczynek.
|
|
Jeśli tego szlachcica kto inny zabije,
|
|
To Major widzi, Major hańby swej nie zmyje.
|
|
Trzeba tego szlachcica na pole wywabić;
|
|
Nie można z karabina, to choć szpadą zabić.
|
|
»Co puka, to nie sztuka, to wolę co kole«:
|
|
Mówił stary Suworów; wyjdź Majorze w pole,
|
|
Bo on nas powystrzela; patrz, bierze do celu».
|
|
Na to rzekł Major: «Ryków! miły przyjacielu!
|
|
Ty jesteś zuch na szpady: wyjdź ty bracie Ryków.
|
|
Lub wiesz co, wyszlem kogo z naszych poruczników.
|
|
Ja, major, ja nie mogę odstąpić żołnierzy,
|
|
Do mnie batalijonu komenda należy».
|
|
Słysząc to Ryków, szpadę podniósł, wyszedł śmiało,
|
|
Kazał ognia zaprzestać, machnął chustką białą.
|
|
Pyta się Tadeusza, jaką broń podoba;
|
|
Po układach, na szpady zgodzili się oba.
|
|
Tadeusz broni nie miał: gdy szukano szpady,
|
|
Wyskoczył Hrabia zbrojny i zerwał układy.
|
|
|
|
«Panie Soplico! — wołał — z przeproszeniem pana,
|
|
Pan wyzwałeś Majora! Ja do Kapitana
|
|
Mam dawniejszą urazę: on do zamku mego…»
|
|
(«Mów pan — przerwał Protazy — do zamku naszego»)
|
|
«On wpadł — rzekł kończąc Hrabia — na czele złodziejów,
|
|
On, poznałem Rykowa, wiązał mych dżokejów.
|
|
Skarzę, go, jakom zbójców skarał pod opoką,
|
|
Którą Sycylijanie zwą Birbante-rokko».
|
|
|
|
Uciszyli się wszyscy, ustało strzelanie;
|
|
Wojska ciekawe patrzą na wodzów spotkanie.
|
|
Hrabia i Ryków idą, obróceni bokiem,
|
|
Prawą ręką i prawym grożąc sobie okiem;
|
|
Wtem lewymi rękami odkrywają głowy
|
|
I kłaniają się grzecznie (zwyczaj honorowy,
|
|
Nim przyjdzie do zabójstwa, naprzód się przywitać).
|
|
Już spotkały się szpady i zaczęły zgrzytać;
|
|
Rycerze wznosząc nogi, prawymi kolany
|
|
Przyklękają, w przód i w tył skacząc na przemiany.
|
|
|
|
Ale Płut, Tadeusza widząc przed swym frontem,
|
|
Naradzał się po cichu z gifrejterem Gontem,
|
|
Który w rocie uchodził za pierwszego strzelca.
|
|
«Gonto — rzekł Major — widzisz ty tego wisielca?
|
|
Jeśli mu wsadzisz kulę, tam pod piątym żebrem,
|
|
To dostaniesz ode mnie cztery ruble srebrem».
|
|
Gont odwodzi karabin, do zamka się chyli,
|
|
Wierni go towarzysze płaszczami okryli;
|
|
Mierzy, nie w żebro, ale w głowę Tadeusza:
|
|
Strzelił i trafił… blisko, w środek kapelusza.
|
|
Okręcił się Tadeusz: aż Kropiciel wpada
|
|
Na Rykowa, a za nim szlachta krzycząc: «Zdrada!»
|
|
Tadeusz go zasłania. Ledwie zdołał Ryków
|
|
Zrejterować się i wpaść we środek swych szyków.
|
|
|
|
Znowu Dobrzyńscy z Litwą natarli w zawody,
|
|
I pomimo dawniejsze dwóch stronnictw niezgody
|
|
Walczą jak bracia, jeden drugiego zachęca.
|
|
Dobrzyńscy, widząc, jak się Podhajski wykręca
|
|
Tuż przed szeregiem jegrów i kosą ich kraje,
|
|
Zawołali z radością: «Niech żyją Podhaje!
|
|
Naprzód bracia Litwini, górą, górą Litwa!»
|
|
Skołubowie zaś, widząc, jak waleczny Brzytwa,
|
|
Choć ranny, leci z szablą wzniesioną do góry,
|
|
Krzyknęli: «Górą Maćki, niech żyją Mazury!»
|
|
Dodawszy wzajem serca biegną na Moskali:
|
|
Nadaremnie ich Robak z Maćkiem wstrzymywali.
|
|
|
|
Gdy tak na rotę jegrów uderzano z przodu,
|
|
Wojski rzuca plac boju, idzie do ogrodu;
|
|
Przy boku jego stąpał ostrożny Protazy,
|
|
A Wojski mu po cichu wydawał rozkazy.
|
|
|
|
Stała w ogrodzie, prawie pod samym parkanem,
|
|
O który się opierał Ryków swym trójgranem,
|
|
Wielka stara sernica, budowana w kratki
|
|
Z belek na krzyż wiązanych, podobna do klatki.
|
|
W niej świeciły się białych serów mnogie kopy;
|
|
Wkoło zaś wahały się suszące się snopy
|
|
Szałwi, benedykty, kardy, macierzanki:
|
|
Cała zielna domowa apteka Wojszczanki.
|
|
Sernica w górze miała wszerz sążni półczwarta,
|
|
A u dołu na jednym wielkim słupie wsparta
|
|
Niby gniazdo bocianie. Stary słup dębowy
|
|
Pochylił się, bo już był wygnił do połowy,
|
|
Groził upadkiem. Nieraz Sędziemu radzono,
|
|
Aby zrzucił budowę wiekiem nadwątloną;
|
|
Ale Sędzia powiadał, że woli poprawiać
|
|
Aniżeli rozrzucać, albo też przestawiać:
|
|
Odkładał budowanie do sposobnej pory,
|
|
Tymczasem pod słup kazał wetknąć dwie podpory.
|
|
Tak pokrzepiona ale nietrwała budowa
|
|
Wyglądała za parkan nad trójkąt Rykowa.
|
|
|
|
Ku tej sernicy Wojski z Woźnym milczkiem idą,
|
|
Każdy zbrojny ogromnym drągiem jakby dzidą;
|
|
Za nimi ochmistrzyni dąży przez konopie
|
|
I kuchcik, małe, ale bardzo silne chłopię.
|
|
Przyszedłszy, drągi wparli w wierzch słupa nadgniły,
|
|
Sami u końców wisząc pchają z całej siły:
|
|
Jako flisy uwięzłą na rapach wicinę
|
|
Długimi drągi z brzegu pędzą na głębinę.
|
|
|
|
Trzasnął słup: już sernica chwieje się i wali
|
|
Z brzemieniem drzew i serów na trójkąt Moskali.
|
|
Gniecie, rani, zabija; gdzie stały szeregi,
|
|
Leżą drwa, trupy, sery białe jako śniegi,
|
|
Krwią i mózgiem splamione. Trójkąt w sztuki pryska,
|
|
A już w środku Kropidło grzmi, już Brzytwa błyska,
|
|
Siecze Rózga, od dworu wpada szlachty tłuszcza,
|
|
A Hrabia od bram jazdę na rozpierzchłych puszcza.
|
|
|
|
Już tylko ośmiu jegrów z sierżantem na czele
|
|
Bronią się; bieży Klucznik, oni stoją śmiele,
|
|
Dziewięć rur wymierzyli prosto w łeb Klucznika;
|
|
On leci na strzał, kręcąc ostrze Scyzoryka.
|
|
Widzi to ksiądz: zabiega Klucznikowi drogę,
|
|
Sam pada i podbija Gerwazemu nogę:
|
|
Upadli, właśnie kiedy pluton ognia dawał.
|
|
Ledwie ołów prześwisnął, już Gerwazy wstawał,
|
|
Już wskoczył w dym, dwóm jegrom zaraz głowy zmiata
|
|
Uciekają strwożeni; Klucznik goni, płata;
|
|
Oni biegną dziedzińcem, Gerwazy ich torem;
|
|
Wpadają we drzwi gumna stojące otworem,
|
|
I Gerwazy do gumna na ich karkach wjechał,
|
|
Zniknął w ciemności, ale bitwy nie zaniechał:
|
|
Bo przeze drzwi jęk słychać, wrzask i gęste razy.
|
|
Wkrótce ucichło wszystko. Wyszedł sam Gerwazy
|
|
Z mieczem krwawym.
|
|
|
|
Już szlachta odzierżyła pole,
|
|
Porozpędzanych jegrów ściga, rąbie, kole.
|
|
Ryków sam został; krzyczy, że broni nie złoży,
|
|
Bije się; gdy ku niemu podszedł Podkomorzy,
|
|
I wznosząc karabelę, rzekł poważnym tonem:
|
|
«Kapitanie! nie splamisz czci twojej pardonem.
|
|
Dałeś próby, rycerzu nieszczęsny, lecz mężny,
|
|
Twojej odwagi: porzuć opór niedołężny,
|
|
Złóż broń, nim cię naszymi szablami rozbroim;
|
|
Zachowasz życie i cześć, jesteś więźniem moim!»
|
|
|
|
Ryków, Podkomorzego zwalczony powagą,
|
|
Skłonił się i oddał mu swoję szpadę nagą,
|
|
Skrwawioną po rękojeść, i rzekł: «Lachy braty!
|
|
Oj biada mnie, żem nie miał choć jednej armaty!
|
|
Dobrze mówił Suworów: »pomnij Ryków kamrat,
|
|
Żebyś nigdy na Lachów nie chodził bez armat!«
|
|
Cóż! jegry byli pjani, Major pić pozwolił!
|
|
Och major Płut, on dzisiaj bardzo poswywolił!
|
|
On odpowie przed carem, bo on miał komendę.
|
|
Ja, panie Podkomorzy, wasz przyjaciel będę.
|
|
Ruskie przysłowie mówi: kto się mocno lubi,
|
|
Ten, panie Podkomorzy, i mocno się czubi.
|
|
Wy dobrzy do wypitki, dobrzy do wybitki,
|
|
Ale przestańcie robić nad jegrami zbytki».
|
|
|
|
Podkomorzy, słysząc to, karabelę wznasza
|
|
I przez Woźnego pardon powszechny ogłasza;
|
|
Każe rannych opatrzyć, z trupów czyścić pole,
|
|
A jegrów rozbrojonych prowadzić w niewolę.
|
|
Długo szukano Płuta. On, w krzaku pokrzywy
|
|
Zarywszy się głęboko, leżał jak nieżywy;
|
|
Wyszedł wreszcie ujrzawszy, że było po bitwie.
|
|
Taki miał koniec zajazd ostatni na Litwie.
|
|
|
|
|
|
Księga dziesiąta
|
|
Emigracja. Jacek.
|
|
|
|
Owe obłoki ranne, zrazu rozpierzchnione
|
|
Jak czarne ptaki, lecąc w wyższą nieba stronę,
|
|
Coraz się zgromadzały. Ledwie słońce zbiegło
|
|
Z południa, już ich stado pół niebios obiegło
|
|
Ogromną chmurą. Wiatr ją pędził coraz chyżej,
|
|
Chmura coraz gęstniała, zwieszała się niżej:
|
|
Aż, jedną stroną na wpół od niebios oddarta,
|
|
Ku ziemi wychylona i wszerz rozpostarta,
|
|
Jak wielki żagiel, biorąc wszystkie wiatry w siebie,
|
|
Od południa na zachód leciała po niebie.
|
|
|
|
I była chwila ciszy; i powietrze stało
|
|
Głuche, milczące, jakby z trwogi oniemiało.
|
|
I łany zbóż, co wprzódy kładąc się na ziemi
|
|
I znowu w górę trzęsąc kłosami złotemi
|
|
Wrzały jak fale, teraz stoją nieruchome
|
|
I poglądają w niebo najeżywszy słomę.
|
|
I zielone przy drogach wierzby i topole,
|
|
Co pierwej, jako płaczki przy grobowym dole,
|
|
Biły czołem, długimi kręciły ramiony,
|
|
Rozpuszczając na wiatry warkocz posrebrzony,
|
|
Teraz jak martwe, z niemej wyrazem żałoby,
|
|
Stoją na kształt posągów sypilskiej Nijoby.
|
|
Jedna osina drżąca, wstrząsa liście siwe.
|
|
|
|
Bydło, zwykle do domu powracać leniwe,
|
|
Teraz zbiega się tłumnie, pasterzy nie czeka
|
|
I opuszczając strawę do domu ucieka.
|
|
Buhaj racicą ziemię kopie, orze rogiem,
|
|
I całą trzodę straszy ryczeniem złowrogiem;
|
|
Krowa coraz ku niebu wznosi wielkie oko,
|
|
Usta z dziwu otwiera i wzdycha głęboko;
|
|
A wieprz marudzi w tyle, dąsa się i zgrzyta,
|
|
I snopy zboża kradnie i na zapas chwyta.
|
|
|
|
Ptastwo skryło się w lasy, pod strzechy, w głąb trawy;
|
|
Tylko wrony, stadami obstąpiwszy stawy,
|
|
Przechadzają się sobie poważnymi kroki,
|
|
Czarne oczy kierują na czarne obłoki,
|
|
Wytknąwszy język z suchej szerokiej gardzieli
|
|
I skrzydła roztaczając, czekają kąpieli;
|
|
Lecz i te, przewidując nazbyt mocną burzę,
|
|
Już w las ciągną, podobne wznoszącej się chmurze.
|
|
Ostatnia z ptaków, lotem nieścigłym zuchwała
|
|
Jaskółka, czarny obłok przeszywa jak strzała,
|
|
Wreszcie spada jak kula.
|
|
|
|
Właśnie w owej chwili
|
|
Szlachta z Moskwą okropną walkę zakończyli
|
|
I chronią się gromadnie w domy i stodoły,
|
|
Opuszczają plac boju, gdzie wkrótce żywioły
|
|
Stoczą walkę.
|
|
|
|
Na zachód, jeszcze ozłocona
|
|
Świeci ziemia ponuro, żółtawo-czerwona:
|
|
Już chmura, roztaczając cienie na kształt sieci,
|
|
Wyławia resztki światła, a za słońcem leci,
|
|
Jak gdyby je pochwycić chciała przed zachodem.
|
|
Kilka wichrów raz po raz prześwisnęło spodem,
|
|
Jeden za drugim lecą, miecąc krople dżdżyste,
|
|
Wielkie, jasne, okrągłe, jak grady ziarniste.
|
|
|
|
Nagle wichry zwarły się, porwały się w poły,
|
|
Borykają się, kręcą, świszczącymi koły
|
|
Krążą po stawach, mącą do dna wody w stawach,
|
|
Wpadły na łąki, świszczą po łozach i trawach.
|
|
Pryskają łóz gałęzie; lecą traw przekosy
|
|
Na wiatr jako garściami wyrywane włosy,
|
|
Zmieszane z kędziorami snopów. Wiatry wyją,
|
|
Upadają na rolę, tarzają się, ryją,
|
|
Rwą skiby, robią otwór wichrowi trzeciemu,
|
|
Który wydarł się z roli jak słup czarnoziemu,
|
|
Wznosi się, jak ruchoma piramida toczy,
|
|
Łbem grunt wierci, z nóg piasek sypie gwiazdom w oczy,
|
|
Co krok wszerz wydyma się, roztwiera ku górze,
|
|
I ogromną swą trąbą otrębuje burzę.
|
|
Aż z całym tym chaosem wody i kurzawy,
|
|
Słomy, liścia, gałęzi, wydartej murawy,
|
|
Wichry w las uderzyły i po głębiach puszczy
|
|
Ryknęły jak niedźwiedzie.
|
|
|
|
A już deszcz wciąż pluszczy
|
|
Jak z sita, w gęstych kroplach. Wtem rykły pioruny,
|
|
Krople zlały się razem: to jak proste struny
|
|
Długim warkoczem wiążą niebiosa do ziemi,
|
|
To jak z wiader buchają warstami całemi.
|
|
Już zakryły się całkiem niebiosa i ziemia;
|
|
Noc je z burzą od nocy czarniejszą, zaciemia.
|
|
Czasem widnokrąg pęka od końca do końca,
|
|
I anioł burzy, na kształt niezmiernego słońca
|
|
Rozświeci twarz, i znowu okryty całunem
|
|
Uciekł w niebo i drzwi chmur zatrzasnął piorunem.
|
|
Znowu wzmaga się burza, ulewa nawalna
|
|
I ciemność gruba, gęsta, prawie dotykalna.
|
|
Znowu deszcz ciszej szumi, grom na chwilę uśnie;
|
|
Znowu wzbudzi się, ryknie i znów wodą chluśnie.
|
|
Aż się uspokoiło wszystko; tylko drzewa
|
|
Szumią około domu i szemrze ulewa.
|
|
|
|
W takim dniu pożądany był czas najburzliwszy:
|
|
Bo nawałnica, boju plac mrokiem okrywszy,
|
|
Zalała drogi, mosty zerwała na rzece,
|
|
Z folwarku niedostępną zrobiła fortecę.
|
|
O tym więc, co się działo w obozie Soplicy,
|
|
Dziś nie mogła rozejść się wieść po okolicy,
|
|
A właśnie zawisł szlachty los od tajemnicy.
|
|
|
|
W izbie Sędziego ważne toczą się narady.
|
|
Bernardyn leżał w łóżku; zmordowany, blady
|
|
I skrwawiony, lecz całkiem zdrowy na umyśle,
|
|
Daje rozkazy, Sędzia wypełnia je ściśle.
|
|
Prosi Podkomorzego, przyzywa Klucznika,
|
|
Każe przywieść Rykowa, potem drzwi zamyka.
|
|
Godzinę całą trwały tajemne rozmowy,
|
|
Aż je przerwał kapitan Ryków tymi słowy,
|
|
Rzucając na stół kiesę ciężką dukatami:
|
|
«Państwo Lachy, już jest ta gadka między wami,
|
|
Że każdy Moskal złodziej: powiedźcież, kto spyta,
|
|
Że znaliście Moskala, który zwan Nikita
|
|
Nikitycz Ryków, rotny kapitan, miał osim
|
|
Medalów i trzy krzyże — to pamiętać prosim:
|
|
Ten medal za Oczaków, ten za Izmaiłów,
|
|
Ten za bitwę pod Nowi, ten za Prejsiż-Iłów ,
|
|
Tamten za Korsakowa sławną rejteradę
|
|
Z pod Zurich; a miał także i za męstwo szpadę,
|
|
Także od feldmarszałka trzy zadowolnienia,
|
|
Dwie pochwały cesarskie i cztery wspomnienia,
|
|
Wszystko na piśmie…»
|
|
|
|
«Ale, ale kapitanie —
|
|
Przerwał Robak — i cóż się tedy z nami stanie,
|
|
Jeśli nie chcesz zgodzić się? Wszakże dałeś słowo
|
|
Załatwić tę rzecz».
|
|
|
|
«Prawda, słowo dam na nowo —
|
|
Rzecze Ryków — ot słowo! Co po waszej zgubie?
|
|
Ja człek poczciwy, ja was państwo Lachy lubię,
|
|
Że wy ludzie weseli, dobrzy do wypitki,
|
|
I także ludzie śmiali, dobrzy do wybitki.
|
|
U nas ruskie przysłowie: Kto na wozie jedzie,
|
|
Bywa często pod wozem; kto dzisiaj na przedzie,
|
|
Jutro w tyle; dziś bijesz jutro ciebie biją;
|
|
Czy o to gniew? tak u nas po żołniersku żyją.
|
|
Skąd by się człowiekowi tyle złości wzięło
|
|
Gniewać się o przegranę! Oczakowskie dzieło
|
|
Było krwawe, pod Zurich zbili nam piechotę,
|
|
Pod Austerlicem całą utraciłem rotę,
|
|
A pierwej wasz Kościuszko pod Racławicami —
|
|
Byłem sierżantem — wysiekł mój pluton kosami:
|
|
I cóż stąd? To ja znowu u Maciejowiców
|
|
Zabiłem własnym sztykiem dwóch dzielnych szlachciców:
|
|
Jeden był Mokronowski, szedł z kosą przed frontem,
|
|
I kanonierowi uciął rękę z lontem.
|
|
Oj! wy Lachy! Ojczyzna! ja to wszystko czuję,
|
|
Ja Ryków, car tak każe, a ja was żałuję.
|
|
Co nam do Lachów? Niechaj Moskwa dla Moskala,
|
|
Polska dla Lacha; ale cóż? car nie pozwala!»
|
|
|
|
Sędzia mu na to rzecze: «Panie Kapitanie,
|
|
Żeś człek poczciwy, wiedzą tu wszyscy ziemianie,
|
|
U których na kwaterach stałeś od lat wielu.
|
|
Za ten dar nie gniewaj się, dobry przyjacielu:
|
|
Nie chcieliśmy cię skrzywdzić; te oto dukaty,
|
|
Śmieliśmy złożyć wiedząc, żeś człek niebogaty».
|
|
|
|
«Ach, jegry! — wołał Ryków — cała rota skłuta!
|
|
Moja rota! a wszystko z winy tego Płuta!
|
|
On komendant, on za to przed carem odpowie,
|
|
A wy te grosze sobie zabierzcie, panowie;
|
|
U mnie jest kapitański mój żołd lada jaki,
|
|
A dosyć mnie na ponczyk i lulkę tabaki.
|
|
A was lubię, że z wami sobie zjem, popiję,
|
|
Pohulam, pogawędzę, i tak sobie żyję.
|
|
Otoż ja was obronię, i jak będzie śledztwo,
|
|
Słowo uczciwe, że dam za wami świadectwo.
|
|
Powiemy, że my przyszli tu z wizytą, pili
|
|
Sobie, tańczyli, trochę sobie podchmielili,
|
|
A Płut przypadkiem ognia zakomenderował,
|
|
Bitwa! i batalijon tak jakoś zmarnował.
|
|
Wy, pany, tylko śledztwo pomazujcie złotem,
|
|
Będzie kręcić się. Ale teraz powiem o tem,
|
|
Co już mówiłem temu szlachcicu, co długi
|
|
Ma rapier, że Płut pierwszy komendant, ja drugi:
|
|
Płut został żywy, może on wam zagiąć kruczka
|
|
Takiego, że zginiecie, bo to chytra sztuczka;
|
|
Trzeba mu gębę zatkać bankowym papierem.
|
|
No i cóż, panie szlachcic, ty z długim rapierem,
|
|
Czy już byłeś u Płuta? czyś się z nim naradził?»
|
|
|
|
Gerwazy obejrzał się, łysinę pogładził,
|
|
Kiwnął niedbale ręką, jak gdyby znać dawał,
|
|
Że już wszystko załatwił. Lecz Ryków nastawał:
|
|
«Cóż, czy Płut będzie milczeć, czy słowem zaręczył?»
|
|
Klucznik zły, że go Ryków pytaniami dręczył,
|
|
Poważnie palec wielki ku ziemi naginał,
|
|
A potem machnął ręką, jak gdyby przecinał
|
|
Dalszą rozmowę i rzekł: «Klnę się Scyzorykiem,
|
|
Że Płut nie wyda! gadać już nie będzie z nikim!»
|
|
Potem dłonie opuścił i palcami chrząsnął,
|
|
Jak gdyby tajemnicę całą z rąk wytrząsnął.
|
|
|
|
Ten ciemny gest pojęli słuchacze i stali,
|
|
Patrząc z dziwem na siebie, wzajem się badali
|
|
I posępne milczenie trwało minut kilka.
|
|
Aż Ryków rzekł: «Nosił wilk, ponieśli i wilka!»
|
|
«Requiescat in pace!» dodał Podkomorzy;
|
|
«Już ci — zakończył Sędzia — był w tym palec Boży!
|
|
Lecz ja tej krwi nie winien, jam o tym nie wiedział».
|
|
|
|
Ksiądz porwał się z poduszek i posępny siedział.
|
|
Na koniec rzekł, spojrzawszy bystro na Klucznika:
|
|
«Wielki grzech bezbronnego zabić niewolnika!
|
|
Chrystus zabrania mścić się nawet i nad wrogiem!
|
|
Oj Kluczniku! odpowiesz ty ciężko przed Bogiem.
|
|
Jedna jest restrykcyja: jeśli popełniono
|
|
Nie z zemsty głupiej, ale pro publico bono».
|
|
Klucznik głową i ręką kiwał wyciągnioną,
|
|
I mrugając powtarzał: «Pro publico bono!»
|
|
|
|
Więcej nie było mowy o Płucie Majorze;
|
|
Nazajutrz daremnie go szukano we dworze,
|
|
Daremnie wyznaczano za trupa nagrodę:
|
|
Major zginął bez śladu, jak gdyby wpadł w wodę.
|
|
Co się z nim stało, różnie powiadano o tem,
|
|
Lecz nikt pewnie nie wiedział ni wtenczas, ni potem.
|
|
Daremnie pytaniami Klucznika dręczono;
|
|
Nic nie wyrzekł, prócz tych słów: pro publico bono.
|
|
Wojski był w tajemnicy, lecz słowem ujęty
|
|
Honorowym, staruszek milczał jak zaklęty.
|
|
|
|
Po zawarciu układów wyszedł z izby Ryków,
|
|
A Robak kazał wezwać szlachtę wojowników,
|
|
Do których Podkomorzy z powagą tak mówi:
|
|
«Bracia! Bóg dziś naszemu szczęścił orężowi,
|
|
Ale muszę Wać Państwu wyznać bez ogródki,
|
|
Że z tych niewczesnych bojów złe wynikną skutki.
|
|
Zbłądziliśmy i nikt tu z nas nie jest bez winy:
|
|
Ksiądz Robak, że zbyt czynnie rozszerzał nowiny,
|
|
Klucznik i szlachta, że je pojęła opacznie.
|
|
Wojna z Rosyją jeszcze nieprędko się zacznie;
|
|
Tymczasem, kto miał udział najczynniejszy w bitwie,
|
|
Ten nie może bezpieczny zostać się na Litwie:
|
|
Musicie więc do Księstwa uciekać Panowie,
|
|
A mianowicie Maciej, co się Chrzciciel zowie,
|
|
Tadeusz, Konew, Brzytew, niech unoszą głowy
|
|
Za Niemen, gdzie ich czeka zastęp narodowy.
|
|
My na was nieobecnych całą winę zwalim
|
|
I na Płuta: tak resztę rodzeństwa ocalim.
|
|
Żegnam was nie na długo; są pewne nadzieje,
|
|
Że nam z wiosną swobody zorza zajaśnieje
|
|
I Litwa, co was teraz żegna jak tułaczy,
|
|
Wkrótce jako zwycięskich swych zbawców zobaczy.
|
|
Sędzia wszystko, co trzeba, zgotuje na drogę
|
|
I ja pieniędzmi, ile zdołam, dopomogę».
|
|
|
|
Czuła szlachta, że mądrze Podkomorzy radził:
|
|
Wiadomo, że kto z ruskim carem raz się zwadził,
|
|
Ten już z nim na tej ziemi nie zgodzi się szczérze,
|
|
I musi albo bić się, albo gnić w Sybirze.
|
|
Więc nic nie mówiąc, smutnie po sobie spójrzeli,
|
|
Westchnęli; na znak zgody głowami skinęli.
|
|
|
|
Polak, chociaż stąd między narodami słynny
|
|
Że bardziej niźli życie kocha kraj rodzinny,
|
|
Gotów zawżdy rzucić go, puścić się w kraj świata,
|
|
W nędzy i poniewierce przeżyć długie lata,
|
|
Walcząc z ludźmi i z losem, póki mu śród burzy
|
|
Przyświeca ta nadzieja, że Ojczyźnie służy.
|
|
|
|
Oświadczyli, że zaraz wyjeżdżać gotowi;
|
|
Tylko się to nie zdało panu Buchmanowi.
|
|
Buchman, człowiek rozsądny, w bitwę się nie wmieszał,
|
|
Ale słysząc, że radzą, głosować pośpieszał.
|
|
Znajdował projekt dobrym, lecz chciał przeinaczyć,
|
|
Dokładniej go rozwinąć, jaśniej wytłumaczyć,
|
|
A naprzód komisyją legalnie wyznaczyć,
|
|
Która by rozważyła emigracji cele,
|
|
Środki, sposoby, tudzież innych względów wiele.
|
|
Nieszczęściem, krótkość czasu była na zawadzie,
|
|
Że się nie stało zadość Buchmanowej radzie.
|
|
Szlachta żegna się śpiesznie i już w drogę rusza.
|
|
|
|
Ale Sędzia zatrzymał w izbie Tadeusza
|
|
I rzekł do księdza: «Czas już, żebym ci powiedział
|
|
To, o czymem z pewnością wczoraj się dowiedział:
|
|
Że nasz Tadeusz szczerze zakochany w Zosi.
|
|
Niechajże przed odjazdem o rękę jej prosi.
|
|
Mówiłem z Telimeną, już nam nie przeszkadza,
|
|
Zosia także się z wolą opiekunów zgadza.
|
|
Jeśli dziś ślubem pary nie możem uwieńczyć,
|
|
Toć by ich, panie bracie, przynajmniej zaręczyć
|
|
Przed odjazdem; bo serce młode i podróżne,
|
|
Wiesz dobrze, jako miewa tentacyje różne;
|
|
A wszakże, kiedy okiem rzuci na pierścionek
|
|
I przypomni młodzieniec, że już jest małżonek,
|
|
Zaraz w nim obcych pokus ostyga gorączka.
|
|
Wierzaj mi, wielką siłę ma ślubna obrączka.
|
|
|
|
Ja sam przed lat trzydziestu wielki afekt miałem
|
|
Ku pannie Marcie, której serce pozyskałem.
|
|
Byliśmy zaręczeni; Bóg nie błogosławił
|
|
Związkowi temu i mnie sierotą zostawił,
|
|
Wziąwszy do chwały swojej nadobną Wojszczankę,
|
|
Przyjaciela mojego córę Hreczeszankę.
|
|
Pozostała mi tylko pamiątka jej cnoty,
|
|
Jej wdzięków, i ten oto ślubny pierścień złoty.
|
|
Ilekroć nań spojrzałem, zawsze ma nieboga
|
|
Stawała przed oczyma: i tak z łaski Boga,
|
|
Dotąd mej narzeczonej dochowałem wiary,
|
|
I nie bywszy małżonkiem, jestem wdowiec stary,
|
|
Chociaż Wojski ma drugą córę dość nadobną,
|
|
I do mojej kochanej Marty dość podobną!»
|
|
|
|
To mówiąc, na pierścionek z czułością spozierał
|
|
I odwróconą ręką łzy z oczu ocierał.
|
|
«Bracie — kończył — co myślisz? zrobim zaręczyny?
|
|
On kocha, a mam słowo ciotki i dziewczyny».
|
|
|
|
Lecz Tadeusz podbiega i z żywością mówi:
|
|
«Czymże zdołam odwdzięczyć dobremu stryjowi,
|
|
Który tak o me szczęście ustawnie się trudzi!
|
|
Ach dobry stryju, byłbym najszczęśliwszy z ludzi,
|
|
Gdyby mi Zosia była dzisiaj zaręczona,
|
|
Gdybym wiedział że to jest moja przyszła żona.
|
|
Przecież powiem otwarcie: dziś, te zaręczyny
|
|
Do skutku przyjść nie mogą; są różne przyczyny…
|
|
Nie pytaj więcej; jeśli Zosia czekać raczy,
|
|
Może mnie wkrótce lepszym, godniejszym obaczy,
|
|
Może stałością na jej wzajemność zarobię,
|
|
Może troszeczką sławy me imię ozdobię,
|
|
Może wkrótce w ojczyste wrócim okolice;
|
|
Wtenczas, stryju, wspomnę ci twoje obietnice,
|
|
Wtenczas na klęczkach drogą powitam Zosienkę
|
|
I jeśli będzie wolna, poproszę o rękę.
|
|
Teraz porzucam Litwę może na czas długi,
|
|
Może Zosi tymczasem podobać się drugi;
|
|
Więzić jej woli nie chcę; prosić o wzajemność,
|
|
Na którąm nie zasłużył, byłaby nikczemność».
|
|
|
|
Gdy te słowa z uczuciem mówił chłopiec młody,
|
|
Zaświeciły mu, jako dwie wielkie jagody
|
|
Pereł, dwie łzy na wielkich błękitnych źrenicach,
|
|
I stoczyły się szybko po rumianych licach.
|
|
|
|
Ale Zosia ciekawa z głębiny alkowy
|
|
Śledziła przez szczelinę tajemne rozmowy;
|
|
Słyszała, jak Tadeusz po prostu i śmiało
|
|
Opowiedział swą miłość — serce w niej zadrżało —
|
|
I widziała tych wielkich dwoje łez w źrenicach.
|
|
Choć dojść nie mogła wątku w jego tajemnicach:
|
|
Dlaczego ją pokochał? dlaczego porzuca?
|
|
Gdzie odjeżdża? przecież ją ten odjazd zasmuca.
|
|
Pierwszy raz posłyszała w życiu z ust młodziana
|
|
Dziwną i wielką nowość: że była kochana.
|
|
Biegła więc, gdzie stał mały domowy ołtarzyk,
|
|
Wyjęła zeń obrazek i relikwijarzyk;
|
|
Na obrazku tym była święta Genowefa,
|
|
A w relikwiji suknia świętego Józefa,
|
|
Oblubieńca, patrona zaręczonej młodzi;
|
|
I z tymi świętościami do pokoju wchodzi.
|
|
|
|
«Pan odjeżdżasz tak prędko?… Ja panu na drogę
|
|
Dam podarunek mały i także przestrogę:
|
|
Niechaj pan zawsze z sobą relikwije nosi
|
|
I ten obrazek, a niech pamięta o Zosi.
|
|
Niech pana Pan Bóg w zdrowiu i szczęściu prowadzi,
|
|
I niech prędko szczęśliwie do nas odprowadzi».
|
|
Umilkła i spuściła głowę; oczki modre
|
|
Ledwie stuliła, z rzęsów pobiegły łzy szczodre;
|
|
A Zosia z zamkniętymi stojąc powiekami,
|
|
Milczała, sypiąc łzami jako brylantami.
|
|
|
|
Tadeusz, biorąc dary i całując rękę,
|
|
Rzekł: «Pani! już ja muszę pożegnać panienkę…
|
|
Bądź zdrowa, wspomnij o mnie i racz czasem zmówić
|
|
Pacierz za mnie! Zofijo!…» Więcej nie mógł mówić.
|
|
|
|
Lecz Hrabia, z Telimeną wszedłszy niespodzianie,
|
|
Uważał młodej pary czułe pożegnanie,
|
|
Wzruszył się i rzuciwszy wzrok ku Telimenie:
|
|
«Ileż — rzekł — jest piękności choć w tej prostej scenie!
|
|
Kiedy dusza pasterki z wojownika duszą,
|
|
Jak łódź z okrętem w burzy, rozłączyć się muszą!
|
|
Zaiste! nic tak uczuć w sercu nie rozpala,
|
|
Jako kiedy się serce od serca oddala.
|
|
Czas jest to wiatr, on tylko małą świecę zdmuchnie,
|
|
Wielki pożar od wiatru tym mocniej wybuchnie.
|
|
I moje serce zdolne mocniej kochać z dala.
|
|
Panie Soplico! miałem ciebie za rywala;
|
|
Ten błąd był jedną z przyczyn naszej smutnej zwady,
|
|
Która mię przymusiła dostać na was szpady.
|
|
Postrzegam błąd mój: boś ty wzdychał ku pasterce,
|
|
Ja zaś tej pięknej nimfie oddałem me serce.
|
|
Niech we krwi wrogów nasze utoną urazy!
|
|
Nie będziem się zbójczymi rozpierać żelazy;
|
|
Niech się inaczej spór nasz zalotny roztrzygnie:
|
|
Walczmy, kto kogo czuciem miłości wyścignie!
|
|
Zostawim oba drogie serc naszych przedmioty,
|
|
Pośpieszymy obadwa na miecze, na groty;
|
|
Walczmy z sobą stałością, żalem i cierpieniem,
|
|
A wrogów naszych mężnym ścigajmy ramieniem».
|
|
Rzekł, na Telimenę spojrzał, ale ona
|
|
Nic nie odpowiadała, strasznie zadziwiona.
|
|
|
|
«Mój Hrabio — przerwał Sędzia — po co chcesz koniecznie
|
|
Wyjeżdżać? Wierz mi, w twoich dobrach siedź bezpiecznie
|
|
Szlachtę biedną rząd mógłby odrzeć i przechłostać,
|
|
Ale ty Hrabio pewien jesteś cały zostać;
|
|
Wiesz, w jakim rządzie żyjesz, jesteś dość bogaty,
|
|
Wykupisz się od więzień połową intraty».
|
|
|
|
«To niezgodna — rzekł Hrabia — z moim charakterem!
|
|
Nie mogę być kochankiem: będę bohaterem;
|
|
W miłości troskach, sławy zwę pocieszycielki,
|
|
Gdy jestem nędzarz sercem, będę ręką wielki».
|
|
|
|
Telimena pytała: «Któż panu przeszkadza
|
|
Kochać i być szczęśliwym!» — «Mych przeznaczeń władza —
|
|
Rzekł Hrabia — ciemność przeczuć, które ruchem tajnym
|
|
Rwą się ku stronom obcym, dziełom nadzwyczajnym.
|
|
Wyznaję, że dziś chciałem na cześć Telimenie
|
|
U ołtarzów Hymena zapalić płomienie,
|
|
Ale mi dał zbyt piękny przykład ten młodzieniec,
|
|
Sam dobrowolnie ślubny swój zrywając wieniec,
|
|
I biegąc serca swego doświadczać w przeszkodach
|
|
Zmiennych losów i w krwawych wojennych przygodach.
|
|
Dziś otwiera się nowa i dla mnie epoka!
|
|
Brzmiała odgłosem broni mej Birbante-rokka:
|
|
Oby ten odgłos równie w Polszcze się rozszerzył!»
|
|
Skończył i dumnie szpady rękojeść uderzył.
|
|
|
|
«Jużci — rzekł Robak — trudno ganić tę ochotę,
|
|
Jedź, weź pieniądze, możesz usztyftować rotę
|
|
Jak Włodzimierz Potocki, co Francuzów zdziwił
|
|
Dając na skarb milijon, jak książę Radziwiłł
|
|
Dominik, co zastawił dobra swe i sprzęty
|
|
I dwa uzbroił nowe konne regimenty.
|
|
Jedź, jedź, a weź pieniądze: rąk tam dosyć mamy,
|
|
Ale grosza brak w Księstwie; jedź wasze, żegnamy».
|
|
|
|
Telimena smutnymi rzuciwszy oczyma:
|
|
«Niestety — rzekła — widzę że cię nic nie wstrzyma!
|
|
Rycerzu mój, w wojenne kiedy wstąpisz szranki,
|
|
Obróć czułe spojrzenie na kolor kochanki
|
|
(Tu, wstążkę oderwawszy od sukni, zrobiła
|
|
Kokardę i na piersiach Hrabi przyszpiliła).
|
|
Niech cię ten kolor wiedzie na działa ogniste,
|
|
Na kopije błyszczące i deszcze siarczyste;
|
|
A kiedy się rozsławisz walecznymi czyny,
|
|
I gdy nieśmiertelnymi przesłonisz wawrzyny
|
|
Skrwawiony szyszak i hełm twój zwycięstwem hardy:
|
|
I wtenczas jeszcze oko zwróć do tej kokardy,
|
|
Wspomnij, czyja ten kolor przyszpiliła ręka!»
|
|
Tu mu podała rękę. Pan Hrabia przyklęka,
|
|
Całuje; Telimena zbliżyła do oka
|
|
Chustkę, a drugim okiem pogląda z wysoka
|
|
Na Hrabię, który żegnał ją mocno wzruszony.
|
|
Ona wzdychała, ale ruszyła ramiony.
|
|
|
|
Lecz Sędzia rzekł: «Mój Hrabio, śpiesz się, bo już późno,»
|
|
A ksiądz Robak «Dość tego! — wołał z miną groźną, —
|
|
Śpiesz się wasze!» Tak rozkaz Sędziego i księdza
|
|
Rozdziela czułą parę i z izby wypędza.
|
|
|
|
Tymczasem pan Tadeusz stryja obejmował
|
|
Ze łzami i Robaka w rękę pocałował.
|
|
Robak, ku piersiom chłopca przycisnąwszy skronie
|
|
I na głowie mu na krzyż położywszy dłonie,
|
|
Spojrzał ku niebu i rzekł: «Synu! z Panem Bogiem!»
|
|
I zapłakał… A już był Tadeusz za progiem.
|
|
«Jak to? — zapytał Sędzia — nic mu brat nie powie
|
|
I teraz? Biedny chłopiec, jeszcze się nie dowie
|
|
O niczym przed odjazdem?…» «Nie — rzekł ksiądz — o niczym
|
|
(Płacząc długo z zakrytym rękami obliczem).
|
|
I po cóż by miał wiedzieć biedny, że ma ojca,
|
|
Który się skrył przed światem jak łotr, jak zabojca?
|
|
Bóg widzi, jak pragnąłbym: ale z tej pociechy
|
|
Zrobię Bogu ofiarę za me dawne grzechy».
|
|
|
|
«Więc — rzecze Sędzia — teraz czas myśleć o sobie.
|
|
Uważ, że człowiek w twoim wieku i chorobie
|
|
Nie zdołałby z innymi razem emigrować;
|
|
Mówiłeś, że wiesz domek, gdzie się masz przechować:
|
|
Powiedz gdzie? Śpieszmy, czeka zaprzężona bryka.
|
|
Czy nie najlepiej w puszczę, do chaty leśnika?»
|
|
|
|
Robak kiwając głową rzekł: «Do jutra rana
|
|
Mam czas. Teraz, mój bracie, poślij do plebana,
|
|
Aby tu jak najrychlej przybył z wijatykiem;
|
|
Oddal stąd wszystkich, zostań tylko sam z Klucznikiem,
|
|
Zamknij drzwi».
|
|
|
|
Sędzia spełnił Robaka rozkazy,
|
|
I usiada na łóżko przy nim; a Gerwazy,
|
|
Stoi, łokieć przytwierdza na głowni rapiera,
|
|
A czoło pochylone na dłoniach opiera.
|
|
|
|
Robak, nim zaczął mówić, w Klucznika oblicze
|
|
Wzrok utkwił i milczenie chował tajemnicze.
|
|
A jako chirurg naprzód miękką rękę składa
|
|
Na ciele chorującym, nim ostrzem raz zada:
|
|
Tak Robak wyraz bystrych oczu swych złagodził,
|
|
Długo nimi po oczach Gerwazego wodził,
|
|
Na koniec, jakby ślepym chciał uderzyć ciosem,
|
|
Zasłonił oczy ręką i rzekł mocnym głosem:
|
|
|
|
«Jam jest Jacek Soplica…»
|
|
|
|
Klucznik na to słowo
|
|
Pobladnął, pochylił się, i ciała połową
|
|
Wygięty naprzód, stanął, zwisł na jednej nodze,
|
|
Jak głaz lecący z góry zatrzymany w drodze.
|
|
Oczy roztwierał, usta szeroko rozszerzał,
|
|
Grożąc białymi zęby, a wąsy najeżał;
|
|
Rapier z rąk upuszczony przy ziemi zatrzymał
|
|
Kolanami i głownię prawą ręką imał,
|
|
Cisnąc ją: rapier z tyłu za nim wyciągniony,
|
|
Długim czarnym swym końcem chwiał się w różne strony;
|
|
I Klucznik był podobny rysiowi rannemu,
|
|
Który z drzewa ma skoczyć w oczy myśliwemu,
|
|
Wydyma się kłębuszkiem, mruczy, krwawe ślepie
|
|
Wyiskrza, wąsy rusza i ogonem trzepie.
|
|
|
|
«Panie Rębajło — rzekł ksiądz — już mię nie zatrwożą
|
|
Gniewy ludzkie, bo jestem już pod ręką Bożą.
|
|
Zaklinam cię na imię Tego, co świat zbawił
|
|
I na krzyżu zabójcom swoim błogosławił,
|
|
I przyjął prośbę łotra: byś się udobruchał
|
|
I to, co mam powiedzieć, cierpliwie wysłuchał.
|
|
Sam przyznałem się: muszę dla ulgi sumienia
|
|
Pozyskać, a przynajmniej prosić przebaczenia:
|
|
Posłuchaj mej spowiedzi; potem zrobisz sobie
|
|
Ze mną, co zechcesz». I tu złożył ręce obie
|
|
Jak do pacierza. Klucznik cofnął się zdumiony,
|
|
Uderzał ręką w czoło i ruszał ramiony.
|
|
|
|
A ksiądz zaczął swą dawną z Horeszką zażyłość
|
|
Opowiadać i swoją z jego córką miłość,
|
|
I swe z tego powodu z Stolnikiem zatargi.
|
|
Lecz mówił nieporządnie, często mieszał skargi
|
|
I żale we swą spowiedź, często rzecz przecinał,
|
|
Jak gdyby już ją kończył, i znowu zaczynał.
|
|
|
|
Klucznik, dzieje Horeszków znający dokładnie,
|
|
Całą tę powieść, chociaż splątaną bezładnie,
|
|
Porządkował w pamięci i dopełniać umiał;
|
|
Lecz Sędzia wielu rzeczy zgoła nie rozumiał.
|
|
Oba pilnie słuchali pochyliwszy głowy,
|
|
A Jacek mówił coraz wolniejszymi słowy
|
|
I często zarywał się:
|
|
|
|
«Wszak sam wiesz, Gerwazeńku, jak Stolnik zapraszał
|
|
Często mnie na biesiady, zdrowie moje wnaszał,
|
|
Krzyczał nieraz, do góry podniósłszy szklanicę,
|
|
Że nie miał przyjaciela nad Jacka Soplicę,
|
|
Jak on mnie ściskał! Wszyscy, którzy to widzieli,
|
|
Myślili, że on ze mną duszą się podzieli…
|
|
On przyjaciel?… On wiedział, co się wtenczas działo
|
|
W duszy mojej!…
|
|
|
|
Tymczasem już szeptała o tym okolica,
|
|
Jaki taki gadał mi: »Ej, panie Soplica,
|
|
Daremnie konkurujesz: dygnitarskie progi
|
|
Za wysokie na Jacka podczaszyca nogi.«
|
|
Ja śmiałem się, udając że drwiłem z magnatów
|
|
I z córek ich, i nie dbam o arystokratów;
|
|
Że jeśli bywam u nich, z przyjaźni to robię,
|
|
A za żonę nie pojmę, tylko równą sobie.
|
|
Przecież, bodły mi duszę do żywca te żarty:
|
|
Byłem młody, odważny, świat był mnie otwarty
|
|
W kraju, gdzie, jako wiecie, szlachcic urodzony
|
|
Jest zarówno z panami kandydat korony!
|
|
Wszakże Tęczyński niegdyś z królewskiego domu
|
|
Żądał córy, a król mu oddał ją bez sromu.
|
|
Sopliców czyż nie równe Tęczyńskim zaszczyty
|
|
Krwią, herbem, wierną służbą Rzeczypospolitej?
|
|
|
|
Jak łatwo może człowiek popsuć szczęście drugim
|
|
W jednej chwili, a życiem nie naprawi długim!
|
|
Jedno słowo Stolnika: jakże byśmy byli
|
|
Szczęśliwi! Kto wie, może dotąd byśmy żyli,
|
|
Może i on przy swoim kochanym dziecięciu,
|
|
Przy swojej pięknej Ewie, przy swym wdzięcznym zięciu,
|
|
Zestarzałby spokojny, może wnuki swoje
|
|
Kołysałby!… Teraz co?… Nas zgubił oboje
|
|
I sam… i to zabójstwo… i wszystkie następstwa
|
|
Tej zbrodni, wszystkie moje biedy i przestępstwa!…
|
|
Ja skarżyć nie mam prawa: ja jego morderca,
|
|
Ja skarżyć nie mam prawa: przebaczam mu z serca,
|
|
Ale i on…
|
|
|
|
Żeby już raz otwarcie był mnie zrekuzował!…
|
|
Bo znał nasze uczucia… Gdyby nie przyjmował
|
|
Mych odwiedzin: to kto wie? może bym odjechał,
|
|
Pogniewał się, połajał, w końcu go zaniechał;
|
|
Ale on, chytrze dumny, wpadł na koncept nowy:
|
|
Udawał, że mu nawet nie przyszło do głowy,
|
|
Żeby ja mógł się starać o związek takowy!
|
|
A byłem mu potrzebnym: miałem zachowanie
|
|
U szlachty i lubili mnie wszyscy ziemianie:
|
|
Więc on niby miłości mojej nie dostrzegał,
|
|
Przyjmował mnie jak dawniej, a nawet nalegał
|
|
Abym częściej przyjeżdżał; a ilekroć sami
|
|
Byliśmy, widząc oczy me przyćmione łzami
|
|
I pierś zbyt pełną i już wybuchnąć gotową,
|
|
Chytry starzec, wnet wrzucił obojętne słowo
|
|
O procesach, sejmikach, łowach…
|
|
|
|
Ach, nieraz przy kieliszkach, gdy się tak rozrzewniał,
|
|
Gdy mię tak ściskał i o przyjaźni zapewniał,
|
|
Potrzebując mej szabli lub kreski na sejmie,
|
|
Gdy musiałem nawzajem ściskać go uprzejmie:
|
|
To tak we mnie złość wrzała, że ja obracałem
|
|
Ślinę w gębie, a dłonią rękojeść ściskałem,
|
|
Chcąc plunąć na tę przyjaźń i wnet szabli dostać;
|
|
Ale Ewa, zważając mój wzrok i mą postać,
|
|
Zgadywała, nie wiem jak, co się we mnie działo,
|
|
Patrzyła błagająca, lice jej bledniało;
|
|
A był to taki piękny gołąbek łagodny
|
|
I wzrok miała uprzejmy taki! tak pogodny!
|
|
Taki anielski, że już nie wiem, już nie miałem
|
|
Odwagi zagniewać jej, zatrwożyć — milczałem.
|
|
I ja, zawadyjaka sławny w Litwie całéj,
|
|
Co przede mną największe pany niegdyś drżały,
|
|
Com nie żył dnia bez bitki, co, nie Stolnikowi,
|
|
Ale bym się pokrzywdzić nie dał i królowi,
|
|
Co we wściekłość najmniejsza wprawiała mnie sprzeczka:
|
|
Ja wtenczas, zły i pjany, milczał jak owieczka,
|
|
Jak gdybym Sanktissimum ujrzał!
|
|
|
|
Ileż to razy chciałem serce me otworzyć,
|
|
I już się nawet przed nim do próśb upokorzyć,
|
|
Lecz spojrzawszy mu w oczy, spotkawszy wejrzenia
|
|
Zimne jak lód, wstyd mi było mojego wzruszenia;
|
|
Śpieszyłem znowu jak najzimniej dyskurować
|
|
O sprawach, o sejmikach, a nawet żartować!!
|
|
Wszystko to, prawda, z pychy: żeby nie ubliżyć
|
|
Imieniowi Sopliców, żeby się nie zniżyć
|
|
Przed panem prośbą próżną, nie dostać odmowy,
|
|
Bo jakież by to były między szlachtą mowy,
|
|
Gdyby wiedziano, że ja Jacek…
|
|
|
|
Soplicy Horeszkowie odmówili dziewkę!
|
|
Że mnie, Jackowi, czarną podano polewkę!
|
|
|
|
W końcu sam już nie wiedząc, jak sobie poradzić,
|
|
Umyśliłem ze szlachty mały pułk zgromadzić
|
|
I opuścić na zawsze powiat i ojczyznę,
|
|
Wynieść się gdzie na Moskwę lub na Tatarszczyznę
|
|
I zacząć wojnę. Jadę pożegnać Stolnika,
|
|
W nadziei, że gdy ujrzy wiernego stronnika,
|
|
Dawnego przyjaciela, prawie domownika,
|
|
Z którym pił i wojował przez tak długie lata,
|
|
Teraz żegnającego i kędyś w kraj świata
|
|
Jadącego — że może starzec się poruszy
|
|
I pokaże mi przecież trochę ludzkiej duszy
|
|
Jak ślimak rogów!
|
|
|
|
Ach, kto choć na dnie serca ma dla przyjaciela
|
|
Choćby iskierkę czucia, gdy się z nim rozdziela,
|
|
Dobędzie się iskierka ta przy pożegnaniu,
|
|
Jako ostatni płomyk życia przy skonaniu!
|
|
Raz ostatni dotknąwszy przyjaciela skroni,
|
|
Częstokroć najzimniejsze oko łzę uroni!
|
|
|
|
Biedna, słysząc o moim odjeździe, pobladła,
|
|
Bez przytomności, ledwie że trupem nie padła,
|
|
Nie mogła nic przemówić: aż się jej rzuciły
|
|
Strumieniem łzy — poznałem, jak byłem jej miły!
|
|
|
|
Pomnę, pierwszy raz w życiu jam się łzami zalał
|
|
Z radości i z rozpaczy, zapomniał się, szalał.
|
|
Już chciałem znowu upaść ojcu jej pod nogi,
|
|
Wić się jak wąż u kolan, wołać: »Ojcze drogi,
|
|
Weź za syna lub zabij!« Wtem Stolnik posępny,
|
|
Zimny jako słup soli, grzeczny, obojętny,
|
|
Wszczął dyskurs — o czym? o czym? o córki weselu!…
|
|
W tej chwili! O Gerwazy! uważ, przyjacielu,
|
|
Masz ludzkie serce!
|
|
|
|
Stolnik rzekł: »Panie Soplica,
|
|
Właśnie przyjechał do mnie swat kasztelanica;
|
|
Ty jesteś mój przyjaciel, cóż ty mówisz na to?
|
|
Wiesz wasze, że mam córkę piękną i bogatą:
|
|
A kasztelan — witebski! Wszakże to w senacie
|
|
Niskie, drążkowe krzesło. Cóż mi radzisz, bracie?«
|
|
Nie pamiętam już zgoła co mu na to rzekłem,
|
|
Podobno nic — na konia wsiadłem i uciekłem!…»
|
|
|
|
«Jacku! zawołał Klucznik, mądre ty przyczyny
|
|
Wynajdujesz: cóż? one nie zmniejszą twej winy!
|
|
Bo wszakże zdarzało się już nieraz na świecie,
|
|
Że kto pokochał pańskie lub królewskie dziecię,
|
|
Starał się gwałtem zdobyć, przemyślał wykradać,
|
|
Mścił się otwarcie — ale tak chytrze śmierć zadać,
|
|
Panu polskiemu, w Polszcze — i w zmowie z Moskalem!»
|
|
|
|
«Nie byłem w zmowie — Jacek odpowiedział z żalem. —
|
|
Gwałtem porwać? Wszak mógłbym: zza krat i zza klamek
|
|
Wydarłbym ją, rozbiłbym w puch ten jego zamek!
|
|
Miałem za sobą Dobrzyn i cztery zaścianki!
|
|
Ach, gdyby ona była jak nasze szlachcianki
|
|
Silna i zdrowa! gdyby ucieczki, pogoni
|
|
Nie zlękła się i mogła słuchać szczęku broni!…
|
|
Lecz ona biedna! tak ją, rodzice pieścili,
|
|
Słaba, lękliwa! był to robaczek motyli,
|
|
Wiosenna gąsiennica! i tak ją zagrabić,
|
|
Dotknąć ją zbrojną ręką, byłoby ją zabić;
|
|
Nie mogłem, nie.
|
|
|
|
Mścić się otwarcie? szturmem zamek zwalić w gruzy?
|
|
Wstyd!… bo by powiedziano, żem mścił się rekuzy!
|
|
Kluczniku, twoje serce poczciwe nie umie
|
|
Uczuć, ile jest piekła w obrażonej dumie.
|
|
|
|
Szatan dumy zaczął mi lepsze plany raić:
|
|
Zemścić się krwawo, ale powód zemsty taić,
|
|
Nie bywać w zamku, miłość z serca wykorzenić,
|
|
Puścić w niepamięć Ewę, z inną się ożenić,
|
|
A potem, potem jaką wynaleźć zaczepkę,
|
|
Pomścić się…
|
|
|
|
I zdało mi się zrazu, żem już serce zmienił,
|
|
I rad byłem z wymysłu i — jam się ożenił;
|
|
Z pierwszą, którąm napotkał, dziewczyną ubogą!
|
|
Źlem zrobił — jakże byłem ukarany srogo!
|
|
Nie kochałem jej. Biedna matka Tadeusza
|
|
Najprzywiązańsza do mnie, najpoczciwsza dusza —
|
|
Ale jam dawną miłość i złość w sercu dusił.
|
|
Byłem jako szalony, darmom siebie musił
|
|
Zająć się gospodarstwem albo interesem:
|
|
Wszystko na próżno! Zemsty opętany biesem,
|
|
Zły, opryskliwy, znaleźć nie mogłem pociechy
|
|
W niczym na świecie — i tak z grzechów w nowe grzechy,
|
|
Zacząłem pić.
|
|
|
|
I tak niedługo żona ma z żalu umarła,
|
|
Zostawiwszy to dziecię; a mnie rozpacz żarła!
|
|
|
|
Jakże mocno musiałem kochać tę niebogę,
|
|
Tyle lat!… Gdziem ja nie był: a dotąd nie mogę
|
|
Jej zapomnieć i zawżdy jej postać kochana
|
|
Stoi mi przed oczyma jakby malowana!
|
|
Piłem, nie mogłem zapić pamięci na chwilę,
|
|
Ani pozbyć się, chociaż przebiegłem ziem tyle!
|
|
Teraz oto w habicie jestem Bożym sługą,
|
|
Na łożu, we krwi… o niej mówiłem tak długo! —
|
|
W tej chwili, o tych rzeczach mówić? Bóg wybaczy!
|
|
Musicie wiedzieć, w jakim żalu i rozpaczy
|
|
Popełniłem…
|
|
|
|
Było to właśnie wkrótce po jej zaręczynach.
|
|
Wszędzie gadano tylko o tych zaręczynach;
|
|
Powiadano, że Ewa, gdy brała obrączkę
|
|
Z rąk Wojewody, mdlała, że wpadła w gorączkę,
|
|
Że ma początki suchot, że ustawnie szlocha;
|
|
Zgadywano, że kogoś potajemnie kocha. —
|
|
Ale Stolnik, jak zawsze spokojny, wesoły,
|
|
Dawał na zamku bale, zbierał przyjacioły.
|
|
Mnie już nie prosił: na cóż byłem mu potrzebny?
|
|
Mój bezład w domu, bieda, mój nałóg haniebny,
|
|
Podały mnie na wzgardę i na śmiech przed światem!
|
|
Mnie, com niegdyś, rzec mogę, trząsł całym powiatem!
|
|
Mnie, którego Radziwiłł nazywał: kochanku!
|
|
Mnie, com kiedy wyjeżdżał z mojego zaścianku,
|
|
To liczniejszy dwór miałem niżeli książęcy,
|
|
Kiedym szablę dostawał, to kilka tysięcy
|
|
Szabel błyszczało wkoło, strasząc zamki pańskie!
|
|
A potem ze mnie śmiały się dzieci włościańskie!
|
|
Tak zrobiłem się nagle w oczach ludzkich lichy!
|
|
Jacek Soplica! — Kto zna co jest czucie pychy…»
|
|
|
|
Tu bernardyn osłabiał i upadł na łoże;
|
|
A Klucznik rzekł wzruszony: «Wielkie sądy Boże!
|
|
Prawda! prawda! Więc to ty? i tyżeś to Jacku
|
|
Soplico? pod kapturem? żyłeś po żebracku!
|
|
Ty, którego pamiętam, gdy zdrowy, rumiany,
|
|
Piękny szlachcic, gdy tobie pochlebiały pany,
|
|
Gdy za tobą, kobiety szalały! Wąsalu!
|
|
Nie tak dawno! takeś zestarzał się z żalu!
|
|
Jakżem ciebie nie poznał po owym wystrzale,
|
|
Kiedyś tak do niedźwiedzia trafił doskonale?
|
|
Bo nad ciebie nie miała strzelca Litwa nasza,
|
|
Byłeś także po Maćku pierwszy do pałasza!
|
|
Prawda! o tobie niegdyś śpiewały szlachcianki:
|
|
*Oto Jacek wąs kreci, trzęsą się zaścianki,*
|
|
*A komu na swym wąsie węzełek zawiąże,*
|
|
*Ten zadrży, choćby to był sam Radziwiłł książę.*
|
|
Zawiązałeś ty węzeł i mojemu Panu!
|
|
Nieszczęśniku!… I tyżeś? do takiego stanu?
|
|
Jacek Wąsal kwestarzem? Wielkie sądy Boże!…
|
|
I teraz, ha! bezkarnie ujść tobie nie może,
|
|
Przysięgam: kto Horeszków krwi kroplę wysączył…»
|
|
|
|
Tymczasem ksiądz na łożu usiadł i tak kończył:
|
|
«Jeździłem koło zamku. Ile biesów w głowie
|
|
I w sercu miałem: kto ich imiona wypowie!
|
|
Stolnik zabija dziecię własne! Mnie już zabił,
|
|
Zniszczył!… Jadę pod bramę: szatan mnie tam wabił.
|
|
Patrz, jak on hula! Co dzień w zamku pijatyka,
|
|
Ile świec w oknach, jaka brzmi w salach muzyka!
|
|
I ten zamek na łysą głowę mu nie runie?…
|
|
|
|
Pomyśl o zemście, to wnet szatan broń podsunie.
|
|
Ledwiem pomyślił: szatan nasyła Moskali.
|
|
Stałem patrząc; wiesz, jak wasz zamek szturmowali.
|
|
|
|
Bo fałsz, żebym był w jakiej z Moskalami zmowie…
|
|
|
|
Patrzyłem. Różne myśli snuły się po głowie.
|
|
Zrazu z uśmiechem głupim, jak na pożar dziecko,
|
|
Patrzyłem; potem radość uczułem zbójecką,
|
|
Czekając rychło zacznie palić się i walić;
|
|
Czasem myśl przychodziła skoczyć, ją ocalić,
|
|
Nawet Stolnika…
|
|
|
|
Broniliście się, ty wiesz, dzielnie i przytomnie.
|
|
Zdziwiłem się. Moskale padali wkoło mnie.
|
|
Bydlęta, źle strzelają! Na widok ich klęski
|
|
Złość mię znowu porwała. — Ten Stolnik zwycięski!
|
|
I także mu na świecie wszystko się powodzi?
|
|
I z tej strasznej napaści z tryumfem wychodzi?
|
|
Odjeżdżałem ze wstydem. Właśnie był poranek.
|
|
Wtem ujrzałem, poznałem. Wystąpił na ganek,
|
|
I brylantową szpinką ku słońcu migotał,
|
|
I wąs pokręcał dumnie, i wzrok dumny miotał…
|
|
I zdało mi się, że mnie szczególniej urągał,
|
|
Że mnie poznał i ku mnie rękę tak wyciągał,
|
|
Szydząc i grożąc… Chwytam karabin Moskala,
|
|
Ledwiem przyłożył, prawie nie mierzył — wypala!
|
|
Wiesz!…
|
|
|
|
Przeklęta broń ognista!… Kto mieczem zabija,
|
|
Musi składać się, natrzeć, odbija, wywija,
|
|
Może rozbroić wroga, miecz wpół drogi wstrzymać;
|
|
Ale ta broń ognista… dosyć zamek imać,
|
|
Chwila, jedna iskierka…
|
|
|
|
Czyż uciekałem, kiedyś mierzył do mnie z góry?
|
|
Utkwiłem oczy we dwie twojej broni rury;
|
|
Rozpacz jakaś, żal dziwny do ziemi mnie przybił!
|
|
Czemuż? ach mój Gerwazy, czemuś wtenczas chybił?
|
|
Łaskę byś zrobił!… Widać, za pokutę grzechu
|
|
Trzeba było…»
|
|
|
|
Tu znowu brakło mu oddechu.
|
|
«Bóg widzi — rzecze Klucznik — szczerze trafić chciałem!
|
|
Ileż ty krwi wylałeś twoim jednym strzałem,
|
|
Ileż klęsk spadło na nas i na twą rodzinę,
|
|
A wszystko to przez waszą, panie Jacku, winę!
|
|
A wszakże, gdy dziś jegry Hrabię na cel wzięli,
|
|
Ostatniego z Horeszków chociaż po kądzieli,
|
|
Tyś go zasłonił, i gdy Moskal do mnie palił,
|
|
Tyś mnie rzucił o ziemię: tak nas dwóch ocalił.
|
|
Jeśli prawda, że jesteś księdzem zakonnikiem,
|
|
Jużci sukienka broni cię przed Scyzorykiem.
|
|
Bądź zdrów, więcej na waszym nie postanę progu
|
|
Z nami kwita, — zostawmy resztę Panu Bogu».
|
|
|
|
Jacek rękę wyciągnął, — cofnął się Gerwazy,
|
|
«Nie mogę — rzekł — bez mego szlachectwa obrazy
|
|
Dotykać rękę, takim morderstwem skrwawioną
|
|
Z prywatnej zemsty, nie zaś pro publico bono!»
|
|
|
|
Ale Jacek z poduszek na łoże upadłszy,
|
|
Zwrócił się ku Sędziemu, a był coraz bladszy,
|
|
I niespokojnie pytał o księdza plebana,
|
|
I wołał na Klucznika: «Zaklinam waćpana
|
|
Abyś został. Wnet skończę. Ledwie mam dość mocy
|
|
Zakończyć — Panie Klucznik, ja umrę tej nocy!»
|
|
|
|
«Co bracie? — krzyknął Sędzia — widziałem, wszak rana
|
|
Niewielka, co ty mówisz? po księdza plebana?
|
|
Może źle opatrzono — zaraz po doktora,
|
|
W apteczce jest…» Ksiądz przerwał: «Bracie, już nie pora!
|
|
Miałem tam strzał dawniejszy, dostałem pod Jena,
|
|
Źle zgojony, a teraz draśniono: gangrena
|
|
Już tu… Znam się na ranach, patrz, jaka krew czarna,
|
|
Jak sadza. Co tu doktor?… Ale to rzecz marna.
|
|
Raz umieramy: jutro czy dziś oddać duszę —
|
|
Panie Klucznik, przebaczysz mnie, ja skończyć muszę!
|
|
|
|
Jest w tym zasługa nie chcieć zostać winowajcą
|
|
Narodowym, choć naród okrzyczy cię zdrajcą!
|
|
Zwłaszcza, w kim taka, jaka była we mnie duma!
|
|
|
|
Imię zdrajcy przylgnęło do mnie jako dżuma.
|
|
Odwracali ode mnie twarz obywatele,
|
|
Uciekali ode mnie dawni przyjaciele;
|
|
Kto był lękliwy, z dala witał się i stronił:
|
|
Nawet lada chłop, lada Żyd, choć się pokłonił,
|
|
To mię zboku szyderskim przebijał uśmiechem.
|
|
Wyraz zdrajca brzmiał w uszach, odbijał się echem
|
|
W domu, w polu. Ten wyraz od rana do zmroku
|
|
Wił się przede mną, jako plama w chorym oku.
|
|
Przecież nie byłem zdrajcą kraju.
|
|
|
|
Moskwa mnie uważała gwałtem za stronnika.
|
|
Dano Soplicom znaczną część dóbr nieboszczyka;
|
|
Targowiczanie potem chcieli mnie zaszczycić
|
|
Urzędem. — Gdybym wtenczas chciał się przemoskwicić!
|
|
Szatan radził — Już byłem możny i bogaty;
|
|
Gdybym został Moskalem, najpierwsze magnaty
|
|
Szukałyby mych względów; nawet szlachta braty,
|
|
Nawet gmin, który swoim tak łacnie uwłacza,
|
|
Tym którzy Moskwie służą, szczęśliwszym,— przebacza!
|
|
Wiedziałem to, a przecież — nie mogłem.
|
|
|
|
Uciekłem z kraju!…
|
|
Gdziem nie był! com nie cierpiał!…
|
|
|
|
Aż Bóg raczył lekarstwo jedyne objawić:
|
|
Poprawić się potrzeba było i naprawić
|
|
Ile możności to…
|
|
|
|
Córka Stolnika ze swym mężem wojewodą,
|
|
Gdzieś w Sybir wywieziona, tam umarła młodo;
|
|
Zostawiła tę w kraju córkę, małą Zosię;
|
|
Kazałem ją hodować…
|
|
|
|
Bardziej niźli z miłości, może z głupiej pychy,
|
|
Zabiłem; więc pokora… wszedłem między mnichy.
|
|
Ja, niegdyś dumny z rodu, ja, com był junakiem,
|
|
Spuściłem głowę, kwestarz, zwałem się Robakiem,
|
|
Że jako robak w prochu…
|
|
|
|
Zły przykład dla ojczyzny, zachętę do zdrady
|
|
Trzeba było okupić dobrymi przykłady,
|
|
Krwią, poświęceniem się…
|
|
|
|
Biłem się za kraj; gdzie? jak? zmilczę; nie dla chwały
|
|
Ziemskiej biegłem tylekroć na miecze, na strzały.
|
|
Milej sobie wspominam nie dzieła waleczne
|
|
I głośne, ale czyny ciche, użyteczne,
|
|
I cierpienia, których nikt…
|
|
|
|
Udało mi się nieraz do kraju przedzierać,
|
|
Rozkazy wodzów nosić, wiadomości zbierać,
|
|
Układać zmowy — znają i Galicyjanie
|
|
Ten kaptur mnisi — znają i Wielkopolanie!
|
|
Pracowałem przy taczkach rok w pruskiej fortecy;
|
|
Trzy razy Moskwa kijmi zraniła me plecy,
|
|
Raz już wiedli na Sybir; potem Austryjacy,
|
|
W Szpilbergu zakopali mnie w lochach do pracy,
|
|
W carcer durum… a Pan Bóg wybawił mnie cudem,
|
|
I pozwolił umierać między swoim ludem
|
|
Z sakramentami…
|
|
|
|
Może i teraz, kto wie? możem znowu zgrzeszył!
|
|
Możem nad rozkaz wodzów powstanie przyśpieszył!
|
|
Ta myśl, że dom Sopliców pierwszy się uzbroi,
|
|
Że pierwszą Pogoń w Litwie zatkną krewni moi!…
|
|
Ta myśl… zdaje się czysta…
|
|
|
|
Chciałeś zemsty? masz!… Boś ty był narzędziem kary
|
|
Bożej, twoim Bóg mieczem rozciął me zamiary:
|
|
Tyś wątek spisku tyle lat snowany splątał!
|
|
Cel wielki, który całe życie me zaprzątał,
|
|
Ostatnie moje ziemskie uczucie na świecie,
|
|
Którem tulił, hodował jak najmilsze dziecię,
|
|
Tyś zabił w oczach ojca — a jam ci przebaczył!
|
|
Ty!…»
|
|
|
|
«Oby tylko równie Bóg przebaczyć raczył! —
|
|
Przerwał Klucznik — jeżeli masz przyjąć wijatyk,
|
|
Księże Jacku: toć ja nie luter, nie syzmatyk!
|
|
Kto umierającego smuci, wiem, że grzeszy.
|
|
Powiem tobie coś, pewnie to ciebie pocieszy.
|
|
Kiedy nieboszczyk Pan mój upadał zraniony,
|
|
A ja klęcząc nad jego piersią pochylony
|
|
I miecz maczając w ranę, zemstę zaprzysiągnął,
|
|
Pan głowę wstrząsnął, rękę ku bramie wyciągnął
|
|
W stronę, gdzie stałeś, i krzyż w powietrzu naznaczył;
|
|
Mówić nie mógł, lecz dał znak, że zbójcy przebaczył.
|
|
Ja też pojąłem: ale tak się z gniewu wściekłem,
|
|
Że o tym krzyżu nigdy i słowa nie rzekłem».
|
|
|
|
Tu rozmowę przerwały chorego cierpienia,
|
|
I nastąpiła długa godzina milczenia.
|
|
Oczekują plebana. Podkowy zagrzmiały,
|
|
Zastukał do komnaty arendarz zdyszały:
|
|
List ma ważny, samemu Jackowi pokaże.
|
|
Jacek bratu oddaje, głośno czytać każe.
|
|
List od Fiszera, który był natenczas szefem
|
|
Sztabu armii polskiej pod Księciem Józefem.
|
|
Donosi, że w cesarskim tajnym gabinecie
|
|
Stanęła wojna; cesarz już po całym świecie
|
|
Ogłasza ją, sejm walny w Warszawie zwołany,
|
|
I skonfederowane mazowieckie stany
|
|
Wyrzekną uroczyście przyłączenie Litwy.
|
|
|
|
Jacek, słuchając, cicho odmówił modlitwy;
|
|
Przycisnąwszy do piersi święconą gromnicę,
|
|
Podniósł w niebo zatlone nadzieją źrenice,
|
|
I zalał się ostatnich łez rozkosznych zdrojem:
|
|
«Teraz rzekł, Panie, sługę twego puść z pokojem!»
|
|
Wszyscy uklękli; a wtem ozwał się pod progiem
|
|
Dzwonek: znak, że przyjechał pleban z Panem Bogiem.
|
|
|
|
Właśnie już noc schodziła i przez niebo mleczne,
|
|
Różowe, biegą pierwsze promyki słoneczne.
|
|
Wpadły przez szyby jako strzały brylantowe,
|
|
Odbiły się na łożu o chorego głowę
|
|
I ubrały mu złotem oblicze i skronie,
|
|
Że błyszczał jako święty w ognistej koronie.
|
|
|
|
|
|
Księga jedenasta
|
|
Rok 1812
|
|
|
|
O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju!
|
|
Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju,
|
|
A żołnierz rokiem wojny; dotąd lubią starzy
|
|
O tobie bajać, dotąd pieśń o tobie marzy.
|
|
Z dawna byłeś niebieskim oznajmiony cudem
|
|
I poprzedzony głuchą wieścią między ludem;
|
|
Ogarnęło Litwinów serca z wiosny słońcem
|
|
Jakieś dziwne przeczucie, jak przed świata końcem,
|
|
Jakieś oczekiwanie tęskne i radosne.
|
|
|
|
Kiedy pierwszy raz bydło wygnano na wiosnę,
|
|
Uważano, że chociaż zgłodniałe i chude,
|
|
Nie biegło na ruń, co już umaiła grudę,
|
|
Lecz kładło się na rolę i, schyliwszy głowy,
|
|
Ryczało albo żuło swój pokarm zimowy.
|
|
|
|
I wieśniacy, ciągnący na jarzynę pługi,
|
|
Nie cieszą się jak zwykle z końca zimy długiéj,
|
|
Nie śpiewają piosenek: pracują leniwo,
|
|
Jakby nie pamiętali na zasiew i żniwo.
|
|
Co krok wstrzymują woły i podjezdki w bronie
|
|
I poglądają z trwogą ku zachodniej stronie,
|
|
Jakby z tej strony miał się objawić cud jaki,
|
|
I uważają z trwogą wracające ptaki.
|
|
|
|
Bo już bocian przyleciał do rodzinnej sosny
|
|
I rozpiął skrzydła białe, wczesny sztandar wiosny;
|
|
A za nim, krzykliwymi nadciągnąwszy pułki,
|
|
Gromadziły się ponad wodami jaskółki
|
|
I z ziemi zmarzłej brały błoto na swe domki.
|
|
W wieczór słychać w zaroślach szept ciągnącej słomki
|
|
I stada dzikich gęsi szumią ponad lasem,
|
|
I znużone na popas spadają z hałasem,
|
|
A w głębi ciemnej nieba, wciąż jęczą żurawie.
|
|
Słysząc to, nocni stróże pytają w obawie,
|
|
Skąd w królestwie skrzydlatym tyle zamieszania,
|
|
Jaka burza te ptaki tak wcześnie wygania?
|
|
|
|
Aż oto nowe stada: jakby gilów, siewek
|
|
I szpaków, stada jasnych kit i chorągiewek
|
|
Zajaśniały na wzgórkach, spadają na błonie:
|
|
Konnica! Dziwne stroje, niewidziane bronie!
|
|
Pułk za pułkiem; a środkiem, jak stopione śniegi,
|
|
Płyną drogami kute żelazem szeregi;
|
|
Z lasów czernią się czapki, rzęd bagnetów błyska,
|
|
Roją się nieźliczone piechoty mrowiska.
|
|
|
|
Wszyscy na północ: rzekłbyś, że w on czas z wyraju
|
|
Za ptastwem i lud ruszył do naszego kraju,
|
|
Pędzony niepojętą, instynktową mocą.
|
|
|
|
Konie, ludzie, armaty, orły, dniem i nocą
|
|
Płyną; na niebie gorą tu i ówdzie łuny,
|
|
Ziemia drży, słychać, biją stronami pioruny. —
|
|
|
|
Wojna! wojna! Nie było w Litwie kąta ziemi,
|
|
Gdzie by jej huk nie doszedł. Pomiędzy ciemnemi
|
|
Puszczami, chłop, którego dziady i rodzice
|
|
Pomarli, nie wyjrzawszy za lasu granice,
|
|
Który innych na niebie nie rozumiał krzyków
|
|
Prócz wichrów, a na ziemi prócz bestyi ryków,
|
|
Gości innych nie widział oprócz spółleśników, —
|
|
Teraz widzi: na niebie dziwna łuna pała,
|
|
W puszczy łoskot, to kula od jakiegoś działa,
|
|
Zbłądziwszy z pola bitwy, dróg w lesie szukała,
|
|
Rwąc pnie, siekąc gałęzie. Żubr, brodacz sędziwy,
|
|
Zadrżał we mchu, najeżył długie włosy grzywy,
|
|
Wstaje na wpół, na przednich nogach się opiera,
|
|
I potrząsając brodą, zdziwiony spoziera
|
|
Na błyskające nagle między łomem zgliszcze:
|
|
Był to zbłąkany granat, kręci się, wre, świszcze,
|
|
Pękł z hukiem jakby piorun; żubr pierwszy raz w życiu,
|
|
Zląkł się i uciekł w głębszym schować się ukryciu.
|
|
|
|
Bitwa! gdzie? w której stronie? pytają młodzieńce,
|
|
Chwytają broń; kobiety wznoszą w niebo ręce;
|
|
Wszyscy pewni zwycięstwa, wołają ze łzami:
|
|
«Bóg jest z Napoleonem, Napoleon z nami!»
|
|
|
|
O wiosno! kto cię widział wtenczas w naszym kraju,
|
|
Pamiętna wiosno wojny, wiosno urodzaju!
|
|
O wiosno, kto cię widział, jak byłaś kwitnąca
|
|
Zbożami i trawami, a ludźmi błyszcząca,
|
|
Obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna!
|
|
Ja ciebie dotąd widzę, piękna maro senna!
|
|
Urodzony w niewoli, okuty w powiciu,
|
|
Ja tylko jedną taką wiosnę miałem w życiu.
|
|
|
|
Soplicowo leżało tuż przy wielkiej drodze,
|
|
Którą od strony Niemna ciągnęli dwaj wodze:
|
|
Nasz książę Józef i król Westfalski Hieronim.
|
|
Już zajęli część Litwy od Grodna po Słonim:
|
|
Gdy król rozkazał wojsku dać trzy dni wytchnienia.
|
|
Ale polscy żołnierze mimo utrudzenia
|
|
Skarżyli się, że król im marszu nie dozwala;
|
|
Tak radzi by co prędzej doścignąć Moskala.
|
|
|
|
W mieście pobliskim stanął główny sztab książęcy,
|
|
A w Soplicowie obóz czterdziestu tysięcy,
|
|
I ze sztabami swymi jenerał Dąbrowski,
|
|
Kniaziewicz, Małachowski, Giedrojć i Grabowski.
|
|
|
|
Późno było, gdy weszli: więc każdy, gdzie może,
|
|
Zabierają kwatery w zamczysku, we dworze.
|
|
Skoro dano rozkazy, rozstawiono czaty,
|
|
Każdy strudzony poszedł spać do swej komnaty,
|
|
Z nocą wszystko ucichło: obóz, dwór i pole;
|
|
Widać tylko, jak cienie, błądzące patrole,
|
|
I gdzieniegdzie błyskania ognisk obozowych,
|
|
Słychać kolejne hasła stanowisk wojskowych.
|
|
|
|
Spali gospodarz domu, wodze i żołnierze;
|
|
Oczu tylko Wojskiego sen słodki nie bierze.
|
|
Bo Wojski ma na jutro biesiadę wyprawić,
|
|
Którą chce dom Sopliców na wiek wieków wsławić:
|
|
Biesiadę godną miłych sercom polskim gości
|
|
I odpowiedną wielkiej dnia uroczystości,
|
|
Co jest świętem kościelnym i świętem rodziny:
|
|
Jutro odbyć się mają trzech par zaręczyny.
|
|
Zaś jenerał Dąbrowski oświadczył z wieczora,
|
|
Że chce mieć obiad polski.
|
|
|
|
Choć spóźniona pora,
|
|
Wojski zebrał co prędzej z sąsiedztwa kucharzy:
|
|
Pięciu ich było; służą, on sam gospodarzy.
|
|
Jako kuchmistrz białym się fartuchem opasał,
|
|
Wdział szlafmycę, a ręce do łokciów zakasał;
|
|
W ręku ma plackę muszą, owad lada jaki
|
|
Opędza, wpadający chciwie na przysmaki;
|
|
Drugą ręką przetarte okulary włożył,
|
|
Dobył z zanadrza księgę, odwinął, otworzył.
|
|
|
|
Księga ta miała tytuł: Kucharz doskonały.
|
|
W niej spisane dokładnie wszystkie specyjały
|
|
Stołów polskich; podług niej hrabia na Tęczynie
|
|
Dawał owe biesiady we włoskiej krainie,
|
|
Którym się Ojciec Święty Urban Ósmy dziwił;
|
|
Podług niej później Karol-Kochanku-Radziwiłł,
|
|
Gdy przyjmował w Nieświeżu króla Stanisława,
|
|
Sprawił pamiętną ową ucztę, której sława
|
|
Dotąd żyje na Litwie we gminnej powieści.
|
|
|
|
Co Wojski wyczytawszy pojmie i obwieści,
|
|
To natychmiast kucharze robią umiejętni.
|
|
Wre robota; pięćdziesiąt nożów w stoły tętni,
|
|
Zwijają się kuchciki czarne jak szatany:
|
|
Ci niosą drwa, ci z mlekiem i z winem sagany;
|
|
Leją w kotły, skowrody, w rondle, dym wybucha;
|
|
Dwóch kuchcików przy piecu siedzi, w mieszki dmucha,
|
|
Wojski, ażeby ogień tym łacniej rozpalać,
|
|
Rozkazał stopionego masła na drwa nalać
|
|
(Zbytek ten dozwolony jest w dostatnim domu).
|
|
Kuchciki sypią w ogień suche pęki łomu;
|
|
Inni na rożny sadzą ogromne pieczenie
|
|
Wołowe, sarnie, combry dzicze i jelenie;
|
|
Ci skubią stosy ptastwa, lecą puchów chmury,
|
|
Obnażają się głuszce, cietrzewie i kury.
|
|
Lecz kur niewiele było: od owej wyprawy,
|
|
Którą w czasie zajazdu Dobrzyński Sak krwawy
|
|
Zrobił na kurnik, kędy Zosi gospodarstwo
|
|
Zniszczył, nie zostawiwszy sztuki na lekarstwo,
|
|
Jeszcze nie mogło ptastwem zakwitnąć na nowo
|
|
Sławne niegdyś ze drobiu swego Soplicowo.
|
|
Zresztą zaś miąs wszelakich był wielki dostatek,
|
|
Co się zgromadzić dało i z domu, i z jatek,
|
|
I z lasów, i z sąsiedztwa, z bliska i z daleka:
|
|
Rzekłbyś, ptasiego tylko nie dostaje mleka.
|
|
Dwie rzeczy, których hojny pan do uczty szuka,
|
|
Łączą się w Soplicowie: dostatek i sztuka.
|
|
|
|
Już wschodził uroczysty dzień *Najświętszej Panny*
|
|
*Kwietnej*. Pogoda była prześliczna, czas ranny;
|
|
Niebo czyste, wokoło ziemi obciągnięte,
|
|
Jako morze wiszące, ciche, wklęsło-wgięte,
|
|
Kilka gwiazd świeci z głębi, jako perły ze dna
|
|
Przez fale; z boku chmura biała, sama jedna,
|
|
Podlatuje i skrzydła w błękicie zanurza,
|
|
Podobne do niknących piór Anioła Stróża,
|
|
Który nocną modlitwą ludzi przytrzymany
|
|
Spóźnił się, śpieszy wracać między spółniebiany.
|
|
|
|
Już ostatnie perły gwiazd zamierzchły i na dnie
|
|
Niebios zgasły, i niebo środkiem czoła bladnie.
|
|
Prawą skronią złożone na wezgłowiu cieni
|
|
Jeszcze smagławe, lewą coraz się rumieni;
|
|
A dalej okrąg, jakby powieka szeroka
|
|
Rozsuwa się i w środku widać białek oka,
|
|
Widać tęczę, źrenicę — już promień wytrysnął,
|
|
Po okrągłych niebiosach wygięty przebłysnął,
|
|
I w białej chmurce jako złoty grot zawisnął.
|
|
Na ten strzał, na dnia hasło, pęk ogniów wylata,
|
|
Tysiąc rac krzyżuje się po okręgu świata,
|
|
A oko słońca weszło. Jeszcze nieco senne,
|
|
Przymruża się, drżąc wstrząsa swe rzęsy promienne,
|
|
Siedmią barw błyszczy razem: szafirowe razem,
|
|
Razem krwawi się w rubin i żółknie topazem;
|
|
Aż rozlśniło się jako kryształ przezroczyste,
|
|
Potem jak brylant światłe, na koniec ogniste,
|
|
Jak księżyc wielkie, jako gwiazda migające:
|
|
Tak po nieźmiernym niebie szło samotne słońce.
|
|
|
|
Dziś pospólstwo litewskie z całej okolicy
|
|
Zebrało się przed wschodem wokoło kaplicy,
|
|
Jak gdyby na nowego ogłoszenie cudu.
|
|
Zbiór ten pochodził w części z pobożności ludu,
|
|
A w części z ciekawości: bo dziś w Soplicowie
|
|
Na nabożeństwie mają być jenerałowie,
|
|
Sławni dowódcy owi naszych legijonów,
|
|
Których lud znał imiona i czcił jak patronów,
|
|
Których wszystkie tułactwa, wyprawy i bitwy
|
|
Były ewangeliją narodową Litwy.
|
|
|
|
Już przyszło oficerów kilku, tłum żołnierzy;
|
|
Lud ich otacza, patrzy, ledwie oczom wierzy,
|
|
Oglądając rodaków mundury noszących,
|
|
Zbrojnych, wolnych i polskim językiem mówiących.
|
|
|
|
Wyszła msza. Nie obejmie świątynia maleńka
|
|
Całego zgromadzenia: lud na trawie klęka;
|
|
Patrząc we drzwi kaplicy, odkrywają głowy.
|
|
Włos litewskiego ludu, biały albo płowy,
|
|
Pozłacał się jako łan dojrzałego żyta;
|
|
Gdzieniegdzie kraśna główka dziewicza wykwita,
|
|
Ubrana w świeże kwiaty albo w pawie oczy
|
|
I wstęgi rozplecione, ozdoby warkoczy,
|
|
Śród głów męskich jak w zbożu bławat i kąkole.
|
|
Klęczący różnobarwny tłum okrywa pole,
|
|
A na głos dzwonka, niby na wiatru powianie,
|
|
Chylą się wszystkie głowy jak kłosy na łanie.
|
|
|
|
Wieśniaczki dziś na ołtarz Matki Zbawiciela
|
|
Niosą pierwszy dar wiosny, świeże snopki ziela;
|
|
Wszystko wkoło ubrane w bukiety i w wianki,
|
|
Ołtarz, obraz, a nawet dzwonica i ganki.
|
|
Czasem poranny wietrzyk, gdy ze wschodu wionie,
|
|
Zrywa wianki i rzuca na klęczących skronie,
|
|
I rozlewa jak z mszalnej kadzielnicy wonie.
|
|
|
|
A gdy w kościele było po mszy i kazaniu,
|
|
Wyszedł przewodniczący całemu zebraniu
|
|
Podkomorzy, niedawno przez powiatu stany
|
|
Zgodnie konfederackim marszałkiem obrany.
|
|
Miał mundur województwa: żupan złotem szyty,
|
|
Kontusz grodeturowy z frędzlą i pas lity,
|
|
Przy którym karabela z głownią jaszczurową;
|
|
Na szyi świecił wielką szpilką brylantową;
|
|
Konfederatka biała, a na niej pęk gruby
|
|
Drogich piórek, były to białych czapel czuby
|
|
(Na fest kładzie się tylko kitka tak bogata,
|
|
Której każde pióreczko kosztuje dukata).
|
|
Tak ubrany, na wzgórek wstąpił przed kościołem,
|
|
Wieśniacy i żołnierstwo ścisnęło się kołem,
|
|
On rzekł:
|
|
|
|
«Bracia! ogłosił wam ksiądz na ambonie
|
|
Wolność, którą cesarz-król przywrócił Koronie,
|
|
A teraz Litewskiemu Księstwu, Polszcze całej
|
|
Przywraca; słyszeliście rządowe uchwały
|
|
I zwołujące walny sejm uniwersały.
|
|
Ja tylko mam słów parę przemówić do gminy,
|
|
W rzeczy, która się tycze Sopliców rodziny,
|
|
Tutejszych panów.
|
|
|
|
Cała pomni okolica,
|
|
Co tu zbroił nieboszczyk pan Jacek Soplica:
|
|
Ale kiedy o grzechach jego wszyscy wiecie,
|
|
Czas i zasługi jego ogłosić na świecie.
|
|
Obecni tu są naszych wojsk jenerałowie,
|
|
Od których usłyszałem wszystko, co wam mówię.
|
|
Ten Jacek nie był umarł (jak głoszono) w Rzymie,
|
|
Tylko odmienił życie dawne, stan i imię,
|
|
A wszystkie przeciw Bogu i Ojczyźnie winy
|
|
Zgładził przez żywot święty i przez wielkie czyny.
|
|
|
|
On to pod Hohenlinden, gdy Ryszpans jenerał
|
|
Na pół pobity już się do odwrotu zbierał,
|
|
Nie wiedząc, że Kniaziewicz ciągnie ku odsieczy,
|
|
On to Jacek, zwan Robak, wśród grotów i mieczy
|
|
Przeniósł od Kniaziewicza listy Ryszpansowi
|
|
Donoszące, że nasi biorą tył wrogowi.
|
|
On potem w Hiszpaniji, gdy nasze ułany
|
|
Zdobyły Samosiery grzbiet oszańcowany,
|
|
Obok Kozietulskiego był ranny dwa razy!
|
|
Następnie, jak wysłaniec, z tajnymi rozkazy
|
|
Biegał po różnych stronach ducha ludzi badać,
|
|
Towarzystwa tajemne wiązać i zakładać;
|
|
Na koniec w Soplicowie, w swym ojczystym gnieździe,
|
|
Gdy gotował powstanie zginął na zajeździe.
|
|
Właśnie o jego śmierci nadeszła wiadomość
|
|
Do Warszawy w tę chwilę, gdy cesarz jegomość
|
|
Raczył mu dać za dawne czyny bohaterskie
|
|
Legiji honorowej znaki kawalerskie.
|
|
|
|
Owoż te wszystkie rzeczy mając na uwadze,
|
|
Ja, reprezentujący województwa władzę,
|
|
Moją konfederacką ogłaszam wam laską:
|
|
Że Jacek wierną służbą i cesarską łaską
|
|
Zniósł infamiji plamę, powraca do cześci,
|
|
I znowu się w rzęd prawych patryjotów mieści.
|
|
Więc kto będzie śmiał Jacka zmarłego rodzinie
|
|
Wspomnieć kiedy o dawnej zagładzonej winie,
|
|
Ten podpadnie za karę takiego wyrzutu,
|
|
Gravis notæ maculæ, wedle słów Statutu
|
|
Karzących tak militem jak i skartabella,
|
|
Co by siał infamiją na obywatela;
|
|
A że teraz jest równość, więc artykuł trzeci
|
|
Obowiązuje równie i mieszczan, i kmieci.
|
|
Ten wyrok marszałkowski pan pisarz umieści,
|
|
W aktach jeneralności, a Woźny obwieści.
|
|
|
|
Co się tycze legiji honorowej krzyża,
|
|
Że późno przyszedł, nic to sławie nie ubliża;
|
|
Jeśli Jackowi nie mógł służyć ku ozdobie,
|
|
Niech służy ku pamiątce: wieszam go na grobie.
|
|
Trzy dni tu będzie wisiał, potem do kaplicy
|
|
Złoży się, jako wotum dla Boga Rodzicy».
|
|
|
|
To powiedziawszy, order wydobył z pokrowca,
|
|
I zawiesił na skromnym krzyżyku grobowca
|
|
Uwiązaną w kokardę wstążeczkę czerwoną
|
|
I krzyż biały gwiaździsty ze złotą koroną;
|
|
Przeciw słońcu promienie gwiazdy zajaśniały
|
|
Jako ostatni odbłysk ziemskiej Jacka chwały.
|
|
Tymczasem lud na klęczkach Anioł Pański mowi,
|
|
Upraszając o wieczny pokój grzesznikowi;
|
|
Sędzia obchodzi gości i wiejską gromadę,
|
|
Wszystkich do Soplicowa wzywa na biesiadę.
|
|
|
|
Ale na przyźbie domu usiedli dwaj starce,
|
|
Mając u kolan pełne miodu dwa półgarce.
|
|
Patrzą w sad, gdzie wśród pączków barwistego maku
|
|
Stał ułan jak słonecznik, w błyszczącym kołpaku
|
|
Strojnym blachą złocistą i piórem koguta;
|
|
Przy nim dziewczę w zielonej sukience jak ruta
|
|
Pozioma, wznosi oczki błękitne jak bratki
|
|
Ku oczom chłopca; dalej panny rwały kwiatki
|
|
Po ogrodzie, umyślnie odwracając głowy
|
|
Od kochanków, żeby im nie mieszać rozmowy.
|
|
|
|
Ale starce miód piją, tabakierką z kory
|
|
Częstując się nawzajem, toczą rozhowory.
|
|
|
|
«Tak, tak, mój Protazeńku» rzekł Klucznik Gerwazy.
|
|
«Tak, tak, mój Gerwazeńku» rzekł Woźny Protazy.
|
|
«Tak to, tak!» powtórzyli zgodnie kilka razy,
|
|
Kiwając w takt głowami; wreszcie Woźny rzecze:
|
|
«Iż proces nasz skończy się dziwnie, ja nie przeczę.
|
|
Wszakże, były przykłady: pamiętam procesy,
|
|
W których się działy gorsze niż u nas ekscesy,
|
|
A intercyza cały zakończyła kłopot:
|
|
Tak z Borzdobohatymi pogodził się Łopot,
|
|
Krepsztulowie z Kupściami, Putrament z Pikturną,
|
|
Z Odyńcami Mackiewicz, z Kwileckimi Turno.
|
|
Co mówię! wszak Polacy miewali zamieszki
|
|
Z Litwą, gorsze niżeli z Soplicą Horeszki,
|
|
A gdy na rozum wzięła królowa Jadwiga,
|
|
To się bez sądów owa skończyła intryga.
|
|
Dobrze, gdy strony mają panny albo wdowy
|
|
Na wydaniu: to zawsze kompromis gotowy.
|
|
Najdłuższy proces zwykle bywa z duchowieństwem
|
|
Katolickim albo też z bliskim pokrewieństwem:
|
|
Bo wtenczas sprawy skończyć nie można małżeństwem.
|
|
Stąd to Lachy z Rusami w sporach nieskończonych,
|
|
Idąc z Lecha i Rusa, dwu braci rodzonych;
|
|
Stąd się tyle procesów litewskich ciągnęło
|
|
Długo z księżmi Krzyżaki, aż wygrał Jagiełło;
|
|
Stąd na koniec pendebat długo przed aktami
|
|
Sławny ów proces Rymszów z dominikanami,
|
|
Aż wygrał wreszcie syndyk klasztorny ksiądz Dymsza,
|
|
Skąd jest przysłowie: większy Pan Bóg niż pan Rymsza;
|
|
Ja zaś dołożę, lepszy miód od Scyzoryka».
|
|
To mówiąc, półgarcówką przepił do Klucznika.
|
|
|
|
«Prawda! prawda! — rzekł na to Gerwazy wzruszony. —
|
|
Dziwneć to były losy tej naszej Korony
|
|
I naszej Litwy! Wszak to jak małżonków dwoje!
|
|
Bóg złączył, a czart dzieli; Bóg swoje, czart swoje!
|
|
Ach, bracie Protazeńku! że to oczy nasze
|
|
Widzą! że znowu do nas ci Koronijasze
|
|
Zawitali! Służyłem ja z nimi przed laty;
|
|
Pamiętam, dzielne były z nich konfederaty!
|
|
Gdyby nieboszczyk pan mój Stolnik dożył chwili!
|
|
O Jacku! Jacku!… lecz cóż będziemy kwilili?
|
|
Skoro dziś znowu Litwa łączy się z Koroną,
|
|
Toć tym samym już wszystko zgodzono, zgładzono».
|
|
|
|
«I to dziw — rzekł Protazy — że o tej to Zosi,
|
|
O której rękę teraz nasz Tadeusz prosi,
|
|
Było przed rokiem omen, jakoby znak z nieba!»
|
|
«Panną Zofiją — przerwał Klucznik — zwać ją trzeba;
|
|
Bo już dorosła, nie jest dziewczyną maluczką,
|
|
Przy tym z krwi dygnitarskiej, jest Stolnika wnuczką».
|
|
«Owoż — kończył Protazy — był to znak proroczy
|
|
O jej losie, widziałem znak na własne oczy.
|
|
Przed rokiem tu siedziała w święto czeladź nasza
|
|
Pijąc miód; alić patrzym: pęc, pada z poddasza
|
|
Dwóch wróblów bijących się; oba samcy stare,
|
|
Jeden młodszy cokolwiek miał podgarle szare,
|
|
Drugi czarne; dalejże tłuc się po podwórzu,
|
|
Przewracać kulki, że aż zaryli się w kurzu —
|
|
My patrzym, a tymczasem szepcą sobie sługi,
|
|
Że ten czarny niech będzie Horeszko, a drugi
|
|
Soplica; więc ilekroć szary był na górze
|
|
Krzyczą: »Wiwat Soplica, pfe Horeszki tchórze!«
|
|
A gdy spadał, wołali: »Popraw się Soplica,
|
|
Nie daj się magnatowi, to wstyd na szlachcica!«
|
|
Tak śmiejąc się, czekamy, kto kogo pokona;
|
|
Wtem Zosieńka, nad ptastwem litością wzruszona,
|
|
Podbiegła i nakryła rączką te rycerze;
|
|
Jeszcze się w ręku bili, aż leciało pierze,
|
|
Taka była zawziętość w tym maleńkim lichu.
|
|
Baby patrząc na Zosię, gadały po cichu,
|
|
Że pewnie przeznaczeniem będzie tej dziewczyny
|
|
Pogodzić dwie od dawna zwaśnione rodziny.
|
|
A widzę, że się dzisiaj ziścił omen babi.
|
|
Prawdać to, że naonczas myślano o Hrabi,
|
|
Nie zaś o Tadeuszu».
|
|
|
|
Na to Klucznik rzecze:
|
|
«Dziwne są sprawy w świecie, kto wszystko dociecze!
|
|
Ja też powiem waszeci rzecz choć nie tak cudną
|
|
Jak ów omen, a przecież do pojęcia trudną.
|
|
Wiesz, iż dawniej rad bym był Sopliców rodzinę
|
|
W łyżce wody utopić; a tego chłopczynę,
|
|
Tadeusza, od dziecka niezmierniem polubił!
|
|
Uważałem, że gdy się z chłopiętami czubił,
|
|
Zawsze ich zbił; więc ilekroć do zamku biegał,
|
|
Jam go zawsze do trudnych imprezów podżegał.
|
|
Wszystko mu się udało: czy wydrzeć gołębie
|
|
Na wieży, czy jemiołę oberwać na dębie,
|
|
Czyli z najwyższej sosny złupić wronie gniazdo:
|
|
Wszystko umiał; myśliłem: pod szczęśliwą gwiazdą
|
|
Urodził się ten chłopiec, szkoda że Soplica!
|
|
Któż by zgadł, że w nim zamku powitam dziedzica,
|
|
Męża panny Zofiji, mej wielmożnej pani!»
|
|
|
|
Tu skończyli rozmowę, piją zadumani;
|
|
Słychać tylko niekiedy te krótkie wyrazy:
|
|
«Tak, tak, panie Gerwazy» — «Tak, panie Protazy».
|
|
|
|
Przyzba tykała kuchni, której okna stały
|
|
Otworem i dym jako z pożaru buchały;
|
|
Aż z kłębów dymu, niby biała gołębica,
|
|
Mignęła świecąca się kuchmistrza szlafmyca:
|
|
Wojski przez okno kuchni, ponad starców głowy,
|
|
Wytknąwszy głowę, milczkiem słuchał ich rozmowy,
|
|
I podał im nareszcie filiżanki spodek
|
|
Pełen biszkoktów, mówiąc: «Zakąście wasz miodek.
|
|
A ja wam też opowiem historią ciekawą
|
|
Sporu, który miał bitwą zakończyć się krwawą,
|
|
Gdy polujący w głębi nalibockich lasów,
|
|
Rejtan wypłatał sztukę książęciu Denassów.
|
|
Tej sztuki omal własnym nie przypłacił zdrowiem:
|
|
Jam kłótnię panów zgodził, jak — to wam opowiem».
|
|
Ale Wojskiego powieść przerwali kucharze,
|
|
Pytając komu serwis ustawiać rozkaże.
|
|
|
|
Wojski odszedł, a starcy zaczerpnąwszy miodu,
|
|
Zadumani zwrócili oczy w głąb ogrodu,
|
|
Gdzie ów dorodny ułan rozmawiał z panienką.
|
|
Właśnie ułan ująwszy jej dłoń lewą ręką,
|
|
(Prawą miał na temlaku, widać, że był ranny)
|
|
Z takimi odezwał się słowami do panny:
|
|
|
|
«Zofijo, musisz to mnie koniecznie powiedzieć,
|
|
Nim zamienim pierścionki, muszę o tym wiedzieć.
|
|
I cóż, że przeszłej zimy byłaś już gotowa
|
|
Dać słowo mnie? Ja wtenczas nie przyjąłem słowa:
|
|
Bo i cóż mnie po takim wymuszonym słowie?
|
|
Wtenczas bawiłem bardzo krótko w Soplicowie;
|
|
Nie byłem taki próżny, ażebym się łudził,
|
|
Żem jednym mym spojrzeniem miłość w tobie wzbudził;
|
|
Ja nie fanfaron, chciałem mą własną zasługą
|
|
Zyskać twe względy, choćby przyszło czekać długo.
|
|
Teraz jesteś łaskawa twe słowo powtórzyć:
|
|
Czymże na tyle łaski umiałem zasłużyć?
|
|
Może mnie bierzesz, Zosiu, nie tak z przywiązania,
|
|
Tylko że stryj i ciotka do tego cię skłania?
|
|
Ale małżeństwo, Zosiu, jest rzecz wielkiej wagi!
|
|
Radź się serca własnego; niczyjej powagi
|
|
Tu nie słuchaj, ni stryja gróźb, ni namów cioci.
|
|
Jeśli nie czujesz dla mnie nic oprócz dobroci,
|
|
Możem te zaręczyny czas jakiś odwlekać;
|
|
Więzić twej woli nie chcę; będziem, Zosiu, czekać.
|
|
Nic nas nie nagli, zwłaszcza że wczora wieczorem
|
|
Dano mi rozkaz zostać w Litwie instruktorem
|
|
W pułku tutejszym, nim się z mych ran nie wyleczę.
|
|
I cóż kochana Zosiu?»
|
|
|
|
Na to Zosia rzecze,
|
|
Wznosząc głowę i patrząc w oczy mu nieśmiało:
|
|
«Nie pamiętam już dobrze, co się dawniej działo;
|
|
Wiem, że wszyscy mówili, iż za mąż iść trzeba
|
|
Za pana: ja się zawsze zgadzam z wolą Nieba
|
|
I z wolą starszych». Potem, spuściwszy oczęta,
|
|
Dodała: «Przed odjazdem, jeśli pan pamięta,
|
|
Kiedy umarł ksiądz Robak w ową burzę nocną,
|
|
Widziałam, że pan jadąc żałował nas mocno;
|
|
Pan łzy miał w oczach; te łzy, powiem panu szczerze,
|
|
Wpadły mnie aż do serca; odtąd panu wierzę
|
|
Że mnie lubisz; ilekroć mówiłam pacierze
|
|
Za pana powodzenie, zawsze przed oczami
|
|
Stał pan z tymi dużymi błyszczacymi łzami.
|
|
Potem Podkomorzyna do Wilna jeździła,
|
|
Wzięła mnie tam na zimę; alem ja tęskniła
|
|
Do Soplicowa i do tego pokoiku,
|
|
Gdzie mnie pan naprzód w wieczór spotkał przy stoliku,
|
|
Potem pożegnał… Nie wiem, skąd pamiątka pana,
|
|
Coś niby jak rozsada w jesieni zasiana,
|
|
Przez całą zimę w moim sercu się krzewiła,
|
|
Że, jako mówię panu, ustawniem tęskniła
|
|
Do tego pokoiku, i coś mi szeptało,
|
|
Że tam znów pana znajdę — i tak się też stało.
|
|
Mając to w głowie, często też miałam na ustach
|
|
Imię pana — było to w Wilnie na zapustach;
|
|
Panny mówiły, że ja jestem zakochana:
|
|
Jużci, jeżeli kocham, to już chyba pana».
|
|
Tadeusz rad z takiego miłości dowodu,
|
|
Wziął ją pod rękę, ścisnął i wyszli z ogrodu
|
|
Do pokoju damskiego, do owej komnaty,
|
|
Kędy Tadeusz mieszkał przed dziesięcią laty.
|
|
|
|
Teraz bawił tam Rejent cudnie wystrojony,
|
|
I usługiwał damie, swojej narzeczonéj,
|
|
Biegając i podając sygnety, łańcuszki,
|
|
Słoiki i flaszeczki, i proszki, i muszki;
|
|
Wesoł, na pannę młodą patrzył tryumfalnie.
|
|
Panna młoda kończyła robić gotowalnię:
|
|
Siedziała przed zwierciadłem radząc się bóstw wdzięku;
|
|
Pokojowe zaś, jedne z żelazkami w ręku
|
|
Odświeżają nadstygłe warkoczów pierścionki,
|
|
Drugie klęcząc pracują około falbonki.
|
|
|
|
Gdy się tak Rejent bawi ze swą narzeczoną,
|
|
Kuchcik stuknął doń w okno: kota spostrzeżono!
|
|
Kot, wykradłszy się z łozy, prześmignął po łące
|
|
I wskoczył w sad pomiędzy jarzyny wschodzące;
|
|
Tam siedzi: wystraszyć go łacno z rozsadniku
|
|
I uszczuć, postawiwszy charty na przesmyku.
|
|
Bieży Asesor, ciągnąc za obróż Sokoła;
|
|
Pośpiesza za nim Rejent i Kusego woła.
|
|
Wojski obu z chartami przy płocie ustawił,
|
|
A sam się z placką muszą do sadu wyprawił.
|
|
Depcąc, świszcząc i klaszcząc, bardzo zwierza trwoży;
|
|
Szczwacze, trzymając każdy charta na obroży,
|
|
Ukazują palcami, skąd zając wyruszy,
|
|
Cmokają z cicha; charty nadstawiły uszy,
|
|
Wytknęły pyski na wiatr i drżą niecierpliwie,
|
|
Jak dwie strzały złożone na jednej cięciwie.
|
|
Wtem Wojski krzyknął: «Wyczha!» Zając smyk zza płotu
|
|
Na łąkę; charty za nim; i wnet bez obrotu
|
|
Sokół i Kusy razem spadli na szaraka
|
|
Ze dwóch stron w jednej chwili, jak dwa skrzydła ptaka,
|
|
I zęby mu jak szpony zatopili w grzbiecie.
|
|
Kot jęknął raz, jak nowo narodzone dziecię,
|
|
Żałośnie! Biegą szczwacze: już leży bez ducha,
|
|
A charty mu sierść białą targają spod brzucha.
|
|
|
|
Szczwacze pogłaskali psy, a Wojski tymczasem
|
|
Dobył nożyk strzelecki wiszący za pasem,
|
|
Oderznął skoki i rzekł: «Dziś równą odprawę
|
|
Wezmą pieski, bo równą pozyskali sławę,
|
|
Równa ich była rączość, równa była praca;
|
|
Godzien jest pałac Paca, godzien Pac pałaca,
|
|
Godni są szczwacze chartów, godne szczwaczów charty.
|
|
Otóż skończony spór wasz długi i zażarty;
|
|
Ja, któregoście sędzią zakładu obrali,
|
|
Wydaję wreszcie wyrok: obaście wygrali.
|
|
Wracam fanty, niech każdy przy swoim zostanie,
|
|
A wy podpiszcie zgodę». Na starca wezwanie
|
|
Szczwacze zwrócili na się rozjaśnione lice
|
|
I długo rozdzielone złączyli prawice.
|
|
|
|
Wtem rzekł Rejent: «Stawiłem niegdyś konia z rzędem,
|
|
Opisałem się także przed ziemskim urzędem,
|
|
Iż pierścień mój sędziemu w salarijum złożę:
|
|
Fant postawiony w zakład wracać się nie może.
|
|
Pierścień niechaj pan Wojski na pamiątkę przymie,
|
|
I każe na nim wyryć albo swoje imię,
|
|
Lub gdy zechce, herbowne Hreczechów ozdoby;
|
|
Krwawnik jest gładki, złoto jedenastej proby.
|
|
Konia teraz ułani pod jazdę zabrali,
|
|
Rzęd został przy mnie; każdy znawca ten rzęd chwali
|
|
Iż jest wygodny, trwały, a piękny jak cacko:
|
|
Kulbaczka wąska modą z turecka kozacką,
|
|
Kula na przodzie, w kuli są drogie kamienie,
|
|
Poduszeczka z rubrontu wyścieła siedzenie;
|
|
A kiedy na łęk wskoczysz, na tym miękkim puszku
|
|
Między kulami siedzisz wygodnie jak w łóżku;
|
|
A gdy w galop puścisz się (tu Rejent Bolesta,
|
|
Który, jako wiadomo, bardzo lubił gesta,
|
|
Rozstawił nogi jakby na konia wskakiwał,
|
|
Potem galop udając, powoli się kiwał)
|
|
A gdy w galop puścisz się, natenczas z czapraka
|
|
Blask bije, jakby złoto kapało z rumaka,
|
|
Bo tabenki są gęsto złotem nakrapiane,
|
|
I szerokie strzemiona srebrne pozłacane;
|
|
Na rzemieniach munsztuka i na uździenicy
|
|
Połyskają guziki perłowej macicy,
|
|
U napierśnika wisi księżyc w kształt Leliwy,
|
|
To jest w kształt nowiu. Cały ten sprzęt osobliwy,
|
|
Zdobyty (jak wieść niesie) w boju podhajeckim
|
|
Na jakimś bardzo znacznym szlachcicu tureckim,
|
|
Przyjm, Asesorze, w dowód mojego szacunku».
|
|
|
|
A na to rzekł Asesor, wesół z podarunku:
|
|
«Ja niegdyś darowane od księcia Sanguszki
|
|
Stawiłem w zakład moje prześliczne obróżki
|
|
Jaszczurem wykładane z kolcami ze złota,
|
|
I utkaną z jedwabiu smycz, której robota
|
|
Równie droga jak kamień co się na niej świeci.
|
|
Chciałem sprzęt ten zostawić w dziedzictwie dla dzieci;
|
|
Dzieci pewnie mieć będę: wiesz, że się dziś żenię;
|
|
Ale ten sprzęt, Rejencie, proszę uniżenie,
|
|
Bądź łaskaw przyjąć w zamian za twój rzęd bogaty
|
|
I na pamiątkę sporu, co długimi laty
|
|
Toczył się i nareszcie zakończył zaszczytnie
|
|
Dla nas obu. Niech zgoda między nami kwitnie».
|
|
Więc wracali do domu oznajmić za stołem,
|
|
Że się skończył spór między Kusym i Sokołem.
|
|
|
|
Była wieść, że zająca tego Wojski w domu
|
|
Wyhodował i w ogród puścił po kryjomu,
|
|
Ażeby szczwaczów zgodzić zbyt łatwą zdobyczą.
|
|
Staruszek tak swą sztukę zrobił tajemniczo,
|
|
Że oszukał zupełnie całe Soplicowo.
|
|
Kuchcik w lat kilka później szepnął o tym słowo,
|
|
Chcąc Assesora skłócić z Rejentem na nowo;
|
|
Ale próżno krzywdzące chartów wieści szerzył:
|
|
Wojski zaprzeczył i nikt kuchcie nie uwierzył.
|
|
|
|
Już goście zgromadzeni w wielkiej zamku sali,
|
|
Czekając uczty, wkoło stołu rozmawiali,
|
|
Gdy pan Sędzia w mundurze wojewódzkim wchodzi
|
|
I pana Tadeusza z Zofią przywodzi.
|
|
Tadeusz lewą dłonią dotykając głowy,
|
|
Pozdrowił swych dowódców przez ukłon wojskowy;
|
|
Zofija z opuszczonym ku ziemi wejrzeniem,
|
|
Zapłoniwszy się, gości witała dygnieniem
|
|
(Od Telimeny pięknie dygać wyuczona).
|
|
Miała wianek na głowie jako narzeczona,
|
|
Zresztą ubiór ten samy, w jakim dziś w kaplicy
|
|
Składała snop wiosenny dla Boga Rodzicy.
|
|
Użęła znów dla gości nowy snopek ziela;
|
|
Jedną ręką zeń kwiaty i trawy rozdziela,
|
|
Drugą swój sierp błyszczący poprawia na głowie.
|
|
Brali ziółka, całując jej ręce, wodzowie;
|
|
Zosia znowu dygała w kolej zapłoniona.
|
|
|
|
Wtem jenerał Kniaziewicz wziął ją za ramiona,
|
|
I złożywszy ojcowski całus na jej czole,
|
|
Podniósł w górę dziewczynę, postawił na stole,
|
|
A wszyscy klaszcząc w dłonie zawołali: «Brawo!»
|
|
Zachwyceni dziewczyny urodą, postawą,
|
|
A szczególniej jej strojem litewskim, prostaczym.
|
|
Bo dla tych wodzów, którzy w swym życiu tułaczym
|
|
Tak długo błąkali się w obcych stronach świata,
|
|
Dziwne miała powaby narodowa szata,
|
|
Która im wspominała i młode ich lata,
|
|
I dawne ich miłostki. Więc ze łzami prawie
|
|
Skupili się do stołu, patrzyli ciekawie.
|
|
Ci proszą, aby Zosia wzniosła nieco czoło
|
|
I oczy pokazała; ci, ażeby wkoło
|
|
Raczyła się obrócić; dziewczyna wstydliwa
|
|
Obraca się, lecz oczy rękami zakrywa.
|
|
Tadeusz patrzył wesół i zacierał ręce.
|
|
|
|
Czy ktoś Zosi poradził wyjść w takiej sukience,
|
|
Czy instynktem wiedziała (bo dziewczyna zgadnie
|
|
Zawsze instynktem, co jej do twarzy przypadnie):
|
|
Dosyć, że Zosia pierwszy raz w życiu dziś z rana
|
|
Była od Telimeny za upór łajana,
|
|
Nie chcąc modnego stroju, aż wymogła płaczem
|
|
Że ją tak zostawiono, w ubraniu prostaczem.
|
|
|
|
Spódniczkę miała długą, białą; suknię krótką
|
|
Z zielonego kamlotu z różową obwódką;
|
|
Gorset także zielony, różowymi wstęgi
|
|
Od łona aż do szyi sznurowany w pręgi;
|
|
Pod nim pierś jako pączek pod listkiem się tuli.
|
|
Od ramion świecą białe rękawy koszuli,
|
|
Jako skrzydła motyle do lotu wydęte,
|
|
U dłoni skarbowane i wstążką opięte.
|
|
Szyja także koszulką obciśniona wąską,
|
|
Kołnierzyk zadzierzgniony różową zawiązką;
|
|
Zauszniczki wyrżnięte sztucznie z pestek wiszni,
|
|
Których się wyrobieniem Sak Dobrzyński pyszni
|
|
(Były tam dwa serduszka z grotem i płomykiem
|
|
Dane dla Zosi, gdy Sak był jej zalotnikiem);
|
|
Na kołnierzyku wiszą dwa sznurki bursztynu,
|
|
Na skroniach zielonego wianek rozmarynu;
|
|
Wstążki warkoczów Zosia rzuciła na barki,
|
|
A na czoło włożyła, zwyczajem żniwiarki,
|
|
Sierp krzywy, świeżym żęciem traw oszlifowany,
|
|
Jasny jak nów miesięczny nad czołem Dyjany.
|
|
|
|
Wszyscy chwalą, klaskają. Jeden z oficerów
|
|
Dobył z kieszeni portefeuille z plikami papierów,
|
|
Rozłożył je, ołówek przyciął, w ustach zmoczył,
|
|
Patrzy w Zosię, rysuje. Ledwie Sędzia zoczył
|
|
Papiery i ołówki, poznał rysownika;
|
|
Choć go bardzo odmienił mundur pułkownika,
|
|
Bogate szlify, mina prawdziwie ułańska
|
|
I wąsik poczerniony i bródka hiszpańska.
|
|
Sędzia poznał: «Jak się masz, mój jaśnie wielmożny
|
|
Hrabio, i w ładownicy masz twój sprzęt podróżny
|
|
Do malarstwa!» W istocie, był to Hrabia młody;
|
|
Niedawny żołnierz: lecz że wielkie miał dochody
|
|
I swoim kosztem cały pułk jazdy wystawił,
|
|
I w pierwszej zaraz bitwie wybornie się sprawił,
|
|
Cesarz go pułkownikiem dziś właśnie mianował;
|
|
Więc Sędzia witał Hrabię i rangi winszował,
|
|
Ale Hrabia nie słuchał, a pilnie rysował.
|
|
|
|
Tymczasem weszła druga para narzeczona:
|
|
Asesor, niegdyś cara, dziś Napoleona
|
|
Wierny sługa; żandarmów oddział miał w komendzie,
|
|
A choć ledwie dwadzieścia godzin był w urzędzie,
|
|
Już włożył mundur siny z polskimi wyłogi
|
|
I ciągnął krzywą szablę i dzwonił w ostrogi.
|
|
Obok poważnym krokiem szła jego kochanka
|
|
Ubrana bardzo strojnie, Tekla Hreczeszanka;
|
|
Bo Asesor już dawno Telimenę rzucił,
|
|
I aby tę kokietkę tym mocniej zasmucił,
|
|
Ku Wojszczance afekty serdeczne obrócił.
|
|
Panna nie nadto młoda, już pono półwieczna,
|
|
Lecz gospodyni dobra, osoba stateczna
|
|
I posażna: bo oprócz swej dziedzicznej wioski
|
|
Sumką z daru Sędziego powiększała wnioski.
|
|
|
|
Trzeciej pary daremnie czekają czas długi.
|
|
Sędzia niecierpliwi się i wysyła sługi;
|
|
Wracają: powiadają, że trzeci małżonek,
|
|
Pan Rejent, szczując kota, zgubił swój pierścionek
|
|
Ślubny, szuka na łące; a Rejenta dama
|
|
Jeszcze u gotowalni, choć spieszy się sama
|
|
I choć jej pomagają służebne kobiety,
|
|
Nie mogła w żaden sposób skończyć toalety:
|
|
Ledwie będzie gotowa na godzinę czwartą.
|
|
|
|
|
|
Księga dwunasta
|
|
Kochajmy się
|
|
|
|
Na koniec z trzaskiem sali drzwi na wściąż otwarto.
|
|
Wchodzi pan Wojski w czapce i z głową zadartą,
|
|
Nie wita się i miejsca za stołem nie bierze:
|
|
Bo Wojski występuje w nowym charakterze
|
|
Marszałka dworu. Laskę ma na znak urzędu
|
|
I tą laską z kolei jako mistrz obrzędu,
|
|
Wskazuje wszystkim miejsca i gości usadza.
|
|
Naprzód, jako najpierwsza województwa władza,
|
|
Podkomorzy-Marszałek wziął miejsce zaszczytne:
|
|
Ze słoniowym poręczem krzesło aksamitne;
|
|
Obok na prawej stronie jenerał Dąbrowski,
|
|
Na lewej siadł Kniaziewicz, Pac i Małachowski;
|
|
Śród nich Podkomorzyna, dalej inne panie,
|
|
Oficerowie, pany, szlachta i ziemianie,
|
|
Mężczyźni i kobiety, na przemian po parze,
|
|
Usiadają porządkiem, gdzie Wojski ukaże.
|
|
|
|
Pan Sędzia, skłoniwszy się, opuścił biesiadę.
|
|
On na dziedzińcu włościan traktował gromadę;
|
|
Zebrawszy ich za stołem na dwa staje długim,
|
|
Sam siadł na jednym końcu, a pleban na drugim.
|
|
Tadeusz i Zofia do stołu nie siedli;
|
|
Zajęci częstowaniem włościan, chodząc jedli.
|
|
Starożytny był zwyczaj, iż dziedzice nowi
|
|
Na pierwszej uczcie sami służyli ludowi.
|
|
|
|
Tymczasem goście, potraw czekający w sali,
|
|
Z zadziwieniem na wielki serwis poglądali,
|
|
Którego równie drogi kruszec jak robota.
|
|
Jest podanie, że książę Radziwiłł-Sierota
|
|
Kazał ten sprzęt na urząd w Wenecyi zrobić
|
|
I wedle własnych planów po polsku ozdobić.
|
|
Serwis potem zabrany czasu wojny szwedzkiéj
|
|
Przeszedł, nie wiedzieć jaką drogą, w dom szlachecki;
|
|
Dziś ze skarbca dobyty zajął środek stoła
|
|
Ogromnym kręgiem, na kształt karetnego koła.
|
|
|
|
Serwis ten był nalany ode dna po brzegi
|
|
Piankami i cukrami białymi jak śniegi:
|
|
Udawał przewybornie krajobraz zimowy.
|
|
W środku czerniał ogromny bór konfiturowy,
|
|
Stronami domy, niby wioski i zaścianki,
|
|
Okryte zamiast śronu cukrowymi pianki;
|
|
Na krawędziach naczynia stoją dla ozdoby
|
|
Niewielkie z porcelany wydęte osoby
|
|
W polskich strojach: jakoby aktory na scenie,
|
|
Zdawały się przedstawiać jakoweś zdarzenie;
|
|
Gest ich sztucznie wydany, farby osobliwe,
|
|
Tylko głosu im braknie, zresztą gdyby żywe.
|
|
|
|
Cóż przedstawiają? goście pytali ciekawi.
|
|
Za czym Wojski podnosi laskę i tak prawi:
|
|
(Tymczasem podawano wódkę przed jedzeniem)
|
|
«Za mych wielce mościwych panów pozwoleniem:
|
|
Te persony, których tu widzicie bez liku,
|
|
Przedstawiają polskiego historię sejmiku,
|
|
Narady, wotowanie, tryumfy i waśnie;
|
|
Sam tę scenę odgadłem i państwu objaśnię.
|
|
|
|
Oto na prawo widać liczne szlachty grono:
|
|
Pewnie ich przed sejmikiem na ucztę sproszono.
|
|
Czeka nakryty stolik; nikt gości nie sadza,
|
|
Stoją kupkami, każda kupka się naradza.
|
|
Patrzcie, iż w każdej kupce stoi w środku człowiek,
|
|
Z którego ust otwartych, z podniesionych powiek,
|
|
Rąk niespokojnych, widać: mówca — coś tłumaczy,
|
|
I palcem eksplikuje, i na dłoni znaczy.
|
|
Ci mówcy zalecają swoich kandydatów;
|
|
Z różnym skutkiem, jak widać z miny szlachty bratów.
|
|
|
|
«Wprawdzie tam, w drugiej kupie, szlachta pilnie słucha.
|
|
Ten ręce za pas zatknął i przyłożył ucha,
|
|
Ów dłoń przy uchu trzyma i milczkiem wąs kręci,
|
|
Zapewne słowa zbiera i niże w pamięci;
|
|
Cieszy się mówca widząc, że są nawróceni,
|
|
Gładzi kieszeń, bo kreski ich już ma w kieszeni.
|
|
|
|
Lecz za to w trzecim gronie dzieje się inaczej:
|
|
Tu mówca musi łowić za pasy słuchaczy.
|
|
Patrzcie, wyrywają się i cofają uszy;
|
|
Patrzcie, jako ten słuchacz od gniewu się puszy,
|
|
Wzniósł ręce, grozi mówcy, usta mu zatyka,
|
|
Pewnie słyszał pochwały swego przeciwnika;
|
|
Ten drugi, pochyliwszy czoło na kształt byka,
|
|
Powiedziałbyś, że mówcę pochwyci na rogi;
|
|
Ci biorą się do szabel, tamci poszli w nogi.
|
|
|
|
Jeden między kupkami szlachcic cichy stoi.
|
|
Widać, że człek bezstronny; waha się i boi;
|
|
Za kim dać kreskę? nie wie, i sam z sobą w walce,
|
|
Pyta losu, wzniósł ręce, wytknął wielkie palce,
|
|
Zmrużył oczy, paznokciem do paznokcia mierzy:
|
|
Widać, że kreskę swoją kabale powierzy;
|
|
Jeśli palce trafią się, da afirmatywę,
|
|
A jeżeli się chybią, rzuci negatywę.
|
|
|
|
Na lewej druga scena; refektarz klasztoru
|
|
Obrócony na salę szlacheckiego zboru.
|
|
Starsi rzędem na ławach siedzą, młodzi stają
|
|
I ciekawi przez głowy w środek zaglądają;
|
|
W środku marszałek stoi, wazon w ręku trzyma,
|
|
Liczy gałki, szlachta je pożera oczyma,
|
|
Właśnie wstrząsnął ostatnią; woźni ręce wznoszą
|
|
I imię obranego urzędnika głoszą.
|
|
|
|
Jeden szlachcic na zgodę powszechną nie zważa.
|
|
Patrz, wytknął głowę oknem z kuchni refektarza;
|
|
Patrz, jak oczy wytrzeszczył, jak pogląda śmiało,
|
|
Usta otworzył, jakby chciał zjeść izbę całą;
|
|
Łatwo zgadnąć, że szlachcic ten zawołał: »Veto!«
|
|
Patrzcie, jak za tą nagłą do kłótni podnietą,
|
|
Tłoczy się do drzwi ciżba, pewnie idą w kuchnię;
|
|
Dostali szable, pewnie krwawy bój wybuchnie.
|
|
|
|
Lecz tam na korytarzu, Państwo uważacie
|
|
Tego starego księdza, co idzie w ornacie:
|
|
To przeor; Sanktissimum z ołtarza wynosi,
|
|
A chłopiec w komży dzwoni i na ustęp prosi.
|
|
Szlachta wnet szable chowa, żegna się i klęka,
|
|
A ksiądz tam się obraca, gdzie jeszcze broń szczęka.
|
|
Skoro przyjdzie, wnet wszystkich uciszy i zgodzi.
|
|
|
|
«Ach! wy nie pamiętacie tego Państwo młodzi!
|
|
Jak wśród naszej burzliwej szlachty samowładnej,
|
|
Zbrojnej, nie trzeba było policyi żadnej:
|
|
Dopóki wiara kwitła, szanowano prawa,
|
|
Była wolność z porządkiem i z dostatkiem sława!
|
|
W innych krajach, jak słyszę, trzyma urząd drabów,
|
|
Policyjantów różnych, żandarmów, konstabów:
|
|
Ale jeśli miecz tylko bezpieczeństwa strzeże,
|
|
Żeby w tych krajach była wolność — nie uwierzę».
|
|
|
|
Wtem dzwoniąc w tabakierę, rzekł pan Podkomorzy:
|
|
«Panie Wojski, niech wasze na potem odłoży
|
|
Te historie. Prawda, że sejmik ciekawy:
|
|
Ale my głodni, każ wać przynosić potrawy».
|
|
|
|
Na to Wojski, skłaniając aż do ziemi laskę:
|
|
«Jaśnie wielmożny panie, zróbże mi tę łaskę,
|
|
Zaraz dokończę scenę ostatnią sejmików.
|
|
Oto nowy marszałek na ręku stronników
|
|
Wyniesion z refektarza. Patrz, jak szlachta braty
|
|
Rzucają czapki, usta otwarli, — wiwaty!
|
|
A tam, po drugiej stronie pan przekreskowany
|
|
Sam jeden, czapkę wcisnął na łeb zadumany.
|
|
Żona przed domem czeka, zgadła, co się dzieje,
|
|
Biedna! oto na ręku pokojowej mdleje;
|
|
Biedna! jaśnie wielmożnej tytuł przybrać miała,
|
|
A znów tylko wielmożną na lat trzy została!»
|
|
|
|
Tu Wojski skończył opis i laską znak daje.
|
|
I wnet zaczęli wchodzić parami lokaje
|
|
Roznoszący potrawy: barszcz królewskim zwany,
|
|
I rosół staropolski sztucznie gotowany,
|
|
Do którego pan Wojski z dziwnymi sekrety
|
|
Wrzucił kilka perełek i sztukę monety
|
|
(Taki rosół krew czyści i pokrzepia zdrowie);
|
|
Dalej inne potrawy, a któż je wypowie!
|
|
Kto zrozumie nieznane już za naszych czasów,
|
|
Te półmiski kontuzów, arkasów, blemasów,
|
|
Z ingrediencyjami pomuchl, figatelów,
|
|
Cybetów, piżm, dragantów, pinelów, brunelów;
|
|
Owe ryby: łososie suche, dunajeckie,
|
|
Wyżyny i kawijary weneckie, tureckie,
|
|
Szczuki główne i szczuki podgłówne, łokietne,
|
|
Flądry i karpie ćwiki, i karpie szlachetne;
|
|
W końcu sekret kucharski: ryba niekrojona
|
|
U głowy przysmażona, we środku pieczona,
|
|
A mająca potrawkę z sosem u ogona.
|
|
|
|
Goście ani pytali nazwiska potrawy,
|
|
Ani ich zastanowił ów sekret ciekawy;
|
|
Wszystko prędko z żołnierskim jedli apetytem,
|
|
Kieliszki napełniając węgrzynem obfitym.
|
|
|
|
Ale tymczasem wielki serwis barwę zmienił,
|
|
I odarty ze śniegu już się zazielenił.
|
|
Bo lekka, ciepłem letnim powoli rozgrzana,
|
|
Roztopiła się lodu cukrowego piana
|
|
I dno odkryła, dotąd zatajone oku;
|
|
Więc krajobraz przedstawił nową porę roku,
|
|
Zabłysnąwszy zieloną, różnofarbną wiosną.
|
|
Wychodzą różne zboża, jak na drożdżach rosną,
|
|
Pszenicy szafranowej buja kłos złocisty,
|
|
Żyto ubrane w srebra malarskiego listy
|
|
I gryka wyrabiana sztucznie z czokolady,
|
|
I kwitnące gruszkami i jabłkami sady.
|
|
|
|
Ledwie mają czas goście darów lata użyć;
|
|
Darmo proszą Wojskiego, żeby je przedłużyć:
|
|
Już serwis, jak planeta koniecznym obrotem,
|
|
Zmienia porę, już zboża malowane złotem,
|
|
Nabrawszy ciepła w izbie powoli topnieją,
|
|
Już trawy pożółkniały, liścia czerwienieją,
|
|
Sypią się: rzekłbyś, iż wiatr jesienny powiewa;
|
|
Na koniec owe chwilą przedtem strojne drzewa,
|
|
Teraz, jakby odarte od wichrów i szronu,
|
|
Stoją nagie: były to laski cynamonu,
|
|
Lub udające sosnę gałązki wawrzynu,
|
|
Odziane zamiast kolców ziarenkami kminu.
|
|
|
|
Goście pijący wino zaczęli gałązki
|
|
Pnie i korzenie zrywać i gryźć dla zakąski.
|
|
Wojski obchodził serwis i pełen radości,
|
|
Tryumfujące oczy obracał na gości.
|
|
|
|
Henryk Dąbrowski udał wielkie zadziwienie
|
|
I rzekł: «Mój panie Wojski, czy to chińskie cienie?
|
|
Czy to Pinety panu dał w służbę swe bisy?
|
|
Czy dotąd u was w Litwie są takie serwisy
|
|
I wszyscy takim starym ucztują zwyczajem?
|
|
Powiedz mi, bo ja życie strawiłem za krajem».
|
|
|
|
Wojski rzekł kłaniając się: «Nie, jaśnie wielmożny
|
|
Jenerale, nie jest to żaden kunszt bezbożny!
|
|
Jest to pamiątka tylko owych biesiad sławnych,
|
|
Które dawano w domach panów starodawnych,
|
|
Gdy Polska używała szczęścia i potęgi!
|
|
Com zrobił, tom wyczytał z tej tu oto księgi.
|
|
Pytasz, czy wszędzie w Litwie ten się zwyczaj chowa?
|
|
Niestety! już i do nas włazi moda nowa.
|
|
Niejeden panicz krzyczy, że nie cierpi zbytków:
|
|
Je jak Żyd, skąpi gościom potraw i napitków,
|
|
Węgrzyna pożałuje, a pije szatańskie
|
|
Fałszywe wino modne, moskiewskie, szampańskie;
|
|
Potem w wieczór na karty tyle złota straci,
|
|
Że za nie dałbyś ucztę na stu szlachty braci.
|
|
Nawet (bo co na sercu mam, dziś powiem szczerze,
|
|
Niech tego Podkomorzy za złe mi nie bierze)
|
|
Kiedym ten serwis cudny ze skarbca dobywał,
|
|
To nawet Podkomorzy, i on mnie przedrwiwał!
|
|
Mówiąc, że to machina żmudna, staroświecka,
|
|
Że to ma pozór niby zabawki dla dziecka,
|
|
Nieprzyzwoitej dla tak znakomitych ludzi!
|
|
Sędzio! i Sędzia mówił że to gości znudzi!
|
|
A przecież, ile wnoszę z panów zadziwienia,
|
|
Widzę, iż ten kunszt piękny godzien był widzenia!
|
|
Nie wiem, czy się podobna okazja zdarzy
|
|
Częstować w Soplicowie takich dygnitarzy.
|
|
Widzę, że pan jenerał na biesiadach zna się,
|
|
Niechaj przyjmie tę książkę! Ona panu zda się,
|
|
Gdy będziesz dla monarchów zagranicznych grona
|
|
Dawał ucztę, ba, nawet dla Napoleona.
|
|
Ale pozwól, nim księgę tę panu poświęcę,
|
|
Niech powiem, jakim trafem wpadła w moje ręce».
|
|
|
|
Wtem szmer powstał za drzwiami; razem głosów wiele
|
|
Zawołało: «Niech żyje Kurek na kościele!»
|
|
Ciżba tłoczy się w salę, a Maciej na czele.
|
|
Sędzia gościa za rękę do stołu prowadził
|
|
I wysoko pomiędzy wodzami posadził,
|
|
Mówiąc: «Panie Macieju, niedobry sąsiedzie,
|
|
Przyjeżdżasz bardzo późno, prawie po obiedzie».
|
|
«Jem wcześnie — rzekł Dobrzyński — ja tu nie dla jadła
|
|
Przybyłem, tylko że mnie ciekawość napadła,
|
|
Obejrzeć z bliska naszą armią narodową.
|
|
Wieleby gadać — jest to ani to, ni owo!
|
|
Szlachta mnie obaczyła i gwałtem tu wiedzie,
|
|
A Waszeć za stół sadzasz — dziękuję, sąsiedzie».
|
|
To wyrzekłszy, przewrócił talerz dnem do góry,
|
|
Na znak że jeść nie będzie, i milczał ponury.
|
|
|
|
«Panie Dobrzyński — rzekł mu jenerał Dąbrowski,
|
|
Tyż to jesteś ów sławny rębacz Kościuszkowski,
|
|
Ów Maciej, zwany Rózga! znam ciebie ze sławy.
|
|
I proszę, takiś dotąd czerstwy, taki żwawy!
|
|
Ileż to lat minęło! Patrz, jam się podstarzał;
|
|
Patrz, i Kniaziewiczowi już się włos poszarzał:
|
|
A ty jeszcze z młodymi mógłbyś pójść w zapasy,
|
|
I Rózga twoja kwitnie pono jak przed czasy;
|
|
Słyszałem, żeś niedawno Moskalów oćwiczył.
|
|
Lecz gdzie są bracia twoi? Niezmiernie bym życzył
|
|
Widzieć te Scyzoryki i te wasze Brzytwy,
|
|
Ostatnie egzemplarze starodawnej Litwy».
|
|
|
|
«Jenerale — rzekł Sędzia — po owym zwycięstwie,
|
|
Prawie wszyscy Dobrzyńscy schronili się w Księstwie;
|
|
Zapewne do którego weszli legionu».
|
|
«W istocie — odpowiedział młody Szef szwadronu —
|
|
Mam w drugiej kompaniji wąsate straszydło,
|
|
Wachmistrza Dobrzyńskiego, co się zwie Kropidło,
|
|
A Mazury zowią go litewskim niedźwiedziem.
|
|
Jeśli Jenerał każe, to go tu przywiedziem».
|
|
«Jest — rzekł porucznik — kilku innych rodem z Litwy,
|
|
Jeden żołnierz znajomy pod imieniem Brzytwy
|
|
I drugi co z tromblonem jeździ na flankiery;
|
|
Są także w pułku strzelców dwa grenadyjery
|
|
Dobrzyńscy».
|
|
|
|
«Ale, ale: o ich naczelniku —
|
|
Rzekł jenerał — chcę wiedzieć o tym Scyzoryku,
|
|
O którym mnie pan Wojski tyle prawił cudów,
|
|
Jakby o jednym z owych dawnych wielkoludów».
|
|
«Scyzoryk — rzecze Wojski — choć nie egzulował,
|
|
Ale bojąc się śledztwa, przed Moskwą się schował,
|
|
Całą zimę nieborak tułał się po lasach,
|
|
Teraz dopiero wyszedł. W tych wojennych czasach
|
|
Mógłby się na co przydać, jest rycerskim człekiem,
|
|
Szkoda tylko, że trochę przyciśniony wiekiem.
|
|
Lecz owóż on!…» Tu Wojski palcem wskazał w sieni,
|
|
Gdzie czeladź i wieśniacy stali natłoczeni,
|
|
A nad wszystkich głowami łysina błyszcząca
|
|
Ukazała się nagle jak pełnia miesiąca;
|
|
Trzykroć weszła i trzykroć znikła w głów obłoku.
|
|
Klucznik idąc kłaniał się, aż dobył się z tłoku,
|
|
I rzekł:
|
|
|
|
«Jaśnie wielmożny koronny hetmanie,
|
|
Czy jenerale, mniejsza o tytułowanie,
|
|
Jam jest Rębajło, staję na twe zawołanie
|
|
Z tym moim Scyzorykiem, który nie z oprawy
|
|
Ani z napisów, ale z hartu nabył sławy,
|
|
Że nawet o nim jaśnie wielmożny pan wiedział.
|
|
Gdyby on gadać umiał, może by powiedział
|
|
Cokolwiek na pochwałę i tej starej ręki,
|
|
Która służyła długo, wiernie, Bogu dzięki,
|
|
Ojczyźnie, tudzież panów Horeszków rodzinie,
|
|
Czego pamięć dotychczas między ludźmi słynie.
|
|
Mopanku! rzadko który pisarz prowentowy
|
|
Tak zręcznie temperuje pióra, jak on głowy.
|
|
Długo liczyć! A nosów i uszu bez liku!
|
|
A nie ma żadnej szczerby na tym Scyzoryku
|
|
I żaden go nie splamił zbojecki uczynek:
|
|
Tylko otwarta wojna albo pojedynek.
|
|
Raz tylko! Panie daj mu wieczny odpoczynek!
|
|
Bezbronnego człowieka, niestety, sprzątniono…
|
|
A i to, Bóg mi świadkiem, pro publico bono».
|
|
|
|
«Pokaż no — rzekł śmiejąc się jenerał Dąbrowski —
|
|
A to piękny scyzoryk, istny miecz katowski!»
|
|
I z zadziwieniem wielki rapier opatrywał
|
|
I innym oficerom w kolej pokazywał.
|
|
Próbowali go wszyscy, ale ledwie który
|
|
Z oficerów mógł podnieść ten rapier do góry.
|
|
Mówiono, że Dembiński, sławny ręki siłą,
|
|
Podźwignąłby szablicę, lecz go tam nie było.
|
|
Z obecnych zaś tylko szef szwadronu Dwernicki
|
|
I dowódca plutonu, porucznik Różycki
|
|
Potrafili obracać tym żelaznym drągiem:
|
|
I tak rapier na próbę szedł z rak do rąk ciągiem.
|
|
|
|
Lecz jenerał Kniaziewicz, wzrostem najsłuszniejszy
|
|
Pokazało się, iż był w ręku najsilniejszy:
|
|
Ująwszy rapier lekko, jakby szpadę dźwignął
|
|
I nad głowami gości błyskawicą mignął,
|
|
Przypominając polskie fechtarskie wykręty:
|
|
*Krzyżową sztukę, młyńca, cios krzywy, raz cięty,*
|
|
*Cios kradziony* i tempy *kontrpunktów, tercetów,*
|
|
Które też umiał, bo był ze szkoły kadetów.
|
|
|
|
Gdy śmiejąc się fechtował, Rębajło już klęczał,
|
|
Objął go za kolana i ze łzami jęczał;
|
|
Za każdym zwrotem miecza: «Pięknie! jenerale,
|
|
Czyś był konfederatem? pięknie, doskonale!
|
|
To sztych Puławskich! tak się Dzierżanowski składał.
|
|
To sztych Sawy! Któż panu tak rękę układał?
|
|
Chyba Maciej Dobrzyński! A to? Jenerale,
|
|
Mój wynalazek, dalbóg mój; ja się nie chwalę:
|
|
To cięcie znane tylko w Rębajłów zaścianku,
|
|
Od mojego imienia zwane *cios mopanku*;
|
|
Któż to pana nauczył? to jest moje cięcie,
|
|
Moje!» Wstał, jenerała porwawszy w objęcie:
|
|
«Teraz umrę spokojny! Jest przecie na świecie
|
|
Człowiek, który przytuli moje drogie dziecię;
|
|
Bo wszak nad tym od dawna dzień i noc boleję,
|
|
Czy po śmierci ten rapier mój nie zerdzewieje!
|
|
Otóż nie zerdzewieje! Mój jaśnie wielmożny
|
|
Jenerale, wybacz mi, porzućcie te rożny,
|
|
Niemieckie szpadki; to wstyd szlacheckiemu dziecku
|
|
Nosić ten kijek: weźmij szablę po szlachecku!
|
|
Oto ten mój Scyzoryk u nóg twoich składam,
|
|
To jest co najdroższego na świecie posiadam;
|
|
Nie miałem nigdy żony, nie miałem dziecięcia,
|
|
On był żoną i dzieckiem; z mojego objęcia
|
|
Nigdy on nie wychodził; od rana do mroku
|
|
Pieściłem go, on w nocy sypiał przy mym boku;
|
|
A kiedym się zestarzał, nad łóżkiem na ścianie
|
|
Wisiał, jako nad Żydem Boże przykazanie!
|
|
Myśliłem zakopać go razem z ręką w grobie,
|
|
Lecz znalazłem dziedzica — Niechaj służy tobie!»
|
|
|
|
Jenerał wpół śmiejąc się, a na wpół wzruszony:
|
|
«Kolego — rzekł — jeżeli ustąpisz mnie żony
|
|
I dziecka, to zostaniesz przez resztę żywota
|
|
Bardzo samotny, stary, wdowiec i sierota!
|
|
Powiedz, czym ci ten drogi dar mam wynagrodzić
|
|
I czym twoje sieroctwo i wdowstwo osłodzić?»
|
|
«Czy ja Cybulski? — rzecze na to Klucznik z żalem —
|
|
Co żonę przegrał, grając w mariasza z Moskalem,
|
|
Jak o tym pieśń powiada. Ja mam dosyć na tem,
|
|
Że mój Scyzoryk jeszcze zabłyśnie przed światem
|
|
W takim ręku! Niech tylko jenerał pamięta,
|
|
Aby tasiemka była długa, rozciągnięta,
|
|
Bo to długie; a zawsze od lewego ucha
|
|
Ciąć oburącz, to przetniesz od głowy do brzucha».
|
|
|
|
Jenerał wziął Scyzoryk; lecz że bardzo długi,
|
|
Nie mógł nosić, w furgonie schowały go sługi.
|
|
Co się z nim stało, różnie powiadają o tem,
|
|
Lecz nikt pewnie nie wiedział ni wtenczas, ni potem.
|
|
|
|
Dąbrowski rzekł do Maćka: «A ty co, kolego?
|
|
Zdaje się, żeś ty nie rad z przybycia mojego?
|
|
Milczysz kwaśny? I jakże, serce ci nie skacze,
|
|
Gdy widzisz orły złote, srebrne? gdy trębacze
|
|
Pobudkę Kościuszkowską trąbią ci nad uchem?
|
|
Maćku, myśliłem że ty większym jesteś zuchem!
|
|
Jeśli szabli nie weźmiesz i na koń nie siędziesz,
|
|
Przynajmniej z kolegami wesoło pić będziesz
|
|
Zdrowie Napoleona i Polski nadzieje!»
|
|
|
|
«Ha! — rzekł Maciej — słyszałem, widzę co się dzieje!
|
|
Ale panie, dwóch orłów razem się nie gnieździ!
|
|
Łaska pańska, hetmanie, na pstrym koniu jeździ!
|
|
Cesarz wielki bohater! gadać o tym wiele!
|
|
Pamiętam, że Pułascy, moi przyjaciele,
|
|
Mawiali, poglądając na Dymuliera,
|
|
Że dla Polski polskiego trzeba bohatera,
|
|
Nie Francuza ani też Włocha, ale Piasta,
|
|
Jana albo Józefa, lub Maćka — i basta.
|
|
Wojsko! mówią, że polskie!… Lecz te fizyliery,
|
|
Sapery, grenadiery i kanonijery:
|
|
Więcej słychać niemieckich tytułów w tym tłumie
|
|
Niżeli narodowych! Kto to już zrozumie!
|
|
A muszą też być z wami Turki czy Tatary
|
|
Czy syzmatyki, co ni Boga, ani wiary:
|
|
Sam widziałem, kobiety w wioskach napastują,
|
|
Przechodniów odzierają, kościoły rabują!
|
|
Cesarz idzie do Moskwy… daleka to droga,
|
|
Jeśli cesarz jegomość wybrał się bez Boga!
|
|
Słyszałem, że już podpadł pod klątwy biskupie;
|
|
Wszytko to jest…» Tu Maciej chleb umoczył w zupie,
|
|
I jedząc nie dokończył ostatniego słowa.
|
|
|
|
Nie w smak Podkomorzemu poszła Maćka mowa,
|
|
Młodzież zaczęła szemrać; Sędzia przerwał swary,
|
|
Głosząc przybycie trzeciej narzeczonej pary.
|
|
|
|
Był to Rejent, sam siebie Rejentem ogłosił,
|
|
Nikt go nie poznał. Dotąd polskie suknie nosił,
|
|
Lecz teraz Telimena, przyszła żona, zmusza
|
|
Warunkiem intercyzy, wyrzec się kontusza;
|
|
Więc się Rejent rad nierad po francusku przebrał.
|
|
Widno, że mu frak duszy połowę odebrał,
|
|
Stąpa, jakby kij połknął, prosto, nieruchawo,
|
|
Jak żuraw; nie śmie spójrzeć ni w lewo, ni w prawo;
|
|
Mina gęsta, lecz z miny widać że jest w męce,
|
|
Nie wie jak się pokłonić, gdzie ma podziać ręce,
|
|
On, co tak gesty lubił! Ręce za pas sadził,
|
|
Nie masz pasa — tylko się po żołądku gładził;
|
|
Postrzegł omyłkę; bardzo zmieszał się, spiekł raka,
|
|
I ręce obie schował w jedną kieszeń fraka.
|
|
Idzie jakby przez rózgi śród szeptów i drwinek,
|
|
Wstydząc się za frak, jakby za niecny uczynek;
|
|
Aż spotkał oczy Maćka i zadrżał z bojaźni.
|
|
|
|
Maciej dotąd z Rejentem żył w wielkiej przyjaźni;
|
|
Teraz wzrok nań obrócił tak ostry i dziki,
|
|
Że Rejent zbladnął, zaczął zapinać guziki,
|
|
Myśląc, że Maciej wzrokiem suknie z niego złupi.
|
|
Dobrzyński tylko dwakroć wyrzekł głośno: «Głupi!»
|
|
I tak strasznie zgorszył się z Rejenta przebrania,
|
|
Że zaraz wstał od stołu, i bez pożegnania
|
|
Wymknąwszy się, wsiadł na koń, wrócił do zaścianka.
|
|
|
|
A tymczasem Rejenta nadobna kochanka,
|
|
Telimena, roztacza blaski swej urody,
|
|
I ubiór, od stóp do głów co najświeższej mody.
|
|
Jaką miała sukienkę, jaki strój na głowie,
|
|
Daremnie pisać, pióro tego nie wypowie;
|
|
Chyba pędzel by skreślił te tiule, ptyfenie,
|
|
Blondyny, kaszemiry, perły i kamienie,
|
|
I oblicze różane i żywe wejrzenie.
|
|
|
|
Poznał ją zaraz Hrabia. Z zadziwienia blady
|
|
Wstał od stołu i szukał koło siebie szpady:
|
|
«I tyżeś to! — zawołał — czy mnie oczy łudzą?
|
|
Ty? w obecności mojej ściskasz rękę cudzą?
|
|
O niewierna istoto, o duszo zmiennicza!
|
|
I nie skryjesz ze wstydu pod ziemię oblicza?
|
|
Takeś twojej tak świeżej niepomna przysięgi?
|
|
O łatwowierny! po cóż nosiłem te wstęgi!
|
|
Lecz biada rywalowi, co mię tak znieważa!
|
|
Po moim chyba trupie pójdzie do ołtarza!»
|
|
|
|
Goście powstali, Rejent okropnie się zmieszał,
|
|
Podkomorzy rywalów zagodzić pośpieszał;
|
|
Lecz Telimena wziąwszy Hrabiego na stronę:
|
|
«Jeszcze — szepnęła — Rejent nie wziął mię za żonę;
|
|
Jeżeli pan przeszkadzasz, odpowiedzże na to,
|
|
A odpowiedz mi zaraz, krótko, węzłowato:
|
|
Czy mnie kochasz, czyś dotąd serca nie odmienił,
|
|
Czyś gotów, żebyś ze mną zaraz się ożenił,
|
|
Zaraz, dziś?… jeśli zechcesz, odstąpię Rejenta».
|
|
Hrabia rzekł: «O kobieto dla mnie niepojęta!
|
|
Dawniej w uczuciach twoich byłaś poetyczną,
|
|
A teraz mi się zdajesz całkiem prozaiczną!
|
|
Cóż są wasze małżeństwa, jeśli nie łańcuchy,
|
|
Które związują tylko ręce, a nie duchy?
|
|
Wierzaj: są oświadczenia, nawet bez wyznania;
|
|
Są obowiązki, nawet bez obowiązania!
|
|
Dwa serca, pałające na dwóch końcach ziemi,
|
|
Rozmawiają jak gwiazdy promieńmi drżącemi;
|
|
Kto wie! może dla tego ziemia tak do słońca
|
|
Dąży, i tak jest zawsze miłą dla miesiąca,
|
|
Że wiecznie patrzą na się i najkrótszą drogą
|
|
Biegą do siebie — ale zbliżyć się nie mogą!»
|
|
«Dość już tego — przerwała — nie jestem planetą
|
|
Z łaski Bożej, dość Hrabio: ja jestem kobietą,
|
|
Już wiem resztę, przestań mi pleść ni to ni owo.
|
|
Teraz ostrzegam: jeśli piśniesz jedno słowo
|
|
Ażeby ślub mój zerwać, to jak Bóg na niebie
|
|
Że z tymi paznokciami przyskoczę do ciebie
|
|
I…» — «Nie będę — rzekł Hrabia — szczęścia pani kłócił»
|
|
I oczy pełne smutku i wzgardy odwrócił.
|
|
I ażeby ukarać niewierną kochankę,
|
|
Za przedmiot stałych ogniów wziął Podkomorzankę.
|
|
|
|
Wojski pragnął młodzieńców poróżnionych zgodzić
|
|
Przykładami mądrymi: więc zaczął wywodzić
|
|
Historyję o dziku Nalibockich lasów
|
|
I o kłótni Rejtana z księżęciem Denassów.
|
|
Ale goście tymczasem skończyli jeść lody
|
|
I z zamku na dziedziniec wyszli dla ochłody.
|
|
|
|
Tam włość już kończy ucztę: krążą miodu dzbany.
|
|
Muzyka już się stroi i wzywa na tany;
|
|
Szukają Tadeusza, który stał na stronie
|
|
I coś pilnego szeptał swojej przyszłej żonie.
|
|
|
|
«Zofio! muszę ciebie w bardzo ważnej rzeczy
|
|
Radzić się; już pytałem stryja, on nie przeczy.
|
|
Wiesz, iż znaczna część wiosek które mam posiadać,
|
|
Wedle prawa na ciebie powinna by spadać.
|
|
Ci chłopi są nie moi, lecz twoi poddani:
|
|
Nie śmiałbym ich urządzić bez woli ich pani.
|
|
Teraz, kiedy już mamy Ojczyznę kochaną:
|
|
Czyliż wieśniacy zyszczą z tą szczęśliwą zmianą
|
|
Tyle tylko, że pana innego dostaną?
|
|
Prawda, że byli dotąd rządzeni łaskawie:
|
|
Lecz po mej śmierci, Bóg wie, komu ich zostawię.
|
|
Jestem żołnierz, jesteśmy śmiertelni oboje,
|
|
Jestem człowiek, sam własnych kaprysów się boję:
|
|
Bezpieczniej zrobię, kiedy władzy się wyrzekę,
|
|
I oddam los włościanów pod prawa opiekę.
|
|
Sami wolni, uczyńmy i włościan wolnemi,
|
|
Oddajmy im w dziedzictwo posiadanie ziemi,
|
|
Na której się zrodzili, którą krwawą pracą
|
|
Zdobyli, z której wszystkich żywią i bogacą.
|
|
Lecz muszę ciebie ostrzec, że tych ziem nadanie
|
|
Zmniejszy nasz dochód, w miernym musimy żyć stanie.
|
|
Ja przywykłem do życia oszczędnego z młodu;
|
|
Lecz ty Zofio, jesteś z wysokiego rodu,
|
|
W stolicy przepędziłaś twoje młode lata,
|
|
Czyż zgodzisz się żyć na wsi, z daleka od świata,
|
|
Jak ziemianka?»
|
|
|
|
A na to Zosia rzekła skromnie:
|
|
«Jestem kobietą, rządy nie należą do mnie,
|
|
Wszakże pan będziesz mężem; ja do rady młoda,
|
|
Co pan urządzisz, na to całym sercem zgoda!
|
|
Jeśli, włość uwalniając, zostaniesz uboższy,
|
|
To Tadeuszu będziesz sercu memu droższy.
|
|
O moim rodzie mało wiem i nie dbam o to;
|
|
Tyle pomnę, że byłam ubogą sierotą,
|
|
Że od Sopliców byłam za córkę przybrana,
|
|
W ich domu hodowana i za mąż wydana.
|
|
Wsi nie lękam się. Jeśli w wielkim mieście żyłam,
|
|
To dawno, zapomniałam, wieś zawsze lubiłam;
|
|
I wierz mi, że mnie moje kogutki i kurki
|
|
Więcej bawiły niźli owe Peterburki.
|
|
Jeśli czasem tęskniłam do zabaw, do ludzi,
|
|
To z dzieciństwa; wiem teraz że mnie miasto nudzi;
|
|
Przekonałam się zimą po krótkim pobycie
|
|
W Wilnie, że ja na wiejskie urodzona życie:
|
|
Pośród zabaw tęskniłam znów do Soplicowa.
|
|
Pracy też nie lękam się, bom młoda i zdrowa,
|
|
Umiem chodzić około domu, nosić klucze;
|
|
Gospodarstwa, obaczysz, jak ja się wyuczę!»
|
|
|
|
Gdy Zosia domawiała ostatnie wyrazy,
|
|
Podszedł ku niej zdziwiony i kwaśny Gerwazy:
|
|
«Już wiem! — rzekł — Sędzia mówił już o tej wolności!
|
|
Lecz nie pojmuję, co to ściąga się do włości!
|
|
Boję się, żeby to coś nie było z niemiecka!
|
|
Wszak wolność nie jest chłopska rzecz, ale szlachecka!
|
|
Prawda, że się wywodzim wszyscy od Adama,
|
|
Alem słyszał, że chłopi pochodzą od Chama,
|
|
Żydowie od Jafeta, my szlachta od Sema,
|
|
A więc panujem jako starsi nad obiema.
|
|
Jużci pleban inaczej uczy na ambonie…
|
|
Powiada, że to było tak w Starym Zakonie,
|
|
Ale skoro Chrystus Pan, choć z królów pochodził,
|
|
Między Żydami w chłopskiej stajni się urodził,
|
|
Odtąd więc wszystkie stany porównał i zgodził;
|
|
Niech i tak będzie, kiedy inaczej nie można!
|
|
Zwłaszcza, że jako słyszę, i jaśnie wielmożna
|
|
Pani moja Zofija na wszystko się zgadza;
|
|
Jej rozkazać, mnie słuchać: jużci przy niej władza.
|
|
Tylko ostrzegam, byśmy wolności nie dali
|
|
Pustej i słownej tylko, jako za Moskali,
|
|
Kiedy pan Karp nieboszczyk włościan wyswobodził ,
|
|
A Moskal ich podatkiem potrójnym ogłodził.
|
|
Radzę więc, aby chłopów starym obyczajem,
|
|
Uszlachcić i ogłosić, że im herb nasz dajem.
|
|
Pani udzieli jednym wioskom Półkozica,
|
|
Drugim niech swą Leliwę nada pan Soplica.
|
|
Natenczas i Rębajło uzna chłopa równym,
|
|
Gdy go ujrzy szlachcicem wielmożnym, herbownym.
|
|
Sejm potwierdzi.
|
|
|
|
A niech się mąż pani nie trwoży,
|
|
Iż oddanie ziem państwo tak bardzo zuboży:
|
|
Nie da Bóg, abym rączki córy dygnitarskiej
|
|
Widział umozolone w pracy gospodarskiej.
|
|
Jest na to sposób. W zamku wiem ja pewną skrzynię,
|
|
W której jest Horeszkowskie stołowe naczynie,
|
|
Przy tym różne sygnety, kanaki, manele,
|
|
Kity bogate, rzędy, cudne karabele.
|
|
Skarbczyk Stolnika, w ziemi skryty od grabieży,
|
|
Pani Zofii jako dziedziczce należy;
|
|
Pilnowałem go w zamku jako oka w głowie,
|
|
Od Moskalów i od was, państwo Soplicowie.
|
|
Mam także spory worek mych własnych talarów,
|
|
Uzbieranych z wysługi, tudzież z pańskich darów.
|
|
Myśliłem, gdy nam zamek wróconym zostanie,
|
|
Obrócić grosz na murów wyreperowanie;
|
|
Nowemu gospodarstwu dziś zda się w potrzebie; —
|
|
A więc, panie Soplico, wnoszę się do ciebie,
|
|
Będę żył u mej pani na łaskawym chlebie
|
|
I kołysząc Horeszków pokolenie trzecie,
|
|
Wprawiać do Scyzoryka pani mojej dziecię,
|
|
Jeśli syn — a syn będzie: bo wojny nadchodzą,
|
|
A w czasie wojny zawżdy synowie się rodzą».
|
|
|
|
Ledwie ostatnie słowa domówił Gerwazy,
|
|
Gdy poważnymi kroki przystąpił Protazy.
|
|
Skłonił się i wydobył z zanadrza kontusza
|
|
Panegiryk ogromny, w półtrzecia arkusza.
|
|
Skomponował go rymem podoficer młody,
|
|
Który niegdyś w stolicy sławne pisał ody;
|
|
Potem wdział mundur, lecz i w wojsku beletrysta,
|
|
Wiersze rabiał. Już Woźny przeczytał ich trzysta,
|
|
Aż gdy przyszedł do miejsca: *O ty, której wdzięki*
|
|
*Budzą bolesną radość i rozkoszne męki!*
|
|
*Która na szyk Bellony gdy zwrócisz twarz piękną,*
|
|
*Złamią się wnet oszczepy i tarcze rozpękną!*
|
|
*Zwalcz dziś Marsa Hymenem; srogiej niezgód hydrze*
|
|
*Niech dłoń twoja syczące z czoła żmije wydrze!* —
|
|
Tadeusz i Zofia ustawnie klaskali,
|
|
Niby chwaląc, w istocie nie chcąc słuchać daléj.
|
|
Już z rozkazu Sędziego pleban stał na stole
|
|
I ogłaszał włościanom Tadeusza wolę.
|
|
|
|
Zaledwie usłyszeli nowinę poddani,
|
|
Skoczyli do panicza, padli do nóg pani,
|
|
«Zdrowie państwu naszemu»! ze łzami krzyknęli;
|
|
Tadeusz krzyknął: «Zdrowie spółobywateli,
|
|
Wolnych, równych — Polaków!» — «Wnoszę ludu zdrowie!»
|
|
Rzekł Dąbrowski; lud krzyknął «Niech żyją wodzowie!
|
|
Wiwat wojsko, wiwat lud, wiwat wszystkie stany!»
|
|
Tysiącem głosów, zdrowia grzmiały na przemiany.
|
|
|
|
Tylko Buchman radości podzielać nie raczył;
|
|
Pochwalał projekt, lecz go rad by przeinaczył:
|
|
A naprzód, komisyją legalną wyznaczył,
|
|
Która by… Krótkość czasu była na zawadzie,
|
|
Że nie stało się zadość Buchmanowej radzie.
|
|
Bo na dziedzińcu zamku już stali parami
|
|
Oficery z damami, wiara z wieśniaczkami.
|
|
«Poloneza!» krzyknęli wszyscy w jedno słowo.
|
|
Oficerowie wiodą muzykę wojskową;
|
|
Ale pan Sędzia w ucho rzekł do jenerała:
|
|
«Każ pan, żeby się jeszcze kapela wstrzymała.
|
|
Wiesz, że dzisiaj synowca mego zaręczyny;
|
|
A dawnym obyczajem jest naszej rodziny,
|
|
Zaręczać się i żenić przy wiejskiej muzyce.
|
|
Patrz, stoi cymbalista, skrzypak i kozice,
|
|
Poczciwi muzykanci; już się skrzypak zżyma,
|
|
A kobeźnik kłania się i żebrze oczyma.
|
|
Jeżeli ich odprawię, biedni będą płakać;
|
|
Lud przy innej muzyce nie potrafi skakać.
|
|
Niechaj ci zaczną; niech się i lud podweseli;
|
|
Potem będziem wybornej twej słuchać kapeli».
|
|
Dał znak.
|
|
|
|
Skrzypak u sukni zakasał rękawek,
|
|
Ścisnął gryf krzepko, oparł brodę o podstawek
|
|
I smyk jak konia w zawód puścił po skrzypicy.
|
|
Na to hasło, stojący obok kobeźnicy,
|
|
Jak gdyby w skrzydła bijąc, częstym ramion ruchem
|
|
Dmą w miechy i oblicza wypełniają duchem:
|
|
Myśliłbyś, że ta para w powietrze uleci,
|
|
Podobna do pyzatych Boreasza dzieci.
|
|
Brakło cymbałów.
|
|
|
|
Było cymbalistów wielu,
|
|
Ale żaden z nich nie śmiał zagrać przy Jankielu
|
|
(Jankiel przez całą zimę nie wiedzieć gdzie bawił,
|
|
Teraz się nagle z głównym sztabem wojska zjawił);
|
|
Wiedzą wszyscy, że mu nikt na tym instrumencie
|
|
Nie wyrówna w biegłości, w guście i talencie.
|
|
Proszą, ażeby zagrał, podają cymbały;
|
|
Żyd wzbrania się, powiada, że ręce zgrubiały,
|
|
Odwykł od grania, nie śmie i panów się wstydzi;
|
|
Kłaniając się umyka. Gdy to Zosia widzi,
|
|
Podbiega i na białej podaje mu dłoni
|
|
Drążki, którymi zwykle mistrz we struny dzwoni;
|
|
Drugą rączką po siwej brodzie starca głaska
|
|
I dygając: «Jankielu — mówi — jeśli łaska!
|
|
Wszak to me zaręczyny: zagrajże Jankielu!
|
|
Wszak nie raz przyrzekałeś grać na mym weselu?»
|
|
|
|
Jankiel niezmiernie Zosię lubił: kiwnął brodą
|
|
Na znak, że nie odmawia; więc go w środek wiodą,
|
|
Podają krzesło, usiadł, cymbały przynoszą,
|
|
Kładą mu na kolanach. On patrzy z rozkoszą
|
|
I z dumą: jak weteran w służbę powołany,
|
|
Gdy wnuki ciężki jego miecz ciągną ze ściany,
|
|
Dziad śmieje się, choć miecza dawno nie miał w dłoni,
|
|
Lecz uczuł, że dłoń jeszcze nie zawiedzie broni.
|
|
|
|
Tymczasem dwaj uczniowie przy cymbałach klęczą,
|
|
Stroją na nowo struny i próbując, brzęczą;
|
|
Jankiel z przymrużonymi na poły oczyma
|
|
Milczy i nieruchome drążki w palcach trzyma.
|
|
|
|
Spuścił je. Zrazu bijąc taktem tryumfalnym,
|
|
Potem gęściej siekł struny jak deszczem nawalnym:
|
|
Dziwią się wszyscy. Lecz to była tylko proba;
|
|
Bo wnet przerwał i w górę podniósł drążki oba.
|
|
|
|
Znów gra. Już drżą drążki, tak lekkimi ruchy,
|
|
Jak gdyby zadzwoniło w strunę skrzydło muchy,
|
|
Wydając ciche, ledwie słyszalne brzęczenia.
|
|
Mistrz zawsze patrzył w niebo czekając natchnienia.
|
|
Spójrzał z góry, instrument dumnym okiem zmierzył,
|
|
Wzniósł ręce, spuścił razem, w dwa drążki uderzył:
|
|
Zdumieli się słuchacze.
|
|
|
|
Razem ze strun wiela
|
|
Buchnął dźwięk, jakby cała janczarska kapela
|
|
Ozwała się z dzwonkami, z zelami, z bębenki:
|
|
Brzmi Polonez Trzeciego Maja! — Skoczne dźwięki
|
|
Radością oddychają, radością słuch poją;
|
|
Dziewki chcą tańczyć, chłopcy w miejscu nie dostoją —
|
|
Lecz starców myśli z dźwiękiem w przeszłość się uniosły,
|
|
W owe lata szczęśliwe, gdy senat i posły,
|
|
Po dniu Trzeciego Maja, w ratuszowej sali,
|
|
Zgodzonego z narodem króla fetowali,
|
|
Gdy przy tańcu śpiewano: *Wiwat król kochany!*
|
|
*Wiwat Sejm, wiwat Naród, wiwat wszystkie Stany!*
|
|
|
|
Mistrz coraz takty nagli i tony natęża;
|
|
A wtem puścił fałszywy akord jak syk węża,
|
|
Jak zgrzyt żelaza po szkle: przejął wszystkich dreszczem
|
|
I wesołość pomięszał przeczuciem złowieszczem.
|
|
Zasmuceni, strwożeni, słuchacze zwątpili,
|
|
Czy instrument niestrojny? czy się muzyk myli?
|
|
Nie zmylił się mistrz taki! On umyślnie trąca
|
|
Wciąż tę zdradziecką strunę, melodyję zmąca,
|
|
Coraz głośniej targając akord rozdąsany,
|
|
Przeciwko zgodzie tonów skonfederowany:
|
|
Aż Klucznik pojął mistrza, zakrył ręką lica
|
|
I krzyknął: «Znam! znam głos ten! to jest *Targowica*!»
|
|
I wnet pękła ze świstem struna złowróżąca;
|
|
Muzyk bieży do prymów, urywa takt, zmaca,
|
|
Porzuca prymy, bieży z drążkami do basów,
|
|
Słychać tysiące coraz głośniejszych hałasów;
|
|
Takt marszu, wojna, atak, szturm; słychać wystrzały,
|
|
Jęk dzieci, płacze matek. — Tak mistrz doskonały
|
|
Wydał okropność szturmu, że wieśniaczki drżały,
|
|
Przypominając sobie ze łzami boleści
|
|
*Rzeź Pragi*, którą znały z pieśni i z powieści,
|
|
Rade, że mistrz na koniec strunami wszystkiemi
|
|
Zagrzmiał, i głosy zdusił, jakby wbił do ziemi.
|
|
|
|
Ledwie słuchacze mieli czas wyjść z zadziwienia,
|
|
Znowu muzyka inna — znów zrazu brzęczenia
|
|
Lekkie i ciche; kilka cienkich strunek jęczy,
|
|
Jak kilka much, gdy z siatki wyrwą się pajęczéj.
|
|
Lecz strun coraz przybywa: Już rozpierzchłe tony
|
|
Łączą się i akordów wiążą legijony,
|
|
I już w takt postępują zgodzonymi dźwięki,
|
|
Tworząc nutę żałośną tej sławnej piosenki:
|
|
*O żołnierzu, tułaczu, który borem, lasem*
|
|
*Idzie, z biedy i z głodu przymierając czasem,*
|
|
*Na koniec pada u nóg konika wiernego,*
|
|
*A konik nogą grzebie mogiłę dla niego.*
|
|
Piosenka stara, wojsku polskiemu tak miła!
|
|
Poznali ją żołnierze; wiara się skupiła
|
|
Wkoło mistrza; słuchają, wspominają sobie,
|
|
Ów czas okropny, kiedy na Ojczyzny grobie
|
|
Zanucili tę piosnkę i poszli w kraj świata;
|
|
Przywodzą na myśl długie swej wędrówki lata,
|
|
Po lądach, morzach, piaskach gorących i mrozie,
|
|
Pośrodku obcych ludów, gdzie często w obozie
|
|
Cieszył ich i rozrzewniał ten śpiew narodowy.
|
|
Tak rozmyślając smutnie pochylili głowy.
|
|
|
|
Ale je wnet podnieśli, bo mistrz tony wznosi,
|
|
Natęża, takty zmienia: coś innego głosi.
|
|
I znowu spójrzał z góry, okiem struny zmierzył,
|
|
Złączył ręce, oburącz w dwa drążki uderzył:
|
|
Uderzenie tak sztuczne, tak było potężne,
|
|
Że struny zadzwoniły jak trąby mosiężne
|
|
I z trąb znana piosenka ku niebu wionęła,
|
|
Marsz tryumfalny: *Jeszcze Polska nie zginęła*!
|
|
*Marsz Dąbrowski do Polski!* — I wszyscy klasnęli,
|
|
I wszyscy «Marsz Dąbrowski!» chórem okrzyknęli.
|
|
|
|
Muzyk, jakby sam swojej dziwił się piosence,
|
|
Upuścił drążki z palców, podniósł w górę ręce;
|
|
Czapka lisia spadła mu z głowy na ramiona,
|
|
Powiewała poważnie broda podniesiona,
|
|
Na jagodach miał kręgi dziwnego rumieńca,
|
|
We wzroku ducha pełnym błyszczał żar młodzieńca,
|
|
Aż gdy na Dąbrowskiego starzec oczy zwrócił,
|
|
Zakrył rękami, spod rąk łez potok się rzucił:
|
|
«Jenerale — rzekł — ciebie długo Litwa nasza
|
|
Czekała — długo, jak my Żydzi Mesyjasza…
|
|
Ciebie prorokowali dawno między ludem
|
|
Śpiewaki, ciebie niebo obwieściło cudem,
|
|
Żyj i wojuj, o ty nasz!…» Mówiąc, ciągle szlochał,
|
|
Żyd poczciwy Ojczyznę jako Polak kochał!
|
|
Dąbrowski mu podawał rękę i dziękował,
|
|
On, czapkę zdjąwszy, wodza rękę ucałował.
|
|
|
|
Poloneza czas zacząć. — Podkomorzy rusza
|
|
I z lekka zarzuciwszy wyloty kontusza,
|
|
I wąsa pokręcając, podał rękę Zosi
|
|
I skłoniwszy się grzecznie w pierwszą parę prosi.
|
|
Za Podkomorzym szereg w pary się gromadzi,
|
|
Dano hasło, zaczęto taniec: on prowadzi.
|
|
|
|
Nad murawą czerwone połyskają buty,
|
|
Bije blask z karabeli, świeci się pas suty,
|
|
A on stąpa powoli, niby od niechcenia:
|
|
Ale z każdego kroku, z każdego ruszenia,
|
|
Można tancerza czucia i myśli wyczytać.
|
|
Oto stanął, jak gdyby chciał swą damę pytać,
|
|
Pochyla ku niej głowę, chce szepnąć do ucha;
|
|
Dama głowę odwraca, wstydzi się, nie słucha;
|
|
On zdjął konfederatkę, kłania się pokornie,
|
|
Dama raczyła spójrzeć, lecz milczy upornie;
|
|
On krok zwalnia, oczyma jej spojrzenia śledzi,
|
|
I zaśmiał się na koniec; rad z jej odpowiedzi
|
|
Stąpa prędzej, pogląda na rywalów z góry,
|
|
I swą konfederatkę z czaplinymi pióry
|
|
To na czole zawiesza, to nad czołem wstrząsa,
|
|
Aż włożył ją na bakier i pokręcił wąsa.
|
|
Idzie; wszyscy zazdroszczą, biegą w jego ślady,
|
|
On by rad ze swą damą wymknąć się z gromady:
|
|
Czasem staje na miejscu, rękę grzecznie wznosi
|
|
I żeby mimo przeszli, pokornie ich prosi;
|
|
Czasem zamyśla zręcznie na bok się uchylić,
|
|
Odmienia drogę, rad by towarzyszów zmylić,
|
|
Lecz go szybkimi kroki ścigają natręty,
|
|
I zewsząd obwijają tanecznymi skręty;
|
|
Więc gniewa się, prawicę na rękojeść składa,
|
|
Jakby rzekł: «Nie dbam o was, zazdrośnikom biada!»
|
|
Zwraca się z dumą w czole i z wyzwaniem w oku,
|
|
Prosto w tłum; tłum tancerzy nie śmie dostać w kroku,
|
|
Ustępują mu z drogi, — i zmieniwszy szyki,
|
|
Puszczają się znów za nim. —
|
|
|
|
Brzmią zewsząd okrzyki:
|
|
«Ach to może ostatni! patrzcie, patrzcie młodzi,
|
|
Może ostatni, co tak poloneza wodzi!»
|
|
I szły pary po parach hucznie i wesoło,
|
|
Rozkręcało się, znowu skręcało się koło,
|
|
Jak wąż olbrzymi w tysiąc łamiący się zwojów;
|
|
Mieni się cętkowata, różna barwa strojów
|
|
Damskich, pańskich, żołnierskich, jak łuska błyszcząca,
|
|
Wyzłocona promieńmi zachodniego słońca
|
|
I odbita o ciemne murawy wezgłowia.
|
|
Wre taniec, brzmi muzyka, oklaski i zdrowia!
|
|
|
|
Tylko kapral Dobrzyński Sak ani kapeli
|
|
Nie słucha, ani tańczy, ani się weseli.
|
|
Ręce w tył założywszy, stoi zły, ponury,
|
|
Wspomina swe dawniejsze do Zosi konkury;
|
|
Jak lubił dla niej nosić kwiaty, pleść koszyczki,
|
|
Wybierać gniazda ptasie, robić zauszniczki.
|
|
Niewdzięczna! Chociaż tyle pięknych darów strwonił,
|
|
Choć przed nim uciekała, choć mu ojciec bronił:
|
|
On jeszcze! ile razy na parkanie siadał,
|
|
By ją dojrzeć przez okna, w konopie się wkradał,
|
|
Żeby patrzeć, jak ona pleła swe ogródki,
|
|
Rwała ogórki albo karmiła kogutki!
|
|
Niewdzięczna! Spuścił głowę i na koniec świsnął
|
|
Mazurka; potem kaszkiet na uszy nacisnął
|
|
I szedł w obóz, gdzie stała przy armatach warta;
|
|
Tam dla rozerwania się zaczął grać w drużbarta
|
|
Z wiarusami, kielichem osładzając żałość.
|
|
Taka była dla Zosi Dobrzyńskiego stałość.
|
|
|
|
Zosia tańczy wesoło: lecz choć w pierwszej parze,
|
|
Ledwie widna z daleka. Na wielkim obszarze
|
|
Zarosłego dziedzińca, w zielonej sukience,
|
|
Ustrojona w równianki i w kwieciste wieńce,
|
|
Śród traw i kwiatów krąży niewidzialnym lotem,
|
|
Rządząc tańcem, jak anioł nocnych gwiazd obrotem.
|
|
Zgadniesz gdzie jest: bo ku niej obrócone oczy,
|
|
Wyciągnięte ramiona, ku niej zgiełk się tłoczy.
|
|
Darmo się Podkomorzy zostać przy niej sili:
|
|
Zazdrośnicy już z pierwszej pary go odbili;
|
|
I szczęśliwy Dąbrowski niedługo się cieszył,
|
|
Ustąpił ją drugiemu; a już trzeci spieszył;
|
|
I ten zaraz odbity, odszedł bez nadziei.
|
|
Aż Zosia, już strudzona, spotkała z kolei
|
|
Tadeusza, i dalszej lękając się zmiany,
|
|
I chcąc przy nim pozostać, zakończyła tany.
|
|
Idzie do stołu gościom nalewać kielichy.
|
|
|
|
Słońce już gasło, wieczór był ciepły i cichy,
|
|
Okrąg niebios gdzieniegdzie chmurkami zasłany,
|
|
U góry błękitnawy, na zachód różany;
|
|
Chmurki wróżą pogodę: lekkie i świecące,
|
|
Tam jako trzody owiec na murawie śpiące,
|
|
Ówdzie nieco drobniejsze, jak stada cyranek;
|
|
Na zachód obłok na kształt rąbkowych firanek,
|
|
Przejrzysty, sfałdowany, po wierzchu perłowy,
|
|
Po brzegach pozłacany, w głębi purpurowy,
|
|
Jeszcze blaskiem zachodu tlił się i rozżarzał,
|
|
Aż powoli pożółkniał, zbladnął i poszarzał.
|
|
Słońce spuściło głowę, obłok zasunęło,
|
|
I raz ciepłym powietrzem westchnąwszy — usnęło.
|
|
|
|
A szlachta ciągle pije i wiwaty wznosi:
|
|
Napoleona, wodzów, Tadeusza, Zosi,
|
|
Wreszcie z kolei wszystkich trzech par zaręczonych,
|
|
Wszystkich gości obecnych, wszystkich zaproszonych,
|
|
Wszystkich przyjaciół, których kto żywy spamięta,
|
|
I których zmarłych pamięć pozostała święta!
|
|
|
|
I ja tam z gośćmi byłem, miód i wino piłem,
|
|
A com wiedział i słyszał, w księgi umieściłem.
|
|
|
|
|
|
|
|
Epilog
|
|
|
|
O tymże dumać na paryskim bruku,
|
|
Przynosząc z miasta uszy pełne stuku,
|
|
Przeklęstw i kłamstwa, niewczesnych zamiarów,
|
|
Zapóźnych żalów, potępieńczych swarów?…
|
|
|
|
Biada nam zbiegi, żeśmy w czas morowy
|
|
Lękliwe nieśli za granicę głowy!
|
|
Bo gdzie stąpili, szła przed nami trwoga,
|
|
W każdym sąsiedzie znajdowali wroga;
|
|
Aż nas objęto w ciasny krąg łańcucha,
|
|
I każą oddać co najprędzej ducha.
|
|
|
|
A gdy na żale ten świat nie ma ucha,
|
|
Gdy ich co chwila nowina przeraża,
|
|
Bijąca z Polski jako dzwon smętarza,
|
|
Gdy im prędkiego zgonu życzą straże,
|
|
Wrogi ich wabią z dala jak grabarze,
|
|
Gdy w niebie nawet nadziei nie widzą…
|
|
Nie dziw, że ludzi, świat, siebie ohydzą,
|
|
Że utraciwszy rozum w mękach długich,
|
|
Plwają na siebie i źrą jedni drugich!
|
|
|
|
Chciałem pominąć, ptak małego lotu,
|
|
Pominąć strefy ulewy i grzmotu,
|
|
I szukać tylko cienia i pogody:
|
|
Wieki dzieciństwa, domowe zagrody…
|
|
|
|
Jedyne szczęście: kto w szarej godzinie,
|
|
Z kilką przyjaciół siadłszy przy kominie,
|
|
Drzwi od Europy zamykał hałasów,
|
|
Wyrwał się myślą do szczęśliwszych czasów,
|
|
I dumał, marzył o swojej krainie…
|
|
|
|
Ale o krwi tej, co się świeżo lała,
|
|
O łzach, którymi płynie Polska cała,
|
|
O sławie, która jeszcze nie przebrzmiała:
|
|
O nich pomyśleć nie mieliśmy duszy!…
|
|
Bo naród bywa na takiej katuszy,
|
|
Że, kiedy zwróci wzrok ku jego męce,
|
|
Nawet Odwaga załamuje ręce.
|
|
|
|
Te pokolenia żałobami czarne,
|
|
Powietrze tylą klątwami ciężarne,
|
|
Tam myśl nie śmiała swoich zwrócić lotów,
|
|
W sferę okropną nawet ptakom grzmotów.
|
|
|
|
O Matko Polsko! Ty tak świeżo w grobie
|
|
Złożona… Nie masz sił mówić o tobie!
|
|
|
|
Ach, czyjeż usta śmią pochlebiać sobie,
|
|
Że znajdą dzisiaj to czarowne słowo,
|
|
Które rozczuli rozpacz marmurową,
|
|
Które z serc wieko podejmie kamienne,
|
|
Rozwiąże oczy, tylą łez brzemienne
|
|
I sprawia, że łza przystygła wypłynie,
|
|
Nim się te usta znajdą, wiek przeminie.
|
|
|
|
Kiedyś… gdy zemsty lwie przehuczą ryki,
|
|
Przebrzmi głos trąby, przełamią się szyki,
|
|
Gdy orły nasze lotem błyskawicy
|
|
Spadną u dawnej Chrobrego granicy,
|
|
Ciał się najedzą, krwią całe opłyną,
|
|
I skrzydła wreszcie na spoczynek zwiną;
|
|
Gdy wróg ostatni wyda krzyk boleści,
|
|
Umilknie, światu swobodę obwieści —
|
|
Wtenczas — dębowym liściem uwieńczeni,
|
|
Rzuciwszy miecze, siędą rozbrojeni
|
|
Rycerze nasi, zechcą słuchać o przeszłości!
|
|
Wtenczas zapłaczą nad ojców losami,
|
|
I wtenczas łza ta ich lica nie splami.
|
|
|
|
Dziś dla nas, w świecie nieproszonych gości,
|
|
W całej przeszłości i w całej przyszłości,
|
|
Jedna już tylko dziś kraina taka,
|
|
W której jest trochę szczęścia dla Polaka:
|
|
Kraj lat dziecinnych! On zawsze zostanie
|
|
Święty i czysty jak pierwsze kochanie,
|
|
Niezaburzony błędów przypomnieniem,
|
|
Niepodkopany nadziei złudzeniem,
|
|
Ani zmieniony wypadków strumieniem.
|
|
|
|
Te kraje rad bym myślami powitał,
|
|
Gdziem rzadko płakał, a nigdy nie zgrzytał:
|
|
Kraje dzieciństwa, gdzie człowiek po świecie
|
|
Biegł jak po łące, a znał tylko kwiecie
|
|
Miłe i piękne, jadowite rzucił,
|
|
Ku pożytecznym oka nie odwrócił.
|
|
|
|
Ten kraj szczęśliwy, ubogi i ciasny,
|
|
Jak świat jest boży, tak on był nasz własny!
|
|
Jakże tam wszystko do nas należało,
|
|
Jak pomnim wszystko, co nas otaczało:
|
|
Od lipy, która koroną wspaniałą
|
|
Całej wsi dzieciom użyczała cienia,
|
|
Aż do każdego strumienia, kamienia,
|
|
Jak każdy kącik ziemi był znajomy
|
|
Aż po granicę — po sąsiadów domy.
|
|
|
|
A jeśli czasem i Moskal się zjawił,
|
|
Tyle nam tylko pamiątki zostawił,
|
|
Że był w błyszczącym i pięknym mundurze:
|
|
Bo węża tylko znaliśmy po skórze.
|
|
|
|
I tylko krajów tych obywatele
|
|
Jedni zostali wierni przyjaciele,
|
|
Jedni dotychczas sprzymierzeńcy pewni!
|
|
Bo któż tam mieszkał? Matka, bracia, krewni,
|
|
Sąsiedzi dobrzy!… Kogo z nich ubyło,
|
|
Jakże tam o nim czule się mówiło!
|
|
Ile pamiątek, jaka żałość długa,
|
|
Tam, gdzie do pana przywiązańszy sługa
|
|
Niż w innych krajach małżonka do męża;
|
|
Gdzie żołnierz dłużej żałuje oręża
|
|
Niż tu syn ojca; po psie płaczą szczerze
|
|
I dłużej niż tu lud po bohaterze.
|
|
|
|
I przyjaciele wtenczas pomogli rozmowie.
|
|
I do pieśni rzucali mi słowo po słowie:
|
|
Jak bajeczne żurawie, na dzikim ostrowie,
|
|
Nad zaklętym pałacem przelatując wiosną,
|
|
I słysząc zaklętego chłopca skargę głośną,
|
|
Każdy ptak chłopcu jedno pióro rzucił:
|
|
On zrobił skrzydła i do swoich wrócił…
|
|
|
|
O, gdybym kiedyś dożył tej pociechy,
|
|
Żeby te księgi zbłądziły pod strzechy;
|
|
Żeby wieśniaczki kręcąc kołowrotki,
|
|
Gdy odśpiewają ulubione zwrotki
|
|
O tej dziewczynie, co tak grać lubiła,
|
|
Że przy skrzypeczkach gąski pogubiła,
|
|
O tej sierocie, co piękna jak zorze,
|
|
Zaganiać ptastwo szła w wieczornej porze:
|
|
Gdyby też wzięły wieśniaczki do ręki
|
|
Te księgi proste jako ich piosenki!…
|
|
|
|
Tak za dni moich przy wiejskiej zabawie,
|
|
Czytano nieraz pod lipą na trawie
|
|
Pieśń o Justynie, powieść o Wiesławie;
|
|
A przy stoliku drewnianym pan włodarz
|
|
Albo ekonom, lub nawet gospodarz,
|
|
Nie bronił czytać i sam słuchać raczył,
|
|
I młodszym rzeczy trudniejsze tłumaczył,
|
|
Chwalił piękności, a błędom wybaczył.
|
|
|
|
I zazdrościła młodzież wieszczów sławie,
|
|
Która tam dotąd brzmi w lasach i w polu,
|
|
I którym droższy niż laur Kapitolu,
|
|
Wianek rękami wieśniaczki usnuty
|
|
Z modrych bławatków i zielonej ruty… |